Prawiek i inne czasy - Tokarczuk Olga 3 стр.


Do nierównego do; włożyła ciało noworodka.

Długo wygładzała ziemię na tym grobie, a kiedy, podniosła wzrok i popatrzyła wokół, wszystko było inne. To nie był już świat, składający się z przedmiotów, z rzeczy, ze zjawisk, które istnieją obok siebie. Teraz to, co widziała Kloska, stało się jedną bryłą, jednym wielkim zwierzęciem albo jednym wielkim człowiekiem, który przybrał wiele postaci, aby pączkować, umierać i odradzać się. Wszystko wokół Kioski było jednym ciałem i jej ciało było częścią tego wielkiego ciała – ogromne, wszechmocne, niewyobrażalnie potężne. W każdym ruchu, w każdym dźwięku przejawiała się jego potęga, która samą wolą stwarza coś z niczego i przemienia coś w nicość.

Kłosce zakręciło się w głowie i oparła się plecami o zwalony murek. Samo patrzenie upijało ją niczym wódka, mąciło w głowie i budziło gdzieś w brzuchu śmiech. Niby wszystko było takie jak zawsze: za niedużą zieloną łączką, przez którą biegła piaszczysta droga, rósł sosnowy las, porośnięty po brzegach leszczyną. Lekki wietrzyk poruszał trawą i liśćmi, grał gdzieś konik polny i bzyczały muchy. Nic więcej. A jednak Kłoska widziała teraz, w jaki sposób konik polny łączy się z niebem i co trzyma leszczyny przy leśnej drodze. Widziała też więcej. Widziała siłę, która przenika wszystko, rozumiała jej działanie. Widziała zarysy innych światów i innych czasów, rozpostarte nad i pod naszymi. Widziała też rzeczy, których nie można nazwać stówami.

Czas Złego Człowieka

Jeszcze przed wojną w lasach Prawieku pojawił się Zły Człowiek, choć taki ktoś mógłby żyć w tym lesie od zawsze.

Najpierw wiosną znaleziono na Wodenicy na wpół rozłożone ciało Bronka Malaka, o którym wszyscy myśleli, że pojechał do Ameryki. Z Taszowa przybyła policja, oglądała miejsce i zabrała ciało na wóz. Policjanci przychodzili jeszcze kilka razy do Prawieku, ale nic z tego nie wynikło. Nie znaleziono mordercy. Potem ktoś bąknął, że widział w lesie obcego. Był nagi, owłosiony jak małpa. Przemykał między drzewami. Wtedy innym przypomniało się, że też znajdowali w lesie dziwne ślady – wykopaną w ziemi jamę, odcisk stopy na piaszczystej ścieżce, porzucone trupy zwierząt. Ktoś słyszał z lasu wycie, straszny, na wpół ludzki, na wpół zwierzęcy skowyt.

Ludzie zaczęli więc opowiadać, skąd wziął się Zły Człowiek. Otóż zanim Zły Człowiek stał się Złym Człowiekiem, był zwyczajnym chłopem, który popełnił straszną zbrodnię, choć dokładnie nie wiadomo jaką.

Obojętne, na czym ta zbrodnia polegała, gryzło go sumienie i nie pozwalało mu ani na chwilę zasnąć, znękany więc jego głosem, uciekał sam przed sobą, aż znalazł ukojenie w lesie. Łaził po tym lesie i w końcu zabłądził. Wydawało mu się, że słońce tańczy na nie

– przez to pogubił kierunki. Pomyślał, że droga północ z pewnością gdzieś go zaprowadzi. Ale pot zwątpił w drogę na północ i ruszył na wschód, wierząc, że na wschodzie wreszcie skończy się las. A kiedy szła na wschód, znowu opadły go wątpliwości. Stanął mieszany i niepewny kierunku. Zmienił więc kierunek i zdecydował się iść na południe, ale w drogę na południe także zwątpił i zaraz ruszył na zachód. Wtedy okazało się, że wrócił do miejsca, z którego wyruszył – w sam środek wielkiego lasu. Czwartego dnia zwątpił więc w strony świata. Piątego dnia przestał ufać swojemu rozumowi. Szóstego dnia zapomniał, skąd pochodzi i po co przyszedł do lasu, a siódmego dnia – jak się nazywa.

I od tej pory powoli stawał się podobny da zwierząt w lesie. Żywił się jagodami i grzybami, a potem zaczął polować na małe zwierzęta. Każdy następny dzień wymazywał z jego pamięci coraz większe fragmenty – umysł Złego Człowieka stawał się bardziej gładki. Zapomniał słów, ponieważ ich nie używał. Zapomniał, jak się ma modlić co wieczór. Zapomniał, jak rozpalać ogień i jak go wykorzystywać. Jak zapinać guziki kapoty i sznurować buty. Zapomniał wszystkie znane z dzieciństwa piosenki i całe swoje dzieciństwo. Zapomniał twarze bliskich osób, matki, żony, dzieci, zapomniał smak sera, pieczonego mięsa, ziemniaków i zalewajki.

To zapominanie trwało wiele lat i w końcu Zły Człowiek nie był już podobny do tamtego mężczyzny, który przyszedł do lasu. Zły Człowiek nie był sobą i zapomniał, co to znaczy być sobą. Jego ciało zaczęły porastać włosy, a zęby od jedzenia surowego mięsa zrobiły się mocne i białe, jak zęby zwierzęcia. Jego gardło wydawało teraz ochrypłe dźwięki i chrząknięcia.

Któregoś dnia Zły Człowiek ujrzał w lesie staruszka zbierającego chrust i poczuł, że istota ludzka jest mu obca, a nawet wstrętna, więc podbiegł do starca i zabił go. Innym razem rzucił się na chłopa jadącego furmanką. Zabił jego i konia. Konia pożarł, lecz człowieka nie ruszył – martwy człowiek był jeszcze bardziej odrażający niż żywy. Potem zabił Bronka Malaka.

Kiedyś Zły Człowiek dotarł przypadkiem na skraj lasu i spojrzał na Prawiek. Widok domów wzbudził w nim jakieś niejasne uczucie, w którym był żal i wściekłość. We wsi usłyszano wtedy straszny skowyt, podobny do wycia wilka. Zły Człowiek stał chwilę na skraju lasu, a potem odwrócił się i niepewnie podparł rękami o ziemię. Ze zdziwieniem odkrył, że ten sposób poruszania się jest i dużo wygodniejszy, i dużo szybszy. Jego oczy, bliższe teraz ziemi, widziały więcej i dokładniej. Jego słaby jeszcze węch lepiej wychwytywał zapachy ziemi. Jeden jedyny las był lepszy niż wszystkie wsie, niż wszystkie drogi i mosty, miasta i wieże, Zły Człowiek wrócił więc do lasu na zawsze.

Czas Genowefy

Wojna narobiła zamętu w świecie. Spłonął las w Przyjmach, kozacy zastrzelili syna Cherubinów, brakowało mężczyzn, nie było komu kosić pól, nie było co jeść.

Dziedzic Popielski z Jeszkotli zapakował dobra na wozy i zniknął na kilka miesięcy. Potem wrócił, żacy splądrowali mu dom i piwnice. Wypili stuletni wina. Stary Boski, który to widział, mówił, że jedno wino było tak stare, aż krajali je bagnetem jak galaret

Genowefa pilnowała młyna, gdy jeszcze chodziła. Wstawała o świcie i czuwała nad wszystkim. Sprawdzała, czy nikt nie spóźnia się do pracy. Potem, gdy wszystko działało w swój rytmiczny, hałaśliwy sposób, Genowefa czuła przypływającą nagle i ciepłą jak mleko falę ulgi.

Było bezpiecznie. Wracała do domu i przygotował wała śpiącej Misi śniadanie.

Wiosną siedemnastego roku młyn stanął. Nie było co mleć – ludzie zjedli wszystkie zapasy ziarna. Prawiekowi brakowało znajomego hałasu. Młyn by! motorem napędzającym świat, maszynerią, która wprawiała go w ruch. Teraz słychać było tylko szmer Rzeki. Jej siła szła na marne. Genowefa chodziła po pustym młynie i płakała. Wędrowała jak duch, jak biała, umączona dama. Wieczorami siedziała na schodach domu i patrzyła na młyn. Śnił jej się w nocy. W snach młyn był okrętem z białymi żaglami, takim, jaki widziała w książkach. Miał w swoim drewnianym cielsku ogromne, tłuste od smaru tłoki, które chodziły tam i z powrotem. Dyszał i sapał. Z jego wnętrza buchało gorąco. Genowefa pożądała go. Budziła się z takich snów spocona i niespokojna. Gdy było już jasno, wstawała i przy stole wyszywała swoją makatkę.

W czasie epidemii cholery w osiemnastym roku, gdy zaorano granice wsi, przyszła do młyna Kłoska. Genowefa widziała, jak krąży wokół, patrzy w okna.

Wyglądała na wycieńczoną. Była chuda i wydawała się bardzo wysoka. Jej jasne włosy zszarzały i okrywały plecy brudną chustą. Ubranie miała podarte.

Genowefa obserwowała ją z okna, a kiedy Kłoska spojrzała w okno, cofnęła się. Bała się Kioski. Wszyscy bali się Kioski. Kłoska była szalona, a może i chora. Mówiła od rzeczy, przeklinała. Teraz, krążąc wokół młyna, wyglądała jak głodna suka.

Genowefa spojrzała na obraz Matki Boskiej Jeszkotlowskiej, przeżegnała się i wyszła przed dom.

Kłoska odwróciła się do niej i Genowefę przeszedł dreszcz. Jaki straszny wzrok miała ta Kłoska.

– Wpuść mnie do młyna – powiedziała.

Genowefa wróciła do izby po klucz. Bez słowa otworzyła drzwi.

Kłoska weszła przed nią w chłodny cień i zaraz rzuciła się na kolana, żeby zbierać porozrzucane, pojedyncze ziarna, kupki kurzu, który kiedyś był mąką. Zgarniała chudymi palcami ziarna, wpychała je sobie do ust.

Genowefa szła za nią krok w krok. Zgięta postać Kioski wyglądała z góry jak kupka łachmanów. Kiedy Kłoska nasyciła się ziarnem, usiadła na ziemi i zaczęła płakać. Łzy płynęły po jej brudnej twarzy. Miała zamknięte oczy i uśmiechała się. Genowefę ścisnęło coś w gardle. Gdzie ona mieszka? Czy ma jakichś bliskich? Co robiła w Boże Narodzenie? Co jadła? Zobaczyła, jak kruche jest teraz jej ciało, i przypomniała sobie Kłoskę sprzed wojny. Była wtedy dorodną, piękną dziewczyną. Teraz patrzyła na jej nagie, poranione stopy o paznokciach mocnych jak zwierzęce pazury. Wyciągnęła rękę do szarych włosów. Wtedy Kłoska otworzyła oczy i spojrzała wprost w oczy Genowefy, nawet w oczy, ale wprost w jej duszę, w sam środek. Genowefa cofnęła dłoń. To nie były oczy człowieka. Wybieg na dwór i z ulgą zobaczyła swój dom, malwy, sukienką Misi migającą między agrestem, firanki. Wzięła z dłoni bochenek chleba i wróciła przed młyn.

Kłoska wynurzyła się z ciemności otwartych drzwi z węzełkiem pełnym ziarna. Patrzyła na coś za plecami Genowefy, jej twarz rozjaśniła się.

– Cacuchna – powiedziała do Misi, która podeszła do płotka.

– Co się stało z twoim dzieckiem?

– Umarło.

Genowefa podała jej bochen chleba na wyciągniętych rękach, ale Kłoska podeszła do niej bardzo blisko, i biorąc bochen, przywarła wargami do jej ust. Genowefa szarpnęła się i odskoczyła. Kłoska zaśmiała się. Włożyła bochen do węzełka. Misia zaczęła płakać.

– Nie płacz, cacuchna, twój tatuś już do ciebie; idzie – mruknęła Kłoska i poszła w stronę wsi.

Genowefa tarła fartuchem usta, aż pociemniały. Tego wieczoru trudno jej było usnąć. Kłoska nie mogła się mylić. Kłoska znała przyszłość, wszyscy o tym :wiedzieli.

I od następnego dnia Genowefa zaczęła czekać. Ale nie tak jak do tej pory. Teraz czekała z godziny, na godzinę. Wkładała ziemniaki pod pierzynę, żeby za szybko nie wystygły. Ścieliła łóżko. Wlewała wodę do miski na golenie. Układała na krześle Michałowe ubranie. Czekała tak, jakby Michał poszedł do Jeszkotli po tytoń i zaraz miał wrócić.

Czekała tak całe lato i jesień, i zimę. Nie oddalała się od domu, nie chodziła do kościoła. W lutym wrócił dziedzic Popielski i zadał młynowi robotę. Skąd wziął ziarno na przemiał, nie wiadomo. I pożyczał chłopom ziarno na siewy. U Serafinów urodziło się dziecko, dziewczynka, co wszyscy uznali za oznakę końca wojny.

Genowefa musiała nająć nowych ludzi do młyna, bo wielu dawnych z wojny nie wróciło. Dziedzic polecił jej na zarządcę i pomocnika Niedzielę z Woli. Niedziela był szybki i solidny. Uwijał się między górą a dołem, pokrzykiwał na chłopów. Kredą zapisywał na ścianie liczbę przemielonych worków. Kiedy do młyna przychodziła Genowefa, Niedziela poruszał się jeszcze szybciej i krzyczał jeszcze głośniej. Gładził przy tym marny wąsik, który w niczym nie przypominał sumiastych wąsów Michała.

Niechętnie chodziła na górę. Tylko w sprawach naprawdę koniecznych – pomyłka w kwitowaniu ziarna, zatrzymanie maszyn.

Kiedyś, gdy szukała Niedzieli, zobaczyła chłopców noszących worki. Byli nadzy do pasa, a torsy mieli oproszone mąką, jak wielkie precle. Worki zasłaniały im głowy, wydawali się więc jednakowi. Nie widziała w nich młodego Serafina czy Malaka, lecz – mężczyzn. Nagie torsy przykuwały jej wzrok, budziły niepokój. Musiała się odwrócić i patrzeć gdzie indziej.

Pewnego dnia Niedziela przyszedł z żydowskim chłopcem. Chłopiec był bardzo młody. Nie wyglądał na więcej niż siedemnaście lat. Miał ciemne oczy i czarne kręcone włosy. Genowefa zobaczyła jego usta – duże, o pięknie zarysowanej linii, ciemniejsze niż wszystkie te, które znała.

– Przyjąłem jeszcze jednego – powiedział. Do dzieła i kazał chłopcu dołączyć do tragarzy.

Genowefa rozmawiała z Niedzielą nieuważnie, a kiedy odszedł, znalazła pretekst, żeby jeszcze zostać Widziała, jak chłopiec zdjął płócienną koszulę, złożył ją porządnie i przewiesił przez poręcz schodów. Wzruszyła się, kiedy zobaczyła jego nagą klatkę piersiową – szczupłą, choć dobrze umięśnioną, smagłą skórę, pod którą pulsowała krew i biło serce. Wróciła do siebie, ale od tej pory często znajdowała powód zejścia do bramy, gdzie przyjmowano i odbierano worki z ziarnem lub mąką.

Назад Дальше