Prawiek i inne czasy - Tokarczuk Olga 6 стр.


Do pracy wziął Józka Chlipałę, któremu urodził się syn, Serafina ze złamanym palcem i jeszcze dwóch parobków.

Mieli tylko jedną furmankę, więc praca szła powoli. Ksiądz martwił się, że wiosenna pogoda pokrzyżuje plany. Popędzał chłopów, jak mógł. Sam też podwijał sutannę – ale uważał na porządne skórzane buty – i biegał między chłopami, potrącał worki, okładał batem konia.

Następnego dnia do pracy przyszedł tylko Serafin ze złamanym palcem. Zagniewany ksiądz proboszcz znowu objechał bryczką całą wieś, lecz okazało się, że robotników albo nie ma w domu, albo leżą zmożeni chorobą.

To był dzień, kiedy ksiądz proboszcz znienawidził wszystkich chłopów z Prawieku – leniwych, gnuśnych i żądnych pieniędzy. Żarliwie tłumaczył się przed Panem z tego uczucia niegodnego sługi bożego. Poprosił znowu Boga o radę. „Podnieś im stawkę – rzekł do niego Bóg. – Daj im piętnaście groszy za dniówkę i choć przez to nie będziesz miał żadnych zysków z tegorocznego siana, wynagrodzisz sobie stratę w przyszłym roku." To była mądra rada. Praca ruszyła.

Najpierw furmankami wożono piasek zza Górki, potem ten piasek ładowano w jutowe worki i okładano nimi rzekę, jakby była ranna. Dopiero wtedy zasypywano wszystko ziemią i siano na niej trawę.

Ksiądz proboszcz z radością przyglądał się własnemu dziełu. Rzeka była teraz całkiem oddzielona od łąki. Rzeka nie widziała łąki. Łąka nie widziała rzeki.

Rzeka nie próbowała już wyrywać się z wyznaczonego jej miejsca. Płynęła sobie spokojna i zamyślona, nieprzejrzysta dla wzroku ludzi. Wzdłuż obu jej brzegów łąki zazieleniły się, a potem zakwitły mniszkami.

Na księżowskich łąkach kwiaty modlą się nieustannie. Modlą się te wszystkie kwiatki świętej Małgorzatki i dzwoneczki świętego Rocha oraz zwyczajne, żółte mniszki. Od ciągłych modlitw ciała mniszków stają się coraz mniej materialne, coraz mniej żółte, coraz mniej konkretne, aż w czerwcu zamieniają się w subtelne dmuchawce. Wtedy Bóg, wzruszony ich pobożnością, wysyła ciepłe wiatry, które zabierają dmuchawcowe dusze mniszków do nieba.

Te same ciepłe wiatry przyniosły na Świętego Jana deszcze. Rzeka wzbierała centymetr po centymetrze. Ksiądz proboszcz nie spał i nie jadł. Biegł groblą i łąkami nad rzekę i patrzył. Mierzył kijem poziom wody i mruczał pod nosem przekleństwa i modlitwy. Rzeka nie zważała na niego. Płynęła szerokim korytem, kręciła się w wirach, podmywała niepewne brzegi. Dwudziestego siódmego czerwca księże łąki zaczęły nasiąkać wodą. Ksiądz proboszcz biegał z kijem po nowym wale i z rozpaczą patrzył, jak woda z łatwością dostaje się w szczeliny, podpływa jakimiś sobie tylko znanymi drogami, przenika pod wałem. Następnej nocy wody Czarnej zniszczyły piaskową zaporę i rozlały się, jak co roku, po łąkach.

W niedzielę ksiądz z ambony przyrównywał wyczyny rzeki do pracy szatana. Że szatan codziennie, godzina po godzinie, jak woda, nastaje na duszę człowieka. Że człowiek zmuszony jest w ten sposób do nieustannego wysiłku stawiania zapór. Że najmniejsze zaniedbanie codziennych obowiązków religijnych osłabia tę zaporę i że wytrwałość kusiciela porównywalna jest z wytrwałością wody. Że grzech sączy się, płynie i skapuje na skrzydła duszy, a ogrom zła zalewa człowieka, aż ten wpada w jego wiry i idzie na dno.

Po takim kazaniu ksiądz był jeszcze długo podniecony i nie mógł spać. Nie mógł spać z nienawiści do Czarnej. Mówił sam sobie, że nie można nienawidzić rzeki, strumienia mętnej wody, nawet nie rośliny, nie zwierzęcia, tylko fizycznego ukształtowania terenu. Jak to możliwe, żeby on, ksiądz, mógł czuć coś tak absurdalnego? Nienawidzić rzeki.

A jednak to była nienawiść. Księdzu proboszczowi nie chodziło nawet o podmyte siano, chodziło mu o bezmyślność i tępy upór Czarnej, jej niewyczuwalność, egoizm i bezgraniczną tępotę. Kiedy myślał tak o niej, gorąca krew pulsowała mu w skroniach i krążyła szybciej w ciele. Zaczynało go nosić. Wstawał i ubierał się, bez względu na porę nocy, a potem wychodził przed plebanię i szedł na łąki. Zimne powietrze trzeźwiło go. Uśmiechał się do siebie i mówił: Jak można złościć się na rzekę, zwykłe zagłębienie w gruncie? Rzeka jest tylko rzeką, niczym więcej." Ale kiedy stawał nad jej brzegiem, wszystko wracało. Ogarniał go wstręt, obrzydzenie i wściekłość. Najchętniej zasypałby ją ziemią, od źródeł aż do ujścia. I rozglądał się, czy nikt go nie widzi, a potem zrywał olchową gałąź i smagał obłe, bezwstydne cielsko rzeki.

Czas Elego

– Odejdź. Nie mogę potem spać, kiedy cię zobaczę – powiedziała do niego Genowefa.

– A ja nie mogę żyć, kiedy cię nie widzę. Spojrzała na niego jasnymi, szarymi oczami

i znowu poczuł, że dotknęła tym swoim wzrokiem samego środka jego duszy. Postawiła wiadra na ziemi i odgarnęła kosmyk z czoła.

– Weź wiadra i chodź ze mną nad rzekę.

– Co powie twój mąż?

– Jest w pałacu.

– Co powiedzą robotnicy?

– Pomagasz mi.

Eli chwycił wiadra i ruszył za nią kamienistą dróżką.

– Zmężniałeś – powiedziała Genowefa, nie odwracając się.

– Czy ty myślisz o mnie, kiedy się nie widzimy?

– Myślę wtedy, gdy ty o mnie myślisz. Codziennie. Śnisz mi się.

– Boże, dlaczego tego nie skończysz? – Eli postawił gwałtownie wiadra na ścieżce. – Jaki grzech popełniłem ja sam albo moi ojcowie? Dlaczego muszę się tak męczyć?

Genowefa zatrzymała się i patrzyła na swoje stopy

– Eli, nie bluźnij.

Chwilę milczeli. Eli podniósł wiadra i ruszyli dalej. Ścieżka rozszerzyła się, tak że mogli iść teraz obok siebie.

– Nie zobaczymy się już więcej, Eli. Jestem w ciąży. Urodzę dziecko jesienią.

– To powinno być moje dziecko.

– Wszystko się wyjaśniło i ułożyło samo…

– Ucieknijmy do miasta, do Kielc.

– …Wszystko nas dzieli. Ty jesteś młody, ja jestem stara. Ty jesteś Żyd, ja jestem Polka. Ty jesteś z Jeszkotli, ja z Prawieku. Ty jesteś wolny, ja zamężna. Ty jesteś ruch, ja jestem stanie w miejscu.

Weszli na drewniany pomost i Genowefa zaczęła wyjmować pranie z wiadra. Zanurzała je w zimnej wodzie. Ciemna woda wypłukiwała jasne mydliny.

– To ty mi zawróciłaś w głowie – powiedział Eli.

– Wiem.

Zostawiła pranie i po raz pierwszy oparła głowę o jego ramię.

Poczuł zapach jej włosów.

– Pokochałam cię, kiedy cię zobaczyłam. Od razu. Taka miłość nigdy nie mija.

– Czy to jest miłość? Nie odpowiedziała.

– Z moich okien widać młyn – powiedział Eli.

Czas Florentynki

Ludziom wydaje się, że przyczyną szaleństwa jest wielkie i dramatyczne wydarzenie, jakieś cierpienie, którego nie da się znieść. Wydaje im się, że wariuje się z jakichś powodów – z powodu porzucenia przez kochanka, śmierci najbliższej osoby, utraty majątku, spojrzenia w twarz Bogu. Ludzie myślą też, że wariuje się nagle, od razu, w niezwykłych okolicznościach, a szaleństwo spada na człowieka jak siatka-pułapka, pęta rozum, mąci uczucia.

Tymczasem Florentynka zwariowała zupełnie zwyczajnie i, można powiedzieć, bez powodu. Dawniej miałaby powody do szaleństwa – gdy jej mąż utopił się po pijanemu w Białce, gdy umarło siedmioro z jej dziewięciorga dzieci, gdy roniła ciążę za ciążą, gdy pozbywała się tych, których nie poroniła, i kiedy dwa razy o mało przez to nie umarła, gdy spaliła jej się stodoła, gdy pozostała przy życiu dwójka dzieci opuściła ją i przepadła gdzieś w świecie.

Teraz Florentynka była już stara i wszystkie przeżycia miała za sobą. Sucha jak wiór i bezzębna, żyła sobie w drewnianym domku przy Górce. Jedne okna jej domu wychodziły na las, drugie na wieś. Florentynce zostały dwie krowy, które ją żywiły i które żywiły także jej psy. Miała niewielki sad pełen robaczywych śliw, a latem przed domem kwitły wielkie kępy hortensji.

Florentynka zwariowała niepostrzeżenie. Najpierw bolała ją głowa i nie mogła w nocy spać. Przeszkadzał jej księżyc. Mówiła sąsiadkom, że księżyc ją obserwuje, że jego czujny wzrok przenika przez ściany i szyby, a blask zastawia na nią pułapki w lustrach, szybach i refleksach na wodzie.

Potem, wieczorami, Florentynka zaczęła wychodzić przed dom i czekać na księżyc. Wschodził nad błoniami, zawsze ten sam, choć w innej postaci. Florentynka groziła mu pięścią. Ludzie widzieli tę pięść podniesioną ku niebu i powiedzieli: zwariowała.

Ciało Florentynki było drobne i chude. Po okresie kobiecości wiecznie rodzącej został jej okrągły brzuch, który teraz wyglądał śmiesznie, niczym bochen chleba włożony pod spódnicę. Po okresie rodzącej kobiecości nie został jej ani jeden ząb, zgodnie z porzekadłem: „Jedno dziecko – jeden ząb.” Coś za coś. Piersi Fłorentynki – a raczej to, co czas robi z piersiami kobiety – były płaskie i długie. Tuliły się do ciała. Ich skóra przypominała bibułkę do pakowania bombek po świętach i widać było przez nią delikatne niebieskie żyłki – znak, że Florentynka wciąż żyje.

A byty to czasy, gdy kobiety umierały szybciej niż mężczyźni, matki szybciej niż ojcowie, żony szybciej niż mężowie. Od zawsze były bowiem naczyniami, z których sączy się ludzkość. Dzieci wykluwały się z nich jak pisklęta z jaj. Jajo musiało potem samo sklejać się do kupy. Im silniejsza była kobieta, tym więcej dzieci rodziła, a więc była słabsza. W czterdziestym piątym roku życia ciało Florentynki, wyzwolone z kręgu wiecznego rodzenia, osiągnęło swoistą nirwanę bezpłodności.

Od kiedy Florentynka zwariowała, w jej obejściu zaczęło przybywać kotów i psów. Wkrótce ludzie zaczęli ją traktować jako ratunek dla swoich sumień i zamiast topić małe kocięta czy szczenięta, podrzucali je pod kępy hortensji. Dwie krowy-karmicielki żywiły rękami Florentynki stado zwierzęcych podrzutków. Florentynka zawsze odnosiła się do zwierząt z szacunkiem, jak do ludzi. Rano mówiła im „dzień dobry", a gdy stawiała miski z mlekiem, nie zapominała powiedzieć „smacznego". Mało tego, nie mówiła o nich „psy" czy „koty", bo brzmiało to tak, jakby mówiła o przedmiotach. Mówiła „psowie", „kotowie", jak Malakowie czy Chlipałowie.

Florentynka wcale nie uważała się za wariatkę. Księżyc prześladował ją, jak każdy normalny prześladowca. Ale którejś nocy wydarzyło się coś dziwnego.

Jak zwykle, gdy była pełnia, Florentynka wzięła swoich psów i wyszła na górkę pozłorzeczyć księżycowi. Psowie położyli się wokół niej na trawie, a ona krzyczała w niebo:

– Gdzie jest mój syn? Czym go zwiodłeś, ty tłusty, srebrny ropuchu? Omamiłeś mojego starego i wciągnąłeś go do wody! Widziałam cię dzisiaj w studni, złapałam cię na gorącym uczynku – zatruwałeś nam wodę…

W domu Serafinów zapaliło się światło i męski głos krzyknął w ciemność:

– Cicho, wariatko! Chcemy spać.

– A śpijcie sobie, śpijcie sobie do śmierci. Po co się było rodzić, żeby teraz spać?

Głos umilkł, a Florentynka usiadła na ziemi i patrzyła w srebrną twarz swojego prześladowcy. Była poryta zmarszczkami, kaprawa, ze śladami po jakiejś kosmicznej ospie. Psowie położyli się na trawie i w ich ciemnych oczach także odbijał się księżyc. Siedzieli cicho, a potem stara kobieta położyła dłoń na głowie dużej kudłatej suki. Wtedy ujrzała w swoim umyśle nie swoją myśl, nawet nie myśl, ale zarys myśli, obraz, wrażenie. To coś było obce jej myśleniu, nie tylko dlatego, że – jak czuła – pochodziło z zewnątrz, ale dlatego, że było zupełnie inne: jednokolorowe, wyraźne, głębokie, zmysłowe, pachnące.

Było w tym niebo i dwa księżyce, jeden obok drugiego. Była rzeka – zimna, radosna. Były domy -pociągające i straszne zarazem. Linia lasu – widok pełen dziwnego podniecenia. Na trawie leżały patyki, kamienie, liście wypełnione obrazami, wspomnieniami. Obok nich – biegły jak ścieżki smugi pełne znaczeń. Pod ziemią – ciepłe, żywe korytarze. Wszystko było inne. Tylko zarysy świata pozostały te same. Wtedy swoim ludzkim rozumem Florentynka zrozumiała, że ludzie mieli rację – zwariowała.

– Czy ja z tobą rozmawiam? – zapytała wielkiej kudłatej suki, która trzymała głowę na jej kolanach.

Wiedziała, że tak.

Wrócili do domu. Florentynka rozlała do misek resztki wieczornego mleka. Sama też usiadła do jedzenia. Moczyła w mleku kawałek chleba i żuła go bezzębnymi dziąsłami. Jedząc patrzyła na jednego z psów i spróbowała powiedzieć coś do niego samym obrazem. Puściła myśl, „wyobraziła" coś w rodzaju: Jestem i jem." Pies podniósł głowę.

Tej nocy więc, czy to za sprawą księżyca-prześladowcy, czy swojego szaleństwa, Florentynka nauczyła się rozmawiać ze swoimi psami i kotami. Rozmowy polegały na wysyłaniu obrazów.

Назад Дальше