Prawiek i inne czasy - Tokarczuk Olga 8 стр.


Rósł całe lato, z dnia na dzień, z godziny na godzinę, aż sięgnął dachu chałupy i otworzył nad nią swoje obfite baldachy.

– No i co, kawalerze? – powiedziała do niego Kłoska z ironią. – Tak się rozpychałeś, tak piąłeś się ku niebu, że teraz twoje nasiona zakiełkują w strzesze, nie w ziemi.

Arcydzięgiel miał ze dwa metry i liście tak potężne, że zabierały słońce roślinom wokół niego. Pod koniec lata żadna roślina nie była w stanie rosnąć przy nim. Na Świętego Michała zakwitł i kilka gorących nocy Kłoska nie mogła spać od słodko-cierpkiego zapachu, który przenikał powietrze. Potężne żylaste ciało rośliny odbijało się ostrymi krawędziami od srebrnego księżycowego nieba. Czasem jakiś wietrzyk poszeleścił w bal-dachach i osypywały się przekwitłe kwiaty. Kłoska na te szelesty podnosiła się czujnie na łokciu i nadsłuchiwała, jak roślina żyje. Cała izba pełna była wabiących woni.

A kiedyś, gdy Kłoska wreszcie usnęła, stanął przed nią młodzieniec z jasnymi włosami. Był wysoki i potężnie zbudowany. Jego ramiona i uda wyglądały, jakby były z polerowanego drewna. Oświetliła go księżycowa poświata.

– Przyglądałem ci się przez okno – powiedział.

– Wiem. Pachniesz tak, że mącisz zmysły. Młodzieniec wszedł do środka izby i wyciągnął

obie ręce do Kłoski. Wtuliła się między nie i przywarła twarzą do potężnej twardej piersi. Uniósł ją lekko, tak żeby mogły odnaleźć się ich usta. Kłoska spod przymkniętych powiek zobaczyła jego twarz – była szorstka jak łodyga rośliny.

– Pragnęłam cię przez całe lato – powiedziała w usta pachnące cukierkami, kandyzowanymi owocami, ziemią, kiedy spadnie deszcz.

– I ja ciebie.

Położyli się na podłodze i ocierali o siebie jak trawy. Potem arcydzięgiel posadził sobie Kłoskę na biodrach i ukorzeniał się w niej rytmicznie, coraz głębiej, przenikając całe ciało, penetrując jego wewnętrzne zakamarki, spijając z niego soki. Pił z niej do rana, gdy niebo zrobiło się szare i zaśpiewały ptaki. Wtedy arcydzięglem wstrząsnął dreszcz, a twarde ciało zamarło w bezruchu, jak drewno. Zaszeleściły baldachy i na nagie, wyczerpane ciało Kłoski posypały się suche, kłujące nasiona. Potem jasnowłosy młodzieniec wrócił przed dom, a Kłoska cały dzień wyłuskiwała z włosów pachnące ziarenka.

Czas Michała

Misia była śliczna od zawsze, od kiedy zobaczył ją pierwszy raz przed domem, bawiącą się w piasku. Pokochał ją od razu. Pasowała dokładnie do spustoszonego małego miejsca w jego duszy. Ofiarował jej młynek, który przywiózł ze wschodu jako wojenne trofeum. Wraz z młynkiem oddał się w ręce małej dziewczynki, żeby móc zacząć wszystko od nowa.

Patrzył, jak rosła, jak wypadły jej pierwsze zęby, a w ich miejsce pojawiły się nowe – białe, za duże do drobnej buzi. Ze zmysłową przyjemnością przyglądał się wieczornemu rozplataniu warkoczy i powolnym, sennym ruchom szczotki do włosów. Włosy Misi były najpierw kasztanowe, a potem ciemnobrązowe, i zawsze miały czerwone błyski, jak krew, jak ogień. Michał nie pozwalał ich ścinać, nawet gdy zlepione potem kleiły się do poduszki w czasie choroby. To wtedy doktor z Jeszkotli powiedział, że Misia może nie przeżyć. Michał zemdlał. Zsunął się z krzesła i upadł na podłogę. Było jasne, co powiedziało tym upadkiem ciało Michała – jeżeli Misia umrze, on też umrze. Właśnie tak, dosłownie, bez żadnych wątpliwości.

Michał nie wiedział, jak wyrazić to, co czuł. Wydawało mu się, że ten, kto kocha, bezustannie daje. Obdarowywał ją więc niespodziankami, wyszukiwał dla niej w rzece błyszczące kamienie, wycinał fujarki z wierzby, robił wydmuszki z jajek, składał ptaki z papieru, kupował w Kielcach zabawki – robił to, co mogło spodobać się małej dziewczynce. Ale przede wszystkim zależało mu na rzeczach wielkich, takich, które są trwałe, a przy tym piękne, takich, z którymi obcuje bardziej czas niż człowiek. Te rzeczy miałyby zatrzymać w czasie jego miłość na zawsze. I zatrzymać na zawsze w czasie Misie. Dzięki nim ich miłość stałaby się wieczna.

Gdyby Michał był potężnym władcą, zbudowałby dla Misi wielką budowlę na szczycie góry, piękną i niezniszczalną. Ale Michał był tylko zwyczajnym młynarzem, kupował więc Misi ubrania, zabawki i robił papierowe ptaki.

Miała najwięcej sukienek spośród wszystkich dzieci w okolicy. Wyglądała tak pięknie jak panienki z pałacu. Miała prawdziwe lalki, kupowane w Kielcach, lalki, które mrugały oczami, a przewracane na wznak, wydawały pisk, mający przypominać płacz dziecka. Miała dla nich drewniany wózek, nawet dwa wózki – jeden był ze zdejmowaną budką. Miała piętrowy lalczyny domek i kilka pluszowych misiów. Gdziekolwiek Michał jechał, zawsze myślał o Misi, zawsze do niej tęsknił. Nigdy nie podniósł na nią głosu.

– Dałbyś jej raz w tyłek – mówiła Genowefa z pretensją.

Sama myśl o tym, że mógłby uderzyć to drobne, ufne ciałko, sprowadzała na Michała słabość, tę samą, która skończyła się kiedyś omdleniem. Dlatego Misia często uciekała do ojca od zagniewanej matki. Chowała się w jego pobieloną mąką marynarkę jak zwierzątko. Nieruchomiał, zaskakiwany wciąż na nowo jej niczym nie skażoną ufnością.

Kiedy zaczęła chodzić do szkoły, codziennie robił sobie w młynie krótką przerwę, żeby wyjść na most i zobaczyć, jak wraca. Jej mała postać wyłaniała się przy topolach – ten widok przywracał wszystko to, co Michał stracił od porannego wyjścia Misi. Potem przeglądał jej zeszyty, pomagał w lekcjach. Uczył ją też rosyjskiego i niemieckiego. Prowadził małą rączkę przez wszystkie litery alfabetu. Temperował ołówki.

Potem coś się zaczęło zmieniać. W dwudziestym dziewiątym roku. Na świecie był już Izydor, zmienił się rytm życia. Michał zobaczył kiedyś obie, Misie i Genowefę, jak wieszały na sznurkach pranie. Obie podobnego wzrostu, w białych chustkach na głowie, a na sznurkach bielizna – koszulki, staniczki, halki, jedne tylko trochę mniejsze niż te drugie, kobiece. Przez chwilę zastanawiał się, czyje są te mniejsze, a gdy zrozumiał, zmieszał się jak młody chłopak. Do tej pory miniaturowość ubranek Misi budziła w nim czułość. Teraz, gdy patrzył na te sznurki z praniem, ogarnęła go złość, że czas biegnie tak szybko. Wolałby tej bielizny nie widzieć.

W tym samym czasie, może trochę później, któregoś wieczoru przed zaśnięciem Genowefa sennym głosem powiedziała mu, że Misia ma już okres.

Potem usnęła przytulona do niego i wzdychała przez sen jak stara kobieta. Michał nie mógł zasnąć. Leżał i patrzył przed siebie w ciemność. Kiedy wreszcie usnął, miał sen, oderwany, dziwaczny.

Śniło mu się, że szedł miedzą, a po obu stronach rosło zboże czy może wysoka, żółta trawa. Zobaczył, że idzie po niej Kłoska. Miała sierp i tym sierpem ścinała kłosy trawy.

– Zobacz – powiedziała do niego. – One krwawią.

Pochylił się i rzeczywiście zobaczył na ściętych źdźbłach wzbierające krople krwi. Wydało mu się to nienaturalne i straszne. Zaczął się bać. Chciał stamtąd odejść, a kiedy się odwrócił, ujrzał w trawie Misie. Miała na sobie swój szkolny mundurek, leżała z zamkniętymi oczami. Wiedział, że umarła na tyfus.

– Ona żyje – powiedziała Kłoska. – Ale to zawsze tak jest, że się najpierw umiera.

Nachyliła się nad Misia i powiedziała jej coś do ucha. Misia obudziła się.

– Chodź, pójdziemy do domu. – Michał wziął córkę za rękę i próbował pociągnąć za sobą.

Ale Misia była inna, jakby jeszcze nie oprzytomniała. Nie patrzyła na niego.

– Nie, tato, mam tyle spraw do załatwienia. Nie pójdę.

Wtedy Kłoska pokazała palcem jej usta.

– Zobacz, ona nie rusza ustami, gdy mówi. Michał zrozumiał w tym śnie, że Misie dotknął

jakiś rodzaj śmierci, śmierci niecałkowitej, ale równie przerażającej jak prawdziwa.

Czas Izydora

Listopad dwudziestego ósmego roku był deszczowy i wietrzny. Tak też było tego dnia, kiedy Genowefa zaczęła rodzić swoje drugie dziecko.

Michał odprowadził Misie do Serafinów, gdy tylko przybiegła położna Kucmerka. Serafin postawił na stole butelkę wódki i za chwilę przyszli inni sąsiedzi. Wszyscy chcieli się napić za potomka Michała Niebieskiego.

W tym samym czasie Kucmerka grzała wodę i szykowała prześcieradła. Genowefa, pojękując monotonnie, wzdłuż odmierzała krokami kuchnię.

W tym samym czasie na jesiennym firmamencie Saturn rozłożył się w Strzelcu jak wielka lodowa góra. Potężny Pluton, planeta, która pomaga przekraczać wszelkie granice, tkwił w Raku. Tej nocy przygarnął do siebie Marsa i delikatny Księżyc. Wrażliwe uszy aniołów wychwytywały w harmonii ośmiu nieb brzękliwy dźwięk podobny do dźwięku filiżanki, która spada i rozbija się w drobny mak.

W tym samym czasie Kłoska właśnie zamiotła izbę i przykucnęła w kącie nad wiązką zeszłorocznego siana. Zaczęła rodzić. Trwało to kilka minut. Urodziła duże, piękne niemowlę. W izbie zapachniało arcydzięglem.

W tym samym czasie u Niebieskich, kiedy ukazała się główka, z Genowefą zaczęły się kłopoty. Zemdlała. Przestraszona Kucmerka otworzyła okno i krzyknęła w ciemność:

– Michał! Michał! Ludzie!

Ale wichura zagłuszyła jej głos i Kucmerka zrozumiała, że musi sobie radzić sama.

– Chuchro, nie baba! – krzyknęła do zemdlonej, żeby dodać sobie otuchy. – Do tańców, nie do rodzenia. Udusi dziecko, udusi… – Uderzyła Genowefę w twarz.

– Jezu, przyj! Przyj!

– Córka? Syn? – dopytywała się nieprzytomnie Genowefa i otrzeźwiona bólem zaczęła przeć.

– Syn, córka, co to za różnica? No jeszcze, jeszcze…

Dziecko chlupnęło na ręce Kucmerki i Genowefa znowu zemdlała. Kucmerka zajęła się dzieckiem. Zakwiliło cichutko.

– Córka? – ocknęła się Genowefa.

– Córka? Córka? – przedrzeźniała ją położna. -Sierota, nie baba. – Do domu weszły zdyszane kobiety.

– Idźcie, powiedzcie Michałowi, że ma syna -zarządziła Kucmerka.

Dziecku dali na imię Izydor. Z Genowefą było krucho. Miała gorączkę, nie mogła karmić małego. Krzyczała coś w malignie, że zamieniają jej dziecko. Kiedy przyszła do siebie, powiedziała od razu:

– Dajcie mi moją córkę.

– Mamy syna – odpowiedział jej Michał.

Genowefa długo oglądała niemowlę. To był chłopak, duży i blady. Miał cienkie powieki, przez które prześwitywały niebieskie żyłki. Jego głowa wydawała się za duża, za masywna. Był bardzo niespokojny, płakał, podrygiwał przy najmniejszym dźwięku i zanosił się takim krzykiem, że za nic nie można go było uspokoić. Budziło go skrzypnięcie podłogi, tykanie zegara.

– To od krowiego mleka – mówiła Kucmerka. -Musisz zacząć go karmić.

– Nie mam mleka, nie mam mleka – jęczała zrozpaczona Genowefa. – Trzeba szybko znaleźć mamkę.

– Kłoska urodziła.

– Nie chcę Kłoski – powiedziała Genowefa.

Mamkę znaleziono w Jeszkotlach. Była to Żydówka, której zmarło jedno z bliźniąt. Michał musiał ją dwa razy dziennie wozić końmi do młyna.

Karmiony kobiecym mlekiem, Izydor dalej płakał. Genowefa nosiła go na rękach całymi nocami, tam i z powrotem, po kuchni, po pokoju. Próbowała też kłaść się i ignorować płacz, ale wtedy wstawał Michał i cichutko, żeby nie przeszkodzić snom Misi, zawijał małego w koc i wynosił go na dwór, pod rozgwieżdżone niebo. Niósł syna na Górkę albo Gościńcem ku lasowi. Dziecko uspokajało się kołysaniem, zapachem sosen, ale gdy Michał z nim wracał i przestępował próg domu, znowu zaczynało płakać.

Czasem, udając że śpi, patrzył spod przymkniętych powiek na żonę, gdy stała nad kołyską i przyglądała się dziecku. Patrzyła na nie beznamiętnie i chłodno, niczym na rzecz, przedmiot, a nie na człowieka. Dziecko, jakby czując ten wzrok, płakało jeszcze głośniej, jeszcze żałośniej. Co się tam działo w głowach matki i dziecka, Michał nie wiedział, ale którejś nocy Genowefa zwierzyła mu się szeptem:

– To nie jest nasze dziecko. To dziecko Kłoski. Kucmerka powiedziała mi „córka”, pamiętam to. Potem coś się musiało stać, Kłoska mogła omamić Kucmerkę, bo kiedy się obudziłam, był syn.

Michał usiadł i zapalił lampkę. Zobaczył mokrą od łez twarz żony.

– Gieniuś, nie można tak myśleć. To Izydor, nasz syn. Podobny do mnie. Przecież chcieliśmy syna.

Coś z tej krótkiej, nocnej rozmowy zostało w domu Niebieskich. Oboje teraz obserwowali dziecko. Michał szukał podobieństw. Genowefa ukradkiem liczyła synowi palce, oglądała skórę na plecach, badała kształt uszu. I im starsze było dziecko, tym więcej znajdowała dowodów na to, że nie pochodzi od nich.

Na pierwsze urodziny Izydor nie miał jeszcze ani jednego ząbka. Ledwie siedział, niewiele urósł.

Назад Дальше