Limes Inferior - Януш Зайдель 8 стр.


– Chyba że… – zaczął jeden z tajniaków.

– Że co? Sądzisz, że ten wampir, z którym współpracował, postarał się zatrzeć ślady? – domyślił się komisarz.

– To zupełnie prawdopodobne. Tylko Pron, o ile jest rzeczywiście wspólnikiem, przyciśnięty do muru, mógłby sypnąć wampira. A sprawa jest gardłowa, więc…

– Masz rację. Jeśli nie będzie żadnych obrotów na koncie Prona przez najbliższy tydzień, możemy go skreślić i zacząć szukać zwłok – zgodził się komisarz.

– Myślę, że będą, mimo wszystko. On miał dziesięć tysięcy na Kluczu! Nie wierzę, by morderca nie próbował tego odzyskać.

– W jaki sposób?

– Oni znają metody, o których nawet my jeszcze nie mamy pojęcia. Przy takiej sumie warto pokombinować. Na przykład, można zdjąć skórę z palców nieboszczyka albo sporządzić rękawiczkę papilarną. A potem przelać te punkty na dziesięć Kluczy, należących do różnych facetów ze znakomitym alibi. A jeszcze lepiej na Klucze różnych prostytutek albo nieskazitelnych, na pierwszy rzut oka, obywateli. Siad się rozmyje, rozgałęzi i… szukaj wiatru w polu.

– Tak czy owak – zadecydował komisarz – nie traćcie czasu. Mamy do schwytania jeszcze paru innych drani grasujących w publicznych szpitalach. A z tym Pronem zaczekamy. Jeśli się nie ujawni w ciągu paru dni, przekażemy jego sprawę do Sekcji Zaginięć.

Na biurku zadzwonił telefon. Komisarz słuchał przez dłuższy czas, a potem powiedział bezradnie:

– A co ja mogę mu zrobić? Jeśli nawet łże, to nigdy tego nie wykryjemy. Chyba że znajdziemy wampira i wydusimy z niego zeznania, ale to jeszcze trudniejsza sprawa. Otruć mógł każdy, kto tam był: pacjent, pielęgniarz, ktoś z odwiedzających. Aha, jeszcze jedno: kogo w takim razie próbował zatrzymać ten cholerny aresztomat? Tak, rozumiem… Z tym Pronem? Niech idzie do diabła.

Komisarz odłożył słuchawkę i spojrzał na agentów.

– No, i macie swojego „nieboszczyka". Zgłosił się. Stary lis! Jeśli nawet maczał łapy w tej szpitalnej aferze, to teraz niczego mu nie udowodnimy. Oczywiście znał Brisky'ego i oczywiście wziął jego oszczędności na przechowanie. Denat bał się, że go okradną.

– To ostatnie jest niepodważalnie prawdopodobne. Źle się dzieje ostatnio w miejskich szpitalach – powiedział jeden z tajniaków.

– A faceta, który w parę dni wydaje dwie setki żółtych i ma dziesięć tysięcy na koncie, trudno byłoby oskarżyć o chęć ograbienia staruszka z paru zielonych – dodał drugi. – Inna rzecz, że warto by zbadać, skąd czwartak bierze na takie wydatki.

– To już sprawa Wydziału Kontroli Dochodów. Nie będziemy ich wyręczać, mamy dość własnych kłopotów – uciął komisarz. – Przy okazji dowiedzieliśmy się, kto rozpracował aresztomat. Nazywa się Sneer. O ile Pron nie zmyślił tego pseudonimu. Ale nie sądzę, by łgał wiedząc, że jest podejrzany. Sprawdźcie tego Sneera.

*

Cienie wysokich budynków stojących wzdłuż alei Tibigan sięgały już brzegu jeziora. Od strony wody wiał słaby, lecz chłodny wietrzyk, kołyszący barwne żagle na spokojnej tafli zatoki. Karl patrzył na jezioro, dłońmi wsparty o barierkę, oddzielającą promenadę bulwaru od plaży.

Stał tak już od pół godziny, bojąc się odwrócić ku miastu. Wydawało mu się, że stamtąd właśnie grozi niebezpieczeństwo rozpoznania jego twarzy, zdemaskowania, pojmania… Jezioro było czymś neutralnym, nie zaangażowanym w ciemne machinacje. Było czyste, spokojne, radosne.

Inna sprawa, że znajdowano w nim niekiedy ofiary porachunków przestępczego podziemia. Ale w większości przypadków jezioro wyrzucało zwłoki na wybrzeże lub na mielizny nie opodal plaży, jakby chciało odżegnać się od udziału w brudnych interesach, rozgrywających się na lądzie.

Karl pierwszy raz w życiu naprawdę bał się miasta. Idąc tutaj, nad jezioro, gdzie o tej porze nie było już tłumu plażowiczów, przemykał się pod ścianami domów, ukrywając twarz przed przypadkowymi spojrzeniami przechodniów. Nigdy dotąd nie odczuwał podobnego lęku. Tłum był dla niego bezimienną, przelewającą się masą. Nie rozróżniał w nim pojedynczych osób – z wyjątkiem dobrych znajomych, i to tylko wówczas, gdy chciał ich zauważyć. Teraz widział z osobna każdą gębę; każdą parę oczu, prześlizgującą się po jego twarzy. Taksował szybkimi spojrzeniami mijane osoby i wydawało mu się, że przynajmniej co trzeci przechodzień ma bystre oczy inspektora w cywilu.

Nie mógł darować sobie własnej głupoty. Jak można było wchodzić w konszachty z takim typem! Co za beznadziejnie głupi szczeniak! Nie mógł wytrzymać jeszcze kilku dni na szpitalnym żarciu? Śpieszyło mu się do paru nędznych zielonych! Od razu widać, że partacz i nowicjusz. Stary fachowiec poczekałby cierpliwie, co najwyżej pomagając dyskretnie przeznaczeniu. A ten – sypnął jakiegoś paskudztwa, dającego charakterystyczne objawy.

Nie, tego się Karl nie spodziewał! Przyjął spółkę w najlepszej wierze. Sprawa była jasna i czysta jak łza niewinnej dziewicy: pacjent był człowiekiem samotnym i beznadziejnie chorym. Jego punkty poszłyby i tak do publicznej kasy.

Ale żeby zaraz mordować? Karl wzdrygnął się na samą myśl o śledztwie, w którym on będzie pierwszym podejrzanym, choć nawet palcem nie tknął denata!

Mając w garści niewyczerpane źródło punktów, Karl mógł w każdej chwili wpaść w ciężkie tarapaty przez głupie pięćset zielonych, na które połaszczył się w chwili słabości. Perspektywa wpadki właśnie teraz, w obliczu otwierającego się przed nim raju, wtrącała Karla na dno czarnej rozpaczy.

Siedem lat liftingu, i żadnych poważniejszych kłopotów z władzą. Czysta kartoteka w policji, a tu masz diable kaftan! – myślał z żalem, wtulając odruchowo głowę w ramiona, ilekroć za jego plecami zastukały kroki przechodnia spacerującego po bulwarze. – Ciekawe, co grozi za współudział? Ba… ale, żeby potraktowali mnie tylko jako pomocnika, musi najpierw znaleźć się główny winowajca!

Karl bał się przesłuchania. Wiedział, co grozi kapownikowi w Argolandzie. Sypnięcie wampira mogło się zupełnie nie opłacać: wcześniej czy później znaleziono by zwłoki Karla w jakimś kanale albo na skraju plaży.

Z drugiej strony, przeczuwał także, co zrobią faceci od fałszywych Kluczy, gdy zorientują się, że ich cudowny prototyp może wpaść wraz z Karlem w ręce władz. Karl wiedział, że wówczas także może liczyć na cichy pogrzeb w jeziorze Tibigan, i to zanim zostanie zatrzymany.

Bądź co bądź, jestem w sytuacji nieco lepszej niż Sneer. Mam czynny Klucz, i to taki, który nie pozostawia śladów na moim koncie. Policja nie ma żadnych dowodów. Przelew na moje konto z Klucza denata to tylko poszlaka. Zaraz, zaraz… Przecież znam nazwisko tego pacjenta, widziałem go, wiem o nim to i owo… Dlaczegóż by nie zabluffować? Albo… Lepsze to niż czekanie i ukrywanie się, niepewność trwająca przez następne kilka dni. Choćbym się ukrywał, znajdą mnie i zwiną wkrótce, a wtedy rozmowa będzie zupełnie inna.

Poczuł się całkowicie wolny od zobowiązań wobec tej świni, co bez skrupułów wpakowała go w kabałę.

Jeśli ktoś z nas musi mieć kłopoty, to ja w mniejszym stopniu na nie zasłużyłem! – zdecydował i odwrócił się twarzą ku miastu.

Wymijając przechodniów, ruszył wzdłuż bulwaru, potem skręcił w Szóstą Przecznicę i doszedł do alei Tibigan dokładnie o dziewiętnastej, kiedy wielki zegar na ścianie gmachu Zarządu Automatyki wygrywał swą śpiewną melodyjkę. O tej porze ruch uliczny był już słabszy, ludzie zapełniali lokale rozrywkowe, bary, sale widowiskowe. Tutaj, w centrum, spotykało się wieczorem całe lepsze towarzystwo Argolandu: „żółte klasy" – od zerowców do trojaków, a takżi! obywatele innych klas, mający do stracenia trochę żółtych.

Karl zatrzymał się na chwilę przed wejściem do budynku zwanego „Basztą Argolandu". Gmach ten – jedna z najwyższych budowli świata – mieścił, oprócz licznych biur, wielki wielobranżowy dom handlowy oraz – na samym prawie szczycie – ekskluzywną restaurację. Mijając „Basztę", Karl przypomniał sobie, że nie jadł jeszcze obiadu.

Zawsze sobie obiecywałem drogi obiad w „Baszcie", gdy tylko uda mi się zebrać tysiąc żółtych – przypomniał sobie i westchnął. – Nigdy nie pomyślałem, że można mieć jeszcze jakieś kłopoty, gdy się posiada nieograniczony kredyt!

Minął „Basztę" z postanowieniem, że wróci tu zaraz, jeśli powiedzie się jego desperacki plan.

Gdy wchodził do poczekalni Komendantury Policji, siedziało tam kilka osób. Karl zlustrował ich twarze jednym szybkim spojrzeniem. Na szczęście, nie było tu nikogo znajomego. Podszedł do dyżurnego policjanta i zgłosił chęć złożenia zeznania. Po chwili poproszono go do małej kabiny w głębi biura.

– Proszę siadać – uśmiechnął się gruby policjant w niedbale rozpiętym mundurze, siedzący za konsolą.

– Nazywam się Karl Pron. Czwarta klasa – powiedział Karl kładąc na pulpicie swój Klucz.

Inspektor machinalnie wsunął Klucz do identyfikatora i spojrzał na ekran komputerowego terminalu, ukryty przed wzrokiem petenta. Potem przeniósł spojrzenie na twarz Karla.

– Koledzy z Brygady Śledczej szukają pana – powiedział, nie przestając się uprzejmie uśmiechać.

– Domyślam się, o co chodzi. Chyba to ta sama sprawa. – Karl starał się nie tracić dobrej miny, ale wewnętrznie zdenerwował się trochę. – Właśnie dziś dowiedziałem się, że zmarł w szpitalu pewien starszy człowiek nazwiskiem Brisky.

Prawa dłoń inspektora wystukiwała coś na klawiaturze komputerowego terminalu.

– Tak, tak, proszę mówić, słucham pana – powiedział zachęcająco, spoglądając na ekran. – Ben Brisky, zgadza się.

– Znałem go trochę. To znaczy, spotkaliśmy się parę razy na północnym pirsie, za półwyspem. Pan wie, tam jest dobre miejsce do wędkowania, a ja czasem lubię sobie posiedzieć nad wodą. Taka to była znajomość, pan rozumie.

Inspektor pokiwał głową i uśmiechnął się ze zrozumieniem. Być może sam był wędkarzem.

– Więc jakieś dwa tygodnie temu, kiedy byłem na rybach, ktoś mi wspomniał, że Brisky leży w Trzecim Szpitalu. Pomyślałem wtedy, że można by go było odwiedzić. Licho wie, czy ma jakąś rodzinę. Facet był, • wie pan, dość sympatyczny. Ale jakoś nie mogłem wybrać się do tego szpitala. Wreszcie wstąpiłem tam po paru dniach, przy okazji. Brisky był w kiepskim stanie. W dodatku uroił sobie, że ktoś ze szpitalnych współtowarzyszy dybie na jego oszczędności. Prosił, żebym od niego wziął wszystkie zielone. Zgodziłem się, by go uspokoić. No, więc teraz chciałbym oddać te punkty. Tylko nie wiem, komu?

– Hm… – inspektor zastanawiał się przez chwilę, patrząc w ekran. – Można je zdeponować na koncie policji. Dyżurny wskaże panu odpowiedni automat inkasujący. A poza tym proszę podać miejsce zamieszkania. Możemy pana potrzebować jako świadka.

– Świadka? – Karl zręcznie udał zdziwienie.

– Tak. To Wydział Zabójstw szukał pana dziś po południu. Pańskie zgłoszenie częściowo wyjaśnia wątpliwości, ale…

– Co się stało?

– Brisky'ego otruto.

– W szpitalu? Coś podobnego! Do czego to dochodzi! – oburzył się Karl. – Przedawkowali leki!

– Ee, nie… – uśmiechnął się policjant. – Zresztą, śledztwo jest w toku, wkrótce wyjaśnimy sprawę. Więc gdzie pan mieszka?

– Na razie w hotelu „Kosmos". Gdybym zmienił adres, zawiadomię.

– W porządku. Dziękujemy, że się pan zgłosił.

Możecie mnie teraz pocałować w tyłek – pomyślał Karl, wstając. – Zeznałem wszystko, więcej nie wiem. Punkty oddałem i nikt mi niczego nie udowodni. Mogę spać spokojnie.

– Aha, jeszcze jedno – zatrzymał go gruby inspektor. – Kiedy próbowano… hm… znaleźć pana w hotelu, ktoś inny był w pańskim pokoju. Któż to taki?

– W moim pokoju? – Karl udał głęboki namysł, co dało mu chwilę czasu na błyskawiczną analizę sytuacji. Jeśli policja zastała tam kogoś, to przecież wiadomo, kogo. – Parę osób było u mnie dzisiaj. Może ta dziewczyna, co ją zostawiłem w pokoju, wychodząc rano do miasta?

– To było po południu – podpowiedział policjant.

– Aha. To mógł być tylko…

Zamiast mnie zwinęli Sneera. Co za cholerny pech! Chyba nie pomyślał, że to ja napuściłem na niego gliny? – zafrasował się Karl.

– …taki jeden kolega. Był zmęczony i zdrzemnął się u mnie.

– Nazwisko?

– Ba! Czy ja wiem? Nazywają go Sneer.

– No, dobrze. – Policjant znów wystukał coś na klawiaturze terminalu i popatrzył w ekran. – Tak. To wszystko. Dziękuję panu.

– Mogę prosić o mój Klucz?

– A, oczywiście. Proszę. – Policjant podał Karlowi Klucz, wyłączył magnetofon i uśmiechnął się sympatycznie na pożegnanie.

Dopiero na ulicy Karl odetchnął pełną piersią.

Jeśli tamten kretyn nie sypnie, mogę być spokojny – pomyślał. – Gdyby mieli choć cień dowodu, nie wypuściliby mnie tak łatwo.

Pomacał w kieszeni Klucz i ruszył w stronę „Baszty".

*

Było dobrze po jedenastej, gdy Sneer wstał z ławki i ruszył w stronę śródmieścia. Wieczorny chłód przenikał jego wytworną bluzę i najmodniejszą białą koszulę, nieco już przybrudzoną po całodniowym włóczeniu się w upale ulic zakurzonego miasta.

Bramka kolei podziemnej była nieubłagana, choć Sneer próbował wszystkich tricków znanych i wypraktykowanych jeszcze w czasach studenckich. Widocznie ulepszono od tego czasu mechanizmy kontrolujące tak, aby nikt nie mógł nadużywać miejskiej komunikacji bez stosownej opłaty. Musiał dotrzeć pieszo do tych rejonów, gdzie miał szansę spotkania kogoś znajomego.

– Panie kochany! – przekonywał go bezradny policjant, dyżurujący przy telefonie w Komendanturze, któremu Sneer zgłosił utratę Klucza. – Cóż ja mogę dla pana zrobić? Mam tu już z dziesięć podobnych zgłoszeń. Jutro dostanę wykaz wszystkich Kluczy, odzyskanych lub znalezionych tej nocy. Niech pan zadzwoni rano.

Do jutra jakoś wytrzymam, ale co będzie, jeśli nie zechcą oddać? – rozważał Sneer, mijając otwarte przez całą dobę sklepy z automatami żywnościowymi i automatyczne jadłodajnie. – Czort wie, co zeznał ten młody idiota?

Pocieszał się, że wpadka downera mogła być spowodowana tylko przyłapaniem go na posługiwaniu się cudzym Kluczem. Taka sytuacja byłaby najkorzystniejsza. Etyka zawodowa nakazywała – przynajmniej w przypadku liftingu – by niefortunny fachowiec chronił klienta, biorąc całą winę na siebie. Powinien przyznać się, że znalazł cudzy Klucz i próbował z własnej inicjatywy uruchomić go dla własnych celów. Trudno wówczas udowodnić cokolwiek klientowi, szczególnie gdy dopełnił obowiązku zgłoszenia zguby. Ale jeśli downer został zatrzymany zamiast Sneera, podobnie jak ten – zamiast Prona?

Co za cholerny splot przypadków! – myślał Sneer ze złością, dotykając dłonią metalowej bransolety, która wciąż obejmowała jego przegub. – Jednak chcieli czegoś ode mnie. Stacje Testowe dostały polecenie zatrzymania mnie, gdy zgłoszę się do kontroli. Co gorsza, wcale nie chodzi im o ten diabelski aresztomat. On chyba nawet nie zarejestrował mojego numeru. Widocznie zablokowany Klucz nie pozwala na odczytanie danych przez zwykły automat. Dopiero identyfikator w Stacji Testowej może dobrać się do danych z takiego Klucza. No, i dobrał się, porównał z rejestrem zastrzeżeń i wyszło, że trzeba zawiadomić policję. Chłopak wpadł przeze mnie, nie na odwrót. Trudno, jego zawodowe ryzyko. Za to bierze swoje cztery setki. Najgorsze, że wciąż nie wiadomo, czego chcą ode mnie. Jakkolwiek by było, doliczą w ostatecznym rozrachunku także próbę posłużenia się downerem, a licho wie, czy nie skojarzą tego z moim zajęciem. Musieliby być durniami, gdyby nie wiedzieli, komu przede wszystkim potrzebni są downerzy. A jeśli nie pozbędę się tej cholernej obręczy, to dostanie mi się także za tamtego policyjnego diabła.

Sneer zdawał sobie sprawę z tego, co oznacza utrata Klucza. Nie będąc jednakże dotychczas nigdy w podobnych tarapatach, nie przypuszczał, jak przykre może to być w bliższym zetknięciu.

Co za perfidny system przymusu! – zżymał się, klucząc bocznymi ulicami w kierunku centrum miasta. – Jak łatwo przywołać do porządku każdego, kto choć o cal wyłamie się z przypisanych mu ramek. Dopóki jesteś w porządku, respektujesz wszystkie, głupie i mądre, zarządzenia administracyjne, nie buntujesz się, pracujesz, kiedy ci każą, a kiedy cię zwolnią, nie protestujesz, dopóki jesteś potulnym barankiem w tej owczarni, dostajesz co najmniej minimum tego, co niezbędne do egzystencji. Ale spróbuj tylko wystawić rogi! Bez Klucza zdechniesz, samotny pośród milionów ludzi, goniących za własnym interesem.

Świat Argolandu objawiał mu teraz swoje drugie oblicze, a raczej swój „spód", o którym wiedział, lecz którego nie oglądał nigdy z takiego punktu widzenia, będąc zawsze „na wierzchu" tego społeczeństwa.

Odczuwając coraz dotkliwszy głód i zmęczenie, zatęsknił do dawnych, znanych z historii, dobrych czasów, kiedy można było wyciągnąć komuś z kieszeni portfel wypchany banknotami albo urżnąć dyndający u pasa mieszek pełen dukatów. Albo chociaż ściągnąć kilka jabłek ze straganu!

Dziś wszystkiego strzeże nieomylna, czujna elektronika i automatyka.

Możesz ukraść bliźniemu jego Klucz, ale niewiele ci z tego przyjdzie. Gdy spróbujesz go użyć, każdy automat okrzyknie cię złodziejem.

Poza śródmieściem ulice były o tej porze dość puste. Sneer słabo znał dzielnicę, kluczył więc nieco na oślep pomiędzy podobnymi do siebie blokami mieszkalnymi, kierując się – jak na latarnię morską – na jasno oświetlony szczyt „Baszty Argolandu", ukazujący się w prześwitach ulic wiodących w stronę centrum.

Tam, na sto dwudziestym piątym piętrze, siedzą sobie różne nicponie i żrą soczyste befsztyki… – westchnął, wspominając świetną kuchnię restauracji na szczycie wieżowca.

Na skrzyżowaniu ulic, przed wejściem do pustego o tej porze małego baru, prawie wpadł na jakąś wychudzoną, rozczochraną dziewczynę. Usunęła się szybko pod mur budynku, kryjąc się w cieniu pomiędzy dwoma oświetlonymi oknami bistro. Sneer wszedł do środka.

Za grubymi szybkami gablot bufetu widać było apetyczne, zimne i gorące przekąski. Automaty z napojami zapraszały barwnymi, sugestywnymi reklamami. Przełknął ślinę i odruchowo sięgnął do kieszeni, ale dobrze wiedział, że nie ma sposobu na automaty gastronomiczne. Chyba że…

Powiódł końcami palców wzdłuż krawędzi drzwiczek jednego z podajników. Szczelina była zbyt wąska, by udało się podważyć czymkolwiek drzwiczki, odgradzające zgłodniałego człowieka od smakowitych dań. Najsłabszym punktem była szyba, lecz Sneer nie miał ochoty wybierać okruchów szkła z talerza. Ze złością uderzył pięścią w szkło.

– Uważaj! – usłyszał za sobą lekko schrypnięty głos.

Obejrzał się. Chuda dziewczyna stała w drzwiach baru. W jasnym świetle mógł widzieć jej brzydką, wyblakłą twarz i błyszczące gorączkowo oczy.

– Nie próbuj nawet – powiedziała, wskazując na automaty. – Założyli zabezpieczenia. Popatrz!

Wyciągnęła w kierunku Sneera wąskie, kościste dłonie, pokryte bliznami po niedawnych zadrapaniach. Patrzył na nią pytająco.

– Wmontowali pojemniki z aerozolem. Kiedy stłuczesz szybę, automat opryska cię takim gryzącym paskudztwem, że będziesz się drapał przez trzy godziny do krwi. To przesiąka nawet przez rękawiczki i odzież. Miałam szczęście, że tylko dłonie…

Stali naprzeciw siebie, milcząc przez chwilę.

– Myślałam, że masz punkty. Taki elegancki facet, tutaj… To jest tania knajpka, za czerwone i zielone. Żółtacy tu nie przychodzą. Ale… ty też nie masz?

– Straciłem Klucz.

– Przykro. Myślałam, że coś zarobię. Nie mogę dostać się do mojej kabiny. Nie zapłaciłam za poprzedni miesiąc i zablokowali mi drzwi. Teraz płacę z dnia na dzień, po trochu, ile uda mi się zdobyć. Kiedy zadłużenie się zmniejsza, czasem udaje się otworzyć drzwi i przespać w domu. Ale kiedyś wreszcie trzeba wyjść, zdobyć coś do jedzenia. A przy powrocie znów trzeba płacić, żeby drzwi się otworzyły. I tak z dnia na dzień. A Klucz mam pusty.

– Do końca miesiąca jeszcze sporo czasu – zauważył Sneer.

Nie spodziewał się, by ktokolwiek mógł w tym mieście znajdować się w tak krytycznej sytuacji. Miesięczny przydział punktów zapewniał podstawy egzystencji nawet szóstakom.

– Zaraz na początku miesiąca przychodzi ten łajdak i zabiera mi wszystko, do ostatniego czerwonego – westchnęła dziewczyna.

– Mąż?

– Niezupełnie. Ale mimo to bije, kiedy nie chcę zrobić przelewu.

– Próbowałaś złożyć skargę w policji?

– W policji? On dla nich pracuje. Jest na ich usługach, potrzebują go i nie zrobią mu krzywdy. Przez całe noce nie ma go w domu, prawie nie mieszka ze mną, nic go nie obchodzi, że komorne nie zapłacone.

Назад Дальше