Los Powtórzony (opowiadanie) - Вишневский Януш Леон 4 стр.


– Tak. Ma pani rację… są… są zupełnie inne – odpowiedział cicho. A potem, patrząc na jej fartuch, zapytał: – Czy robi pani dzisiaj miesięczną inwentaryzację?

– Nie. Zapomniał pan? – Roześmiała się. – Przecież wysyłamy dzisiaj ikony do Gdańska. Pakujemy je z panem Romanem w skrzynie. Samochód będzie około południa. – I kładąc wydrukowany dokument na jego biurku, dodała: – Czy mógłby pan podpisać protokół wysyłkowy?

Zawstydził się. Drugi raz tego dnia przyłapała go na roztargnieniu.

– Ależ tak… oczywiście. Dzwonili kilka dni temu do mnie… – Próbował ukryć zmieszanie.

Podpisał dokument bez czytania. Podając go pani Mirze, spojrzał jej w oczy i powiedział:

– Powinna pani częściej spinać włosy w kok…

Zaczerwieniła się. Wzięła od niego protokół, wsunęła w skoroszyt, odwróciła się i bez słowa wyszła, zamykając drzwi.

Wyłączył komputer i zszedł na dół. W sali ikon pod oknami stały niewielkie drewniane skrzynie ponumerowane białą farbą. Kustoszka uśmiechnęła się, gdy wszedł.

Do południa spakowali wszystkie ikony. Na ścianach opustoszałej sali zostały ciemne od kurzu prostokąty. Kiedy późnym popołudniem samochód z Gdańska wyjechał już za bramę muzeum, Marcin zapukał do drzwi kustoszki i zapytał:

– Czy mógłbym z panią wypić herbatę… – zawahał się przez chwilę -…pani Mirko?

– Ależ oczywiście… panie dyrektorze – odpowiedziała, zapinając guziki fartucha i poprawiając włosy.

Po raz pierwszy był w tym pokoju. Zobaczył mnóstwo kwiatów doniczkowych na parapetach, na biurku, a nawet na podłodze. I półki z książkami na wszystkich ścianach. Drzwi pokryte były przypiętymi pinezkami arkuszami papieru z dziecięcymi rysunkami. Każdy z rysunków miał datę wpisaną pomarańczowym mazakiem. Na biurku oprócz segregatorów, kalendarza i otwartej książki stała oprawiona w grubą mahoniową ramę duża fotografia uśmiechniętej dziewczynki bawiącej się z psem.

– Mam tylko zieloną herbatę – odezwała się pani Mira, wysuwając szufladę biurka. – Pije pan zieloną?

– Z przyjemnością wypiję – odpowiedział.

Wyjęła torebkę z herbatą i podeszła do elektrycznego czajnika stojącego na parapecie okna.

– Śliczna mała – rzekł, biorąc w dłonie fotografię z biurka. – To pani córeczka? Jak ma na imię?

Stała odwrócona do niego plecami i wsypywała herbatę do szklanek.

– Agnieszka. Umarła trzy lata temu.

Wpatrzony w fotografię, stał osłupiały. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. Odstawił powoli zdjęcie na biurko, w to samo miejsce. Dokładnie w to samo. Tak jak gdyby to, aby ta fotografia stała dokładnie w tym samym miejscu, miało jakieś niezwykłe, absolutnie najważniejsze znaczenie. Słyszał bulgotanie wrzącej wody w czajniku. Podszedł do parapetu. Uprzedził panią Mirę. Wziął czajnik do ręki i nalał wodę do jednej ze szklanek. Odstawił czajnik. Chwycił dłoń pani Miry, uścisnął i powiedział:

– Tak bardzo mi przykro. Nie wiedziałem. Ja przez wszystkie te lata nawet nie wiedziałem, że ma, to znaczy… że miała pani córeczkę. Jest mi bardzo przykro… Proszę mi wybaczyć.

Odwrócił się i wyszedł.

Pojechał do miasta. Zatrzymał się przy pierwszej napotkanej restauracji. Zamówił kieliszek wódki. Potem drugi.

„Agnieszka. Umarła trzy lata temu”.

A on, do cholery, myślał, że to on w tym mieście przeżył największy ból tego świata! Co za bezgraniczna arogancja! Ciekawe, kiedy ona zaczęła słuchać znowu muzyki? Może nie potrafi słuchać do dzisiaj?

Zatrzymał spoconą kelnerkę przemykającą obok jego stolika.

– Proszę jeszcze jedną wódkę. Nie, od razu dwie.

Zostawił samochód przy restauracji. Pieszo wrócił do muzeum. Było już ciemno. W biurze włączył komputer. W jego skrzynce pocztowej były dwa e-maile.

Karolina pisała:

Wujku, jestem z Ciebie dumna! Zawsze byłam, ale teraz jestem jeszcze bardziej. Nie zadzwonię do Ciebie, bo wiem, że sobie z Internetem poradzisz. To jest o niebo prostsze niż obsianie pola w Biczycach. Dzwoniłam do taty. Powiedziałam mu, że w całej naszej rodzinie to on teraz pozostał ostatnim „sieciowym analfabetą”. Obiecał mi, że wstawi do mojego pokoju komputer, aby Ci nic nie brakowało, gdy przyjedziesz do nich, to znaczy do nas, do Giżycka.

Wszyscy czekają tam cały czas na Ciebie.

Babcia ma pojutrze urodziny. Zapalisz na jej grobie znicz ode mnie? Proszę!

Karolina

I drugi list:

Jutro podam Ci adres internetowy najlepszego polskiego czatu o koniach. Rozmawiają tam ludzie tak samo – albo nawet bardziej – zakręceni na punkcie koni jak ty.

Karolina

PS:-) Teraz przechyl głowę w lewo i popatrz na te znaki po lewej stronie. Widzisz uśmiech? Widzisz, prawda? To mój. Dla Ciebie. Od Karoliny z Warszawy

Posłusznie przechylał powoli głowę w lewo. W pewnym momencie zobaczył. Zaczął się śmiać. Nie śmiał się od tak dawna…

Nie wiedział, co to jest czat. Nie miał jeszcze tego w swoim zeszycie. Poza tym nie potrafił sobie wyobrazić, jak można w ogóle rozmawiać w Internecie. Ale dowiem się, pomyślał. Dowiem się wszystkiego.

Następnego dnia w drodze do pracy zatrzymał się przy małym sklepiku na rogu ulicy prowadzącej do muzeum. Kupił wszystkie rodzaje zielonej herbaty, jakie mieli. Około południa zadzwonił do kustoszki.

– Pani Mirko, mam cztery gatunki zielonej herbaty. Zupełnie się na nich nie znam. Czy mógłbym przyjść z nimi do pani i czy… czy napijemy się razem?

Siedzieli przy biurku i rozmawiali. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz po śmierci matki rozmowa z kimś sprawiała mu przyjemność. Czasami spoglądał na fotografię na biurku. W pewnym momencie nie mógł się powstrzymać i zapytał:

– Czy słucha pani muzyki?

Uśmiechnęła się.

– Długo jej nienawidziłam. Nawet muzyki organowej w kościele. Przez ponad dwa lata potrzebowałam nieustannej ciszy. Ale teraz nie mogę żyć bez muzyki. Dzisiaj cisza przypomina mi smutek.

Gdy po godzinie wrócił do swojego biura, czekał na niego e-mail. Karolina w szczegółach objaśniała mu, że czat to taka rozmowa prowadzona za pomocą klawiatury komputera, gdy wszyscy piszą swoje teksty na dany temat i każdy uczestnik widzi to, co napisał inny. Podała mu także dokładną instrukcję, jak połączyć się z czatem, na którym spotykają się ludzie chcący porozmawiać o koniach. Zapisał to wszystko skrupulatnie w swoim zeszycie i wieczorem, gdy muzeum było już puste, spróbował.

Zdumiony przypatrywał się temu, co zobaczył na ekranie monitora. Karolina miała rację, ci ludzie naprawdę rozmawiali! Przez kilkanaście minut tylko czytał. Czasami miał ochotę włączyć się do rozmowy. Skomentować, zadać pytanie, uzupełnić lub dyskutować z idiotycznymi odpowiedziami. Impulsywnie wyciągał ręce do klawiatury, ale w ostatnim momencie z nieśmiałości i strachu je cofał. W pewnym momencie ktoś napisał do niego. Zaskoczony zobaczył swoje imię na ekranie.

Natalia 32: Marcin, jak się masz? Nie wiem, co o tym sądzić, ale czytałam ostatnio, że hipoterapia dla dzieci z porażeniem mózgowym to tylko nabijanie kasy właścicielom stajni w dużych miastach. Czy ty też tak uważasz?

Poczuł się jak mały chłopiec, którego wywołano z kryjówki. W pierwszej chwili nie wiedział, jak zareagować. Dopiero gdy zobaczył na ekranie:

Natalia 32: Marcinie, jesteś tam???!!!

wystukał powoli tekst:

Marcin: Tak, jestem. Przepraszam Panią, że się nie odzywałem. To mój pierwszy w życiu czat.

Gdy zobaczył, co sam napisał, chciał wymazać ostatnie zdanie. Czuł się zawstydzony. Trochę jak ktoś, kto przyznał się publicznie, że w wieku czterdziestu pięciu lat przeczytał swoją pierwszą książkę. Po chwili był już bez reszty pochłonięty rozmową i skupiony na tym, aby jak najszybciej wstukiwać odpowiedzi i pytania.

Rozmawiali o swoich ulubionych koniach, o turniejach, w których brali udział, o uprzężach i o zapachu stajni pełnej świeżego siana. Opowiadał o stadninie w Nowym Sączu, o swojej pracy w muzeum. Dowiedział się, że ona jest z Ciechocinka, brała udział w zawodach hipicznych i oprócz książek ma tylko tę jedną jedyną pasję: konie. Anonimowość rozmowy i fakt, że nie siedzieli naprzeciwko siebie i nie widzieli się, sprawiły, że potrafił opowiedzieć o sobie dużo więcej, niż powiedziałby w normalnej sytuacji. Zwłaszcza kobiecie.

W pewnym momencie napisała:

Natalia 32: Muszę już wyjść, bo przyjechali po mnie. Miły jesteś, Marcinie. Strasznie miły.

Znikła. Siedział jeszcze chwilę i wpatrywał się w te ostatnie jej zdania, wypychane powoli ku górze ekranu przez pojawiające się bezustannie teksty innych rozmówców.

Czuł onieśmielenie. Ale także radość. I rodzaj bliskości. Żadna kobieta poza Martą nie mówiła tak do niego.

Nie było jej następnego dnia. Włączał komputer, wchodził na czat i wypatrywał jej. Próbował o różnych porach. Pojawiła się znowu po trzech dniach. Znowu późnym wieczorem. Ucieszyła się, gdy powiedział, że na nią czekał. Ignorowała wszystkich innych. Rozmawiała tylko z nim. Któregoś razu, po trzech tygodniach, tak ustawiła ich łączność na czacie, że rozmawiali tylko we dwoje i nikt inny nie mógł widzieć, co piszą. Nie wiedział nawet, że jest to możliwe. Od tego dnia było inaczej. Opowiadała o sobie. O wierszach, które ją wzruszają, o miejscach, które chciałaby zobaczyć, o swych marzeniach.

Wzruszała go, rozbawiała. Po dwóch miesiącach wiedział, jaką muzykę lubi, jakie czyta książki i jakie kwiaty podobają się jej najbardziej. I kupował te same książki. Słuchał tej samej muzyki. Dzięki niej znowu zauważył, że istnieją kwiaty. Wracał do domu w Biczycach, siadał przy herbacie w kuchni i tęsknił za następną rozmową. Po trzech miesiącach tęsknił za nią.

Czy można za kimś tęsknić i cieszyć się tym? – zastanawiał się którejś soboty.

Obudziło go ujadanie psa w sąsiedztwie. Tej soboty nie musiał wstawać, aby pojechać do muzeum. Jego dyżur – weekendowe dyżury, kiedy było najwięcej odwiedzających, dzielił na przemian z kustoszką – przypadał tym razem w niedzielę. Bezskutecznie próbował zasnąć. Świtało.

Wstał, obmył twarz zimną wodą z miednicy. Wyszedł z domu i ruszył drogą w kierunku chałupy Siekierkowej. Góry spowite poranną mgłą majaczyły w oddali. Mieszkał w Biczycach od urodzenia i odkąd pamiętał, zawsze zachwycał go i uspokajał widok gór. Świat dzięki nim miał swój porządek i swoją miarę. Wszystko przemijało, a majestatyczne góry zawsze były takie same.

Minął chałupę Siekierkowej i z głównej drogi skręcił w boczną leśną ścieżkę. Po kilkuset metrach przedzierał się przez krzaki jeżyn do porośniętej mchem stromej skarpy. Gdy był małym chłopcem, przychodził tutaj czasami z matką. Matka wyciągała z siatki książkę, on kładł głowę na jej kolanach, zamykał oczy i wyobrażał sobie historie i miejsca, o których mu czytała.

Usiadł na skarpie. Myślał o Natalii. Jakie ma oczy? Jakie dłonie? Chciałby usłyszeć, jak wymawia jego imię… Opowiadała wprawdzie o sobie, ale zawsze tylko o swoim życiu. Nigdy nie pisała, jak wygląda. Wiedział tylko, że ma długie włosy, które zawsze przed jazdą konną musiała ciasno upinać, aby zmieściły się pod toczkiem. Rozwichrzone w czasie galopu włosy mogą przecież konia niepokoić. Tęsknił za nią. I tam, na tej skarpie, zdał sobie sprawę, że sprawia mu radość ta tęsknota. W poniedziałek zapytam o kolor jej oczu, postanowił. Zapytam tak zupełnie wprost…

Chciał wiedzieć o niej jak najwięcej. Wydawała mu się tajemnicza. Oprócz tego, że rozmawia z nim, będąc w kawiarni internetowej przy jakiejś stadninie koni w Ciechocinku, nie wiedział nic więcej. Nie rozumiał, dlaczego tylko w wybrane dni ma dostęp do Internetu. I dlaczego tylko w ściśle ustalonych godzinach. I co znaczy to powtarzane przez nią za każdym razem, gdy kończyli rozmowę: „Muszę już wyjść, bo przyjechali po mnie”. Kto przyjechał po nią? I dlaczego jest to takie ważne, by natychmiast przerwać rozmowę i zniknąć? Tak, w poniedziałek zapyta o to wszystko…

Czekał na ten poniedziałek jak dziecko na moment rozpakowywania prezentów w Wigilię. Jakby miało go spotkać coś niezwykłego. Irracjonalnie wierzył, że tak właśnie będzie. Miał wrażenie, że ten weekend ciągnie się w nieskończoność i poniedziałek nigdy nie nadejdzie. Gdy po południu skończył niedzielny dyżur w muzeum, nie wiedział, co ma z sobą zrobić. Napisał długi e-mail do Karoliny, uzupełnił nudne sprawozdania dla ministerstwa w Warszawie, próbował czytać kolejny rozdział książki o Internecie, ale nie mógł się skupić i przerwał po kilku stronach. Wieczorem odszukał w biurku butelkę koniaku, którą dostał w prezencie od pracowników muzeum na urodziny, i pojechał do Piotra. Nie był u niego od kilkunastu lat, choć brat mieszkał w Nowym Sączu.

– Szymona nie ma w domu – powitał go zdumiony wizytą Piotr.

– Nie przyszedłem do Szymona. Pomyślałem, że dawno nie rozmawiałem z tobą przy koniaku – powiedział i uściskał brata.

W poniedziałek rano wstał w pośpiechu. Gdy wyjechał przed podwórze i wysiadł z samochodu, by jak zwykle zamknąć bramę, spiker w radiu zapowiadał ulubioną muzykę Natalii. Ruszył dalej. Otworzył okno, aby poczuć zapach tego wiosennego poranka. Po chwili dojeżdżał do granic Nowego Sącza.

Ta myśl pojawiła się nagle. Poddał się jej bez wahania. Tak jak gdyby dawno wiedział, że kiedyś nadejdzie i że tak będzie najlepiej. Minął znak drogowy zapowiadający skrzyżowanie. W lewo do Tarnowa, prosto do Sącza. Pięćdziesiąt metrów za skrzyżowaniem gwałtownie zahamował, sprawdził w lusterku, że za nim nie jadą samochody. Zjechał na trawiaste płaskie pobocze i skręcając w lewo, z piskiem opon zawrócił. Chwilę później był na drodze do Tarnowa. Po omacku znalazł w torbie telefon komórkowy. Wybrał numer kustoszki. Zamknął okno, wyłączył radio w samochodzie i skupił się, aby nie okazać zdenerwowania.

– Pani Mirosławo… mówi Marcin. Nie będzie mnie dzisiaj w muzeum. I jutro także nie. Muszę załatwić coś bardzo ważnego. Do zobaczenia w środę.

Nie czekając na odpowiedź, przerwał połączenie.

Przyśpieszył. Rozwiązał krawat i rzucił na tylne siedzenie. Dotknął dłonią swojej twarzy.

Na stacji benzynowej przed Ciechocinkiem się ogolę, pomyślał.

Jechał, zatrzymując się tylko na tankowanie. Im bliżej był Ciechocinka, tym większy czuł niepokój. Około czternastej zbliżał się do Włocławka. Miał bardzo dużo czasu. Natalia pojawiała się na czacie około dwudziestej.

W Ciechocinku znalazł centrum handlowe. Kupił nową koszulę i przybory do golenia. W recepcji jednego z sanatoriów dowiedział się, że stadnina koni z kawiarnią internetową znajduje się przy drodze prowadzącej do Torunia.

Pojawił się tam o wpół do ósmej. Zostawił samochód na małym parkingu naprzeciwko wejścia do głównej stajni. Wąska ścieżka z parkingu prowadziła do budynku przypominającego fabrykę. Wszedł do gwarnej sali restauracyjnej zamkniętej z jednej strony szklaną ścianą, za którą znajdowała się rozświetlona hala ujeżdżalni. Przechodzącego kelnera zapytał o komputery. Kelner poprowadził go do małego pustego pomieszczenia obok kuchni. Monitory migotały w mroku pokoju bez okien.

Więc to tutaj… – pomyślał, dotykając spoconą drżącą dłonią klawiatury jednego z komputerów.

Wrócił do restauracji i usiadł przy wolnym stoliku tuż przy szybie oddzielającej restaurację od ujeżdżalni. Spoglądał niecierpliwie na zegarek. Salka z komputerami zaczęła powoli zapełniać się ludźmi. Minęła dwudziesta. Usłyszał podjeżdżający samochód. Otworzyły się drzwi do restauracji. Na wózku inwalidzkim siedziała młoda atrakcyjna kobieta. Dwóch mężczyzn stało za wózkiem. Jeden z nich przytrzymywał nogą drzwi. Kobieta się uśmiechała. Miała rudawe włosy, spięte w kok. Prawą dłonią nerwowo poprawiała fryzurę. W sali restauracyjnej zrobiło się małe zamieszanie. Niektórzy goście wstawali z krzeseł, aby zrobić drogę dla wózka inwalidzkiego. Jeden z mężczyzn pchających wózek powiedział głośno do starszej kobiety stojącej za barem:

Назад Дальше