Cylinder van Troffa - Януш Зайдель 3 стр.


Ulokowałem się na wprost Komandora, który siedział twarzą do drzwi, mając obcego po lewej stronie i nieco z tyłu. Zauważyłem, że Komandor znów przez chwilę zatrzymał wzrok na mojej twarzy.

– Zjedz coś – powiedział po chwili, wskazując głową za siebie, gdzie w ścianie widniały wyloty podajników żywności.

Podszedłem tam i napełniłem kubek białym płynem, potem wydobyłem z komory podajnika tackę z dwoma kawałkami żółtej substancji i wróciłem na swoje miejsce. Człowiek pod ścianą przytupywał coraz szybciej i drobniej.

– Brakuje jeszcze dwóch osób – powiedział Komandor, przeliczywszy nas wzrokiem. – Nie ma Luzy i Karsa. Poszukaj ich, Pavo.

Po kilku minutach byliśmy w komplecie. Dwie kobiety i siedmiu mężczyzn. Wszyscy, którym udało się powrócić z tej trudnej, długiej, ale przecież w sumie udanej podróży… W każdym razie mogło być znacznie gorzej. Dla nas, bo tym, co nie wrócili, gorzej już być nie mogło. Tak przynajmniej sądziliśmy wracając, gdy daleka była jeszcze perspektywa spotkania z macierzystym Układem i gdy nikt nie spodziewał się komplikacji podczas wprowadzania statku na tor powrotny.

Mały, blady człowieczek oderwał się niepewnie od ściany, zrobił krok do przodu i odchrząknął. Spojrzeliśmy w jego stronę, co najwyraźniej go speszyło, bo milczał jeszcze przez kilka sekund.

– Taak… – zaczął wreszcie z ociąganiem, jakby wciąż zastanawiał się nad doborem odpowiednich słów. – Zostałem upoważniony… do wprowadzenia was… w sytuację. Mam przejąć opiekę nad wami w początkowym okresie waszego pobytu tutaj. Nie wiem, do jakiego stopnia jesteście zorientowani, więc pokrótce wyjaśnię, gdzie się znajdujemy. Jesteśmy w Osiedlu L-l, trzydzieści metrów pod powierzchnią. Osiedle jest w pełni samodzielne i samowystarczalne, przystosowane do pobytu około dziesięciu tysięcy osób przez dowolnie długi czas. Umożliwia to wykorzystywana do maksimum energia promieni słonecznych, przetwarzana na energię elektryczną przez umieszczone na powierzchni fotoelementy o dużej sprawności. Niezależnie od tego, na wypadek awarii systemu zasilania, dysponujemy relatronem zdolnym pokryć pełne zapotrzebowanie mocy. Odwołując się do waszych doświadczeń, mógłbym porównać nasze położenie do sytuacji załogi gwiazdolotu z układem zabezpieczenia warunków biologicznych, z tym jednak, że w przypadku naszego Osiedla czas trwania tej sytuacji nie jest praktycznie niczym ograniczony, a współczynnik ryzyka o kilka rzędów wielkości niższy aniżeli dla lotu do gwiazd.

– Zasadnicze pytanie: jak długo mamy tu pozostać? – Ben zniecierpliwił się tym przydługim nieco wstępem na tematy ogólne.

Mały jakby się zmieszał, milczał dość długo, aż wreszcie wypalił tonem rozpaczliwie urzędowym:

– Nie zostałem upoważniony do odpowiedzi na takie pytanie.

– Jak to? – mruknął Komandor na wpół do siebie. – Czy mam przez to rozumieć, że jesteśmy więźniami?

– Nic podobnego, Komandorze! – Mały ożywił się nagle. – Traktujemy was na równi z pozostałymi mieszkańcami Osiedla. Powiedziałbym nawet, że traktujemy was ze specjalnymi względami. Ale przebywając tutaj powinniście dostosować się do specyfiki naszej sytuacji. Obowiązują nas wszystkich pewne reguły postępowania i zasady dyscypliny, w szczególności zaś – podporządkowanie się bez zastrzeżeń wszelkim poleceniom REX. Każda niesubordynacja musi być w imię powszechnego dobra surowo karana. Z uwagi na pewne ważne powody żaden z was, podobnie jak żaden mieszkaniec tego czy innych Osiedli, nie może teraz stąd odlecieć. Nie wolno nawet bez specjalnego pozwolenia REX opuszczać Osiedla i przebywać na powierzchni.

– Dlaczego nie możemy stąd odlecieć? – spytałem. – Przecież, gdyby nie wasze sygnały, weszlibyśmy od razu na okołoziemską!

– Zrozumiecie to wkrótce. Lądowanie tam jest obecnie… niemożliwe.

– Niemożliwe? – powiedzieliśmy to niemal wszyscy równocześnie.

– No, powiedzmy… – zawahał się. – Powiedzmy, że niecelowe, niewskazane…

– Co się stało z Ziemią? – Pavo wstał, prostując całą swą dwumetrową postać. Podszedł do tamtego. Górował nad nim o dobre pół metra. – Co z nią zrobiliście?

– Usiądź! – Mały cofnął się pod ścianę, głos mu drżał. – Przede wszystkim, nie my, to nie my odpowiadamy za wszystko, co działo się tutaj podczas waszej nieobecności. Pytasz, co się stało? Odpowiem ci jednym zdaniem: upłynęło dwieście lat. To się stało, a reszta jest tylko konsekwencją tego faktu. Powinniście być nam wdzięczni za to, że ściągnęliśmy was tutaj. To był niezwykle szczęśliwy przypadek, że odebrano wasze sygnały. Nikt się was już nie spodziewał, nikt nie pamiętał o was… A to, co proponujemy wam teraz, jest jedyną ofertą, jaką możemy wam złożyć, i jedyną możliwością, którą musicie przyjąć. To jest konieczność.

– Co się stało? – nalegał Pavo, wciąż stojąc nad przerażonym człowieczkiem z Księżyca. – Skażenie biosfery? Zatrucie wód i powietrza? Promieniowanie?

– Nie, nie! – Mały, cofnięty pod ścianę, wił się niespokojnie i wybałuszył przerażone oczy. Widać było, że ma już serdecznie dość swej nieprzyjemnej misji. – To coś zupełnie innego…

– Od jak dawna? – spytałem.

– Trudno to określić… Wszystko trwało dziesiątki lat. Jesteśmy tu od kilku pokoleń.

– A zatem na Ziemi… Czy tam nie ma już… nikogo? – głos Luzy był nienaturalnie schrypnięty.

– Są… Oni tam są, będą jeszcze długo… Musimy poczekać tutaj, przechować ludzką cywilizację do czasu, aż… tam znikną ostatni z nich…

– Kto to są "oni"? Czy nie możesz wyrażać się jaśniej? – burknął Ben, kołysząc się na stołku. – Czy to jacyś… obcy?

– Nie, nie było i nie ma żadnych obcych. To ludzie czy może… należałoby powiedzieć… No, właściwie niby-ludzie, ale… – Mały zaplątał się zupełnie. Wciąż zerkał z przerażeniem na wielkiego Pava, pochylającego się nad nim złowrogo. – Zrozumcie mnie! Jestem tylko waszym kuratorem, wyznaczonym przez REX… Nie mam żadnych uprawnień, nie jestem odpowiedzialny za żadne decyzje dotyczące was ani czegokolwiek, co się tu dzieje. Nawet nie o wszystkim wiem, urodziłem się tutaj, w Osiedlu, trzydzieści dwa lata temu i nigdy nigdzie nie byłem. Nie widziałem na oczy Ziemi ani tamtych. Wątpię, czy istnieje tu ktoś, kto ich widział, kto ich zna, kto był tam… Może ktoś z REX, ale bardzo dawno. Oni są bardzo starzy, podobno dawniej zaglądali tam niekiedy, ale teraz… Wiem tyle, że nam nie wolno, że musimy czekać, bo tam się nie da żyć. Kiedyś tam wrócimy. Może nie my sami, może nasi wnukowie. Naszym celem jest przetrwanie. Jedynym celem, któremu przyporządkowano wszystko inne prawa i zasady życia w Osiedlach, interesy każdego z nas… Więc czekamy cierpliwie, by w jednym z następnych pokoleń osiągnąć nasz cel…

– Człowieku! – powiedział Komandor wstając. Zmierzył Małego spojrzeniem, jakby chcąc przekonać się, czy zwraca się do niego właściwym słowem. – Człowieku! Czy nie pojmujesz, że my wszyscy, których masz tu przed sobą, też mamy swój cel? Wracaliśmy tutaj uparcie przez sto pięćdziesiąt lat uszkodzonym kosmolotem po to, by znowu stanąć na Ziemi. To do niej wracaliśmy, bo przecież nie do żadnego z jej mieszkańców. A teraz, gdy jesteśmy o krok od celu, wy chcecie odebrać nam prawo postawienia stopy na Ziemi. Tłumaczysz nam niezbyt jasno, że tam nie można żyć. A czy wydaje ci się, że lecąc do Dżety spodziewaliśmy się rajskich ogrodów i życzliwie nastawionych tubylców? Czy to, że wasi przodkowie poróżnili się z resztą mieszkańców Ziemi i schronili się tutaj, ma nas zatrzymać do końca życia w tym waszym mrocznym kretowisku?

– To nie jest tak, jak myślisz! – Mały znów energicznie odbił się od ściany. Minę miał rozpaczliwie głupią. Zaczynałem mu współczuć, bo najwyraźniej wił się w pętach narzuconych mu ograniczeń, bojąc się o jedno choćby słowo przekroczyć udzielone mu pełnomocnictwa.

– Zaczekajcie – powiedziałem – nie znęcajcie się nad… jak się nazywasz?

– Nasso – powiedział cicho, patrząc na mnie chyba z odrobiną wdzięczności, jeśli dobrze odczytałem przelotny grymas uśmiechu na jego twarzy.

– Otóż, posłuchaj, Nasso. Idź do REX, czy jak tam nazywa się wasze dowództwo, albo może do twojego szefa i powiedz, że nie możemy przyjąć żadnych warunków, dopóki nam ktoś porządnie nie wyjaśni, co się dzieje na Ziemi i tutaj. Wciąż uważamy się za załogę kosmolotu "Helios"; zgodnie z obowiązującą nas pragmatyką, naszym dowódcą jest wciąż Komandor i nie zamierzamy podporządkować się komukolwiek innemu, dopóki nasza podróż nie skończy się u właściwego celu. Jeśli nasza obecność jest wam nie na rękę, odlecimy ładownikami na "Heliosa", przeniesiemy go na okołoziemską orbitę i będziemy udawać, że nigdy nas tu nie było.

– Na to Rada Ekspertów na pewno się nie zgodzi. Ale powtórzę wszystko szefowi. O ile jednak wiem, poprzednio…

– Wiec nie jesteśmy pierwszymi, którzy znaleźli się w takiej sytuacji? – przerwał Komandor.

– Byli tu jacyś… ale dawno, nie pamiętam ich, może jeszcze przed moim urodzeniem. Nie wiem, co się z nimi stało, ale słyszałem, że byli. Od czasu jak jesteśmy tutaj, a właściwie nawet dawniej jeszcze, zaniechano dalekich wypraw… Tylko wy, przez wasze opóźnienie… Dobrze, zrobię, jak chcecie: pójdę i przekażę Radzie wasze postulaty.

– Jeszcze jedno – zatrzymał go Ben. – Może nam wyjaśnisz, co oznacza ta krata w poprzek korytarza, o sto kroków od naszych kwater?

– Ach, więc już zauważyliście? No cóż… To też na polecenie REX. Uważają, że nie powinniście się stąd oddalać do czasu ustalenia modus vivendi. Proszę, dla waszego dobra, nie próbujcie…

Wycofał się chyłkiem, a gdy minął drzwi, puścił się prawie kłusem wzdłuż korytarza.

– Można by popatrzyć, jak się otwiera tę kratę – mruknął Pavo.

– Nie trzeba. Mam palnik.

Wybuchnęliśmy krótkim, stłumionym śmiechem. To był właśnie cały nasz dowódca. W paru słowach potrafił zawsze wyrazić swój stosunek do każdej sprawy. Prawie nic nie mówiąc, powiedział wszystko. A więc on też nie zamierzał podporządkować się, kapitulować.

– Nędzny szczur – powiedział Pavo, wyglądając przez drzwi.

– Po prostu zalękniony urzędas. – Komandor wzruszył lekceważąco ramionami. – Myślę, że udało się nieco go przestraszyć. To dobrze. Powinni się trochę nas bać.

Gdy się rozchodziliśmy, Ben wszedł za mną do pokoju.

– Co o tym myślisz? – spytał zamykając drzwi. – Czy oni naprawdę uciekli z Ziemi? A może ich wyrzucono, zesłano?

– Dowiemy się z czasem. Ale tak czy owak nie zamierzam tu długo siedzieć.

– Jakie masz plany?

– Nasze ładowniki mają wystarczający zapas paliwa, by wystartować.

– Przedtem jednak trzeba się stąd wydostać.

– Myślę, że potrafię. Oni nas nie doceniają i nie powinniśmy przedwcześnie zdradzić naszych możliwości.

Nie zapominaj, że znajdujemy się pod powierzchnią, licho wie jak daleko od miejsca lądowania. A poza tym zabrali nam skafandry.

– Posłuchaj, Ben. Ja muszę tam polecieć – powiedziałem z naciskiem. – Muszę, bo w przeciwnym razie wszystko traci resztę sensu.

– Wszystko jest bez sensu już od dawna. Może nawet od chwili naszego startu w tę wariacką podróż dwieście lat temu… Ja też nie zamierzam tu zostać. Najpierw jednak trzeba się trochę rozejrzeć na miejscu. Mam palnik.

– Zdaje się, że każdy zabrał ze sobą coś takiego…

– Dziwisz się? Sam wiesz, jak głupio bywa znaleźć się z gołymi rękami w niejasnej sytuacji…

– Dziwi mnie raczej to, że nie zrewidowali dyskretnie naszych bagaży. Mają albo zbyt wiele zaufania do nas, albo… zbyt ubogą wyobraźnię.

– Obawiam się, że wynika to z czegoś innego: są przekonani, że niewiele możemy zdziałać prostymi środkami. Na wszelki wypadek schowaj jednak dobrze ten swój palnik czy co tam masz.

– Porażacz. Już go schowałem.

– Świetnie. Kiedy więc ruszamy?

– Zaczekamy. Potrzebne nam są jeszcze pewne informacje. A poza tym trzeba porozumieć się z Komandorem.

Krata była dokładnie wpasowana w ściany i podłogę korytarza. Otwierała się prawdopodobnie przez opuszczenie do wnętrza szczeliny biegnącej pod nią w podłodze, jednak na zewnątrz nie było widać żadnego urządzenia do jej uruchomienia. Oglądałem ją dokładnie nie ukrywając swego zainteresowania, mimo że po drugiej stronie od czasu do czasu kręcili się jacyś osobnicy.

Próbowałem sobie wyobrazić ogólny plan struktury podksiężycowego Osiedla, w którym, początkowo zdezorientowani i nieświadomi skutków, pozwoliliśmy się umieścić.

Osiedle było podobne do ogromnego liścia z siecią żyłek – korytarzy o różnych szerokościach, rozgałęziających się w miąższu księżycowego gruntu. Węższe korytarze zbiegały się ku szerokim arteriom, te zaś – do wspólnego, głównego tunelu, kończącego się Śluzą wyjściową. Tyle udało mi się zaobserwować, gdy wieziono nas, a następnie prowadzono pierwszego dnia po wylądowaniu. Odległość naszych kwater od Śluzy oceniałem na trzy, może cztery kilometry, lecz mogłem się mylić.

Przez korytarz za kratą przemknęła skulona sylwetka i skryła się w wylocie jednego z bocznych odgałęzień.: Po chwili głowa o jasnych włosach wychyliła się znowu, niski człowieczek spojrzał trwożliwie w stronę, z której przybył, a potem w paru susach przypadł do kraty.

– Pomożemy wam – powiedział ochryple. – Będziemy w kontakcie.

Wcisnął mi w dłoń złożony arkusik i wycofał się pospiesznie, klucząc od ściany do ściany.

Wróciłem do pokoju i rozwinąłem otrzymaną kartkę. Na jednej jej stronie widniał naszkicowany odręcznie plan korytarzy Osiedla. Na drugiej drobnym pismem skreślono kilkanaście zdań. Czytałem je powoli, z trudem odcyfrowując niektóre słowa.

"Wiemy o was tylko tyle, że przybywacie z dalekiej podróży kosmicznej, ale już samo to oraz wasza obecna sytuacja czyni was naszymi sprzymierzeńcami. Tak jak my, wy też pochodzicie z Ziemi, której wprawdzie nie znamy, jednak czujemy się z nią związani i chcemy tam powrócić. Społeczeństwo nasze, zamieszkujące to i trzy inne Osiedla, od paru pokoleń hodowane jest w przeświadczeniu, że powrót na Ziemie jest obecnie niemożliwy, że Ziemia nie nadaje się do życia dla nas z powodu jej obecnych mieszkańców. Nikt z nas nie wie, jak z tym jest naprawdę. Przodkowie nasi opuścili Ziemie, jak się wydaje, umykając przed skutkami procesów społeczno-biologicznych, które sami zapoczątkowali. Panuje pogląd, że z bliżej nie znanych nam przyczyn ludzie pozostali na Ziemi skazani są na zagładę, co umożliwi nam, a raczej chyba dopiero naszym potomkom, powrót i ponowne zaludnienie Ziemi, odbudowe cywilizacji. Jednak życie od pokoleń w warunkach księżycowych powoduje postępującą i widoczną już w naszym pokoleniu fizyczną i psychiczną degenerację gatunku. Obawiamy się, że lunantropi za kilka pokoleń staną się niezdolni do życia w ziemskich warunkach.

Rada Ekspertów, kierująca życiem w Osiedlu, przy pomocy wszelkich dostępnych środków utrzymuje istniejący stan rzeczy, podporządkowując wszystko podstawowej idei przetrwania. Członkowie Rady nie mogą nie zdawać sobie sprawy z tego, że znajdujemy się w ślepym zaułku. Jednak sianie defetyzmu jest Radzie nie na rękę, bo utrudnia utrzymanie ładu w Osiedlu.

Jest wśród nas wielu, którzy chcieliby coś zmienić, zapobiec ostatecznej klęsce, spowodować, póki czas, powrót do normalnego życia, do warunków, w których moglibyśmy żyć jak nasi przodkowie. Jesteśmy nawet w pewnym stopniu zorganizowani, lecz prawie bezsilni i pozbawieni informacji o prawdziwej sytuacji na Ziemi. Współdziałanie z wami leży w naszym wspólnym interesie. Rozważcie to!

Komitet do Sprawy Powrotu"

Patetyczna odezwa anarchistów czy głos rozsądku tych, co zachowali go jeszcze wśród absurdu istnienia w podziemiach Osiedla? Brzmiało to dość przekonująco, lecz mogło być także prowokacją. Jeśli to rzeczywiście buntownicy, widać Rada Ekspertów nie przywiązuje zbyt wielkiej wagi do ich działalności. W przeciwnym razie nie pozwolono by im na tak łatwy kontakt z nami.

Jakkolwiek by było, wydarzenie pozwalało podejrzewać rozłam w zamkniętym społeczeństwie mieszkańców księżycowego Osiedla. Należy to niewątpliwie wziąć pod uwagę i w miarę możności wykorzystać w moich planach – pomyślałem, czytając raz jeszcze treść otrzymanej odezwy.

Zastanawiałem się, do jakiego stopnia należy wtajemniczać współtowarzyszy. Niewątpliwie będzie mi potrzebny ktoś do pomocy. Najlepiej – Ben… Poza tym należy uzyskać zgodę Komandora. Przedstawiłbym mu propozycję wydostania się i przeprowadzenia rozpoznania warunków powrotu na Ziemię. Własnych celów nie chciałem zdradzać nikomu. Niektórzy mogliby tego nie zrozumieć, poczytać mnie za obłąkanego albo co najmniej za opętanego beznadziejną obsesją. A przecież muszę dotrzeć na Ziemię! Jeśli wszystko dokonało się zgodnie z zamierzeniami, według ustalonego planu – to upływ czasu nie ma tu żadnego znaczenia. Muszę dopełnić ostatniego punktu tego planu, aktualnego, dopóki istnieje Ziemia. Nie wolno mi pozostawić tej sprawy bez zakończenia; zresztą chcę ją zakończyć tak czy inaczej… Cokolwiek miałoby to oznaczać…

Stało się to za sprawą miłego, choć nieco niesamowitego staruszka "Mefi" van Troffa. Naprawdę miał na imię Yergil i był profesorem, specjalistą w dziedzinie teorii pola. Znałem go z czasów, gdy wykładał fizykę teoretyczną dla studentów wydziału astronautyki pozaukładowej. Już wówczas był dość stary, lecz gdy spotkałem go ponownie po kilku latach, nie zmienił się prawie wcale. Był drobny, szczupły i ruchliwy, o ciemnych, świdrujących oczach, z czarną bródką i czupryną – które bez wątpienia starannie farbował. Nadane mu przez studentów przezwisko pasowało do niego znakomicie. To był prawdziwy Mefisto, który uwijając się za katedrą sali wykładowej, diabelskimi sztuczkami wyczarowywał tasiemcowe ciągi równań i w niepojęty dla nas sposób wyprowadzał zawiłe zależności ogólnej teorii pola.

Jego zachowanie na sali wykładowej nie było pozą ani grą. Przekonałem się o tym później, gdyż zdarzało mi się spotkać go na zupełnie prywatnej stopie – w domu Yetty, której był dalekim krewnym. Ten sam diaboliczny błysk oczu, kocie ruchy i intrygujący sposób formułowania myśli.

– Nie masz pojęcia jak niezwykłe możliwości tkwią jeszcze w naszej poczciwej, jak dobrze nam znanej czasoprzestrzeni – mówił dopadłszy mnie gdzieś w kącie pokoju, z kieliszkiem w dłoni. – Wystarczy wyciągnąć rękę, nieomal że tylko pstryknąć palcami i dzieją się rzeczy niespodziewane. A wy młodzi wędrujcie po te niezwykłości gdzieś tam, do gwiazd…

Miałem wówczas dwadzieścia sześć lat i niezłomne przekonanie, że podróże pozaukładowe są jedynym sposobem wyzwolenia ludzkości ze wszystkich nękających ją problemów. Uśmiechnąłem się tylko pobłażliwie, nie chcąc sprzeciwiać się staruszkowi, lecz on nie dał za wygraną.

– Wiem, że i tak polecisz na Dzetę – ciągnął. – Nie rozumiem tylko, w jakim celu zawracasz głowę tej dziewczynie?

Dotknął bolesnego miejsca: i ja, i Yetta przeżywaliśmy to, każde osobno i ani słowo na ten temat nie padło między nami. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasza wzajemna sympatia narodziła się z piętnem niechybnej krótkotrwałości. Gdy poznałem Yettę, byłem już kandydatem do załogi "Heliosa".

– Zostawiam tutaj wszystko, nie tylko przyjaciół… Żegnam się z teraźniejszością – powiedziałem chłodno.

– Czy myślisz, że tak jest dobrze?

– To konieczność.

– Do kogo powrócicie?

– Do Ziemi, do ludzkości…

– Nie wiem, czy to wystarczy do codziennego utwierdzania w was woli powrotu. Pomyśl: gdy wrócisz, będziesz starszy o dziesięć, może o kilkanaście lat. A twoi dzisiejsi rówieśnicy będą starcami.

Bytem zły na niego za te słowa, chociaż to, co mówił, było oczywiste. Dławiłem w sobie te świadomość, odpychałem od siebie wizje siedemdziesięcioletniej staruszki, jaką miała się stać ta dziewczyna, nim powrócę…

– Kochasz Yettę? – spytał znienacka, patrząc mi prosto w oczy. Nie wytrzymałem tego spojrzenia.

– To nie ma i tak znaczenia – powiedziałem udając obojętność.

– Lubię was oboje – powiedział cicho, kładąc mi na ramieniu wąską, kościstą dłoń. – Może uda mi się… Przyjdź do mnie któregoś dnia do Instytutu, porozmawiamy o tym.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, wyszedł nie żegnając się z nikim. Zawsze pojawiał się i znikał niespodziewanie.

W dwa dni po naszej rozmowie z Nasso nadeszła odpowiedź Kady Ekspertów. Przyniósł ją siwy staruszek w eskorcie czterech uzbrojonych strażników. Starzec pozostawił ich przy kracie, a potem, gdy zebraliśmy się wszyscy, trzęsącym się głosem odczytał tekst z rulonika folii. Widać było, że czytanie sprawia mu trudności, jego starcze oczy z wysiłkiem łypały zza szkieł kontaktowych, głos załamywał mu się co chwila.

Назад Дальше