Cylinder van Troffa - Януш Зайдель 5 стр.


– Wciąż nie rozumiem, dlaczego deportacja na Ziemię uważana jest za karę? Przecież dla tych, którzy chcą tam wrócić…

– Wysyłają ich w pojedynkę, bez żadnych środków do życia, bez broni… A tam, nie znając warunków…

– Więc dlaczego nie stosują kary śmierci? Taka deportacja jest przecież diabelnie kłopotliwa!

– Śmierć nie jest karą, nie może nią być. Śmierć jest zaszczytnym obowiązkiem każdego członka naszej społeczności i każdy ma do niej prawo we właściwym czasie… chyba, że na własne życzenie wcześniej, Deportacja – to coś o wiele gorszego niż śmierć. Tam nie umiera się tak po prostu. Do umierania po prostu wszyscy są tutaj przyzwyczajeni od wczesnego dzieciństwa. Każdy wie, ile lat może przeżyć. To jedno z podstawowych założeń umożliwiających przetrwanie społeczeństwa zamkniętego: planowy wzrost i planowy ubytek, stała struktura wiekowa ludności… Nasze społeczeństwo nie może się nadmiernie starzeć, liczba etatów jest ograniczona. Przyrost i ubytek muszą się bilansować na zero.

– Straszne… Więc emerytura to…

– Właśnie to. Kerro mówił mi kiedyś, że dawniej oznaczała zasłużony odpoczynek. Tutaj oznacza też odpoczynek, ostateczny. W społeczności, której jedynym celem jest przechowanie ludzkich istnień przez kilkanaście, być może, pokoleń – ci, którzy nie biorą czynnego udziału w pro-kreacji i wychowywaniu potomstwa, nie mają nic do roboty. To trwa już od pokoleń i wszyscy są do tego przyzwyczajeni.

– Niektórzy jednak buntują się… Dziewczyna patrzyła w kąt pokoju. Milczała.

– Jak oni wysyłają tych… skazańców? – spytałem. – Mówiono mi, że od dawna nikt stąd nie był na Ziemi.

– Nikt stamtąd nie wrócił. Ale są automatycznie pilotowane wahadłowce, kursujące między tutejszym kosmoportem i orbitą okołoziemską. Kiedyś przewoziły materiały do budowy i wyposażenia Osiedli. Z orbity pojemniki z deportowanymi wystrzeliwane są na Ziemię ładownikami niezdolnymi powrócić z ładunkiem. Wszystko to odbywa się pod kierunkiem automatów.

– Mogliby mnie tak wysłać. Nawet zależałoby mi na tym – powiedziałem ściszając głos.

– Nie zrobią tego z żadnym z was – pokręciła z powątpiewaniem głową. – Wiedzą, że dalibyście sobie radę przy waszym doświadczeniu. Znacie Ziemię, nie tę dzisiejszą, ale zawsze… Was będą trzymać tutaj. O ile nie zaczniecie im przeszkadzać.

– Im, to znaczy…? Radzie Ekspertów? Uśmiechnęła się kpiąco.

– Rada! – powiedziała wydymając wargi. – To gromadka staruszków, przygłuchych i z daleko posuniętą sklerozą. Pozwolono im żyć, a oni za to firmują swym autorytetem poczynania tej szajki.:.

– Więc ktoś stoi za nimi?

– Tak się powszechnie uważa, ale… nie należy o tym rozmawiać.

– Któż to więc ci inni?

– Nikt nie wie nic pewnego. Ale to na pewno ci, którzy dają sobie dodatkowe przydziały pomieszczeń mieszkalnych, przedłużenia limitu dla swoich wujków i ciotek, zezwolenia na dzieci. Za wybitne zasługi, ma się rozumieć.

Milczałem, zestawiając w myślach fragmenty układanki, która zaczynała ukazywać coraz większe, łączące się ze sobą części ogólnego obrazu.

– A wam wszystkim każą żyć po to, by przetrwała ludzkość? – powiedziałem dotykając jej ręki.

– Oni już wiedzą, że ta droga wiedzie donikąd. Dlatego nie chcą dopuścić, by ktokolwiek przyniósł tu wiarygodną wiadomość o sytuacji na Ziemi. Mogłoby się okazać, że powrót jest możliwy, lecz… my nie nadajemy się już do tego, by tam żyć… A wówczas oni utraciliby władzę nad nami. Mało tego: mogliby zostać pociągnięci do odpowiedzialności.

– Przecież pozostają nie znani!

– Myślisz, że trudno byłoby ich wykryć? Czy sądzisz, że ich mieszkania wyglądają tak jak to? Wystarczyłoby naruszyć tę nienaruszalność mieszkania prywatnego, którą sami wymyślili. Od razu można by poznać, kto jest kto… Boją się każdego, kto podsyca choćby w najmniejszym stopniu nastroje powątpiewania w sens naszego pobytu. O was mówili w telewizji także. Ostrzegali.

– Przed czym?

– By nie brać was zbyt poważnie. Tego, co mówicie. A najlepiej, żeby nie wdawać się w dłuższe rozmowy z wami. Sugerowali, że jesteście… trochę…

– Nienormalni?

– Coś w tym sensie, a może raczej… że nie wróciliście jeszcze do równowagi emocjonalnej po waszej podróży.,

– Czy i ty tak sądzisz?

Spojrzała mi w oczy i ścisnęła mnie za rękę.

– Ty mi się podobasz – powiedziała. – Innych nie znam, ale wiem, że to, co o was mówią, ma jasno określony cel. Oni już tylko chcą utrzymać spokój. Za wszelką cenę.

– Nie ma tutaj jakiegoś… podsłuchu? – spytałem rozglądając się po pokoju.

– To mój brat, Adi – powiedziała, wskazując na śpiącego pod ścianą mężczyznę.

– Miałem na myśli ukryte mikrofony.

– Nie, tego tu nie ma. Nie przewidziano takich urządzeń, gdy budowano te Osiedla. Oni zresztą i tak wiedzą, co się mówi. Pełno tu szpicli – na korytarzach, w stołówkach. Każdy o tym wie. Jedna połowa ludności donosi na drugą. To się opłaca. To są "zasługi dla porządku wewnętrznego", można za to dostać coś ekstra, poza listą normalnych przydziałów.

– Powinienem już iść – powiedziałem wstając. Nie puściła mojej ręki.

– Kiedy będziesz… tam… Bo wiem, że będziesz! Nie zostaniecie tutaj wy wszyscy… Więc kiedy tam będziesz, spróbuj odnaleźć choćby ślad Kerra… Może on jest tam, może żyje? On był taki mądry, rozsądny… Może sobie jakoś poradził, przetrwał. Jeśli go spotkasz, powiedz mu… Powiedz, że czekam na niego…

– Jak się nazywasz? – spytałem, uwalniając delikatnie dłoń z jej bezwiednie zaciskających się palców.

– Edna.

– Bądź zdrowa. Będę tam. Tyle mogę ci obiecać.

Przypomniała mi o czymś… O czymś, czego nie zapomniałem właściwie ani na chwilę, lecz tylko oddaliło się trochę, przysłonięte wydarzeniami ostatnich dni. Teraz znowu zaczynało palić jak świeża rana, z której zdarto opatrunek.

– Trudno ci będzie stąd wyjść – powiedziała Edna odprowadzając mnie do drzwi. – Ale ty sobie poradzisz. Bo dla nas jest stąd tylko jedna droga ucieczki: przez krematorium.

Spojrzałem na nią. Powiedziała to zupełnie spokojnie, bez patosu, z ironią raczej.

– Wiesz? – powiedziałem w zamyśleniu. – To jest nawet niezła myśl.

Wracając pustymi korytarzami rozważałem pomysł, który narodził się w czasie rozmowy z Edna. Byłem tym tak pochłonięty, że nie zwróciłem uwagi na przechodnia, który wyłonił się skądś tuż przede mną.

– Tss! To ja, pamiętasz? – szepnął, gdy mijałem go, rozpłaszczonego na ścianie.

Drgnąłem zaskoczony.

– Podałem ci wtedy kartkę, przy kracie…

Przyjrzałem mu się. Tak, znałem tę twarz o białych brwiach i rzęsach. Konspirator…

– Chodź tutaj – powiedział cicho, pociągając mnie w stronę bocznego korytarza. – Potrzebujemy twojej rady.

Prowadził mnie w jakieś zakamarki, przez źle oświetlone przejścia. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami, do których zapukał. Weszliśmy do ponurej nory, zastawionej starymi meblami i częściami urządzeń. W jednym z kątów siedziało trzech lunantropów, czwarty wyszedł zza sterty skrzynek dopiero wówczas, gdy mój przewodnik zamknął drzwi wejściowe. Patrzyli na mnie z ciekawością, robiąc nam miejsce na ułomkach starych foteli i krzeseł.

– Jesteśmy członkami Komitetu do Spraw Powrotu – powiedział jeden. – Dziś znowu deportowali jednego z naszych przywódców. Postanowiliśmy zacząć działać radykalnie, bo w przeciwnym razie wszystkich nas zniszczą. Potrzebujemy kogoś, kto pokierowałby akcją.

– Liczycie na mnie? – spytałem.

– Na ciebie i na twoich towarzyszy. Nie możemy zwlekać dłużej. Jeśli nie wrócimy na Ziemię w ciągu najbliższych kilku lat, to już nigdy nam się nie uda.

– Dlaczego?

– Przeprowadziliśmy pewne badania. Wszystko wskazuje na to, że organizmy nasze w szybkim tempie tracą pewne właściwości niezbędne do życia w warunkach ziemskich. Przebywanie tutaj w polu zmniejszonego ciążenia powoduje między innymi odwapnienie kośćca. Nasze kości stają się słabsze, utrzymują ciężar ciała tutaj, lecz będą zbyt miękkie w silniejszym polu grawitacyjnym. Podobnie mięśnie, gospodarka energetyczna, wydolność krążenia. Następne pokolenie może być jeszcze mniej predysponowane do powrotu…

– A wy? Czy jesteście pewni, że dacie sobie radę na Ziemi?

– Bez waszej pomocy na pewno nie… Ale wielu z nas potajemnie ćwiczy, by utrzymać sprawność organizmu.

– A pozostali?

Przez chwilę milczeli wszyscy, wreszcie któryś odezwał się niepewnie, z zakłopotaniem.

– Nie myślimy o wszystkich… Chcemy wyselekcjonować pewną grupę.

– Czego spodziewacie się od nas?

– Nie potrafimy obsługiwać wahadłowców i rakiet, którymi można było by dostać się na Ziemię. Liczymy na wasze ładowniki. Poza tym wasz udział w opanowaniu strefy Śluzy bardzo by nam ułatwił wydostanie się z Osiedla.

– Jak zamierzacie tego dokonać? Siłą?

– Nie mamy broni. Gdyby udało się nam opanować dozowniki powietrza, moglibyśmy zmusić Radę do wypuszczenia nas stąd pod groźbą unieruchomienia układu regeneracji. W Śluzie jest pewna ilość skafandrów próżniowych, używanych przez służbę powierzchniową…

– Czy sądzicie, że Rada ugięłaby się wobec takiego szantażu? – przerwałem. – Przecież spełnienie groźby byłoby w równym stopniu zgubne dla nich i dla was.

– Nie mamy innego wyjścia. A Rada zdaje sobie sprawę z naszej desperacji. Wiedzą, że nie dajemy się zastraszyć deportacjami. Przecież to, że wysyłają co pewien czas kogoś na Ziemie, jest nie tylko karą dla samego delikwenta, lecz przede wszystkim postrachem dla tych, co tu zostają. To zresztą właściwie nie jest kara, lecz pozostałość dawnej procedury, która straciła pierwotny sens. Kiedyś na początku wysyłano co pewien czas grupy zwiadowcze dla rozpoznania sytuacji na Ziemi. Ludzie ci wracali tutaj, relacjonując rozwój sytuacji demograficznej. Ale tamci zwiadowcy byli jeszcze z pierwszego czy drugiego pokolenia, przystosowani do życia na Ziemi. Dlatego udawało im się wracać… Później coraz więcej takich patroli nie powracało. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu wpływał na to ich brak przystosowania i umiejętności, a w jakim wrogie im środowisko Ziemi. Doszło do tego, że udział w takim rozpoznaniu stał się wyprawą praktycznie bez szans powrotu, karą, zsyłką wbrew woli i chęci… Zwiadowcy stali się sondami próbnymi, gołębiami wysyłanymi z arki Noego. Równocześnie Rada interpretowała wyniki zwiadu, to znaczy mnożące się przypadki zaginięcia patroli jako dowód, że na Ziemi panuje sytuacja wykluczająca powrót. Z drugiej strony, wiedząc wcześniej to, do czego my doszliśmy niedawno, Rada, a raczej stojący w jej cieniu funkcjonariusze w obawie, by wreszcie ktoś nie obalił tych poglądów, zmienili nieco tryb postępowania. Przeprogramowano ładowniki wahadłowców tak, że po wylądowaniu na Ziemi pozostawiały pasażera i puste wracały same na orbitę. W ten sposób powrót w samym założeniu stawał się niemożliwy, choć znaczenie tego faktu nadal interpretowano jak przedtem.

Człowiek, który to mówił, przerwał na chwilę. Drugi, siedzący obok, wstał i bez słowa wyszedł z pomieszczenia. Nie zwrócili na to uwagi.

– Rozumiesz chyba, przybyszu, dlaczego Rada i jej poplecznicy za wszelką cenę chcą utrzymać pogląd o niemożności powrotu? Tutaj mają nad nami władzę, tam – nic by nie znaczyli. Nie dość tego. Tam – gdyby się okazało, że popełnili błędy, eksperymentując na naszym społeczeństwie – mogliby zostać ukarani. Wolą pozostać tutaj, gdzie nie grozi im odpowiedzialność przed kimkolwiek. Dysponują systemem, który pozwala im utrzymać wszystkich mieszkańców Osiedla w stanie umysłowego bezwładu i strachu. Chcemy przełamać ten impas…

– Uciekając stąd? – powiedziałem z ironią.

– Kiedy znajdziemy się na Ziemi, będziemy mogli udowodnić nasze racje. O ile oczywiście potrafimy tam żyć.

– Wydaje mi się, że wówczas już nie będziecie mieli ochoty zajmować się tymi, którzy zostali na Księżycu – powiedziałem wstając.

W tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem. Wtargnęło przez nie czterech uzbrojonych strażników. Spojrzałem ponad ich głowami. Z tyłu w korytarzu stał ten, który wyszedł w czasie mojej rozmowy z konspiratorami. Pozostali czterej, którzy rozmawiali ze mną, stali teraz jak sparaliżowani, patrząc na wymierzone w nich lufy.

– To oni? – jeden ze strażników rzucił pytanie w kierunku korytarza.

Donosiciel wśliznął się do pomieszczenia.

– Tak, to oni. Tylko ten to…

– Widzę przecież, że kosmonauta – burknął strażnik.

– Ty, Farro?… – wykrztusił albinos, który mnie tu przywiódł. – Od kiedy… byłeś?…

– Od niedawna – powiedział cicho ten, który sprowadził strażników. – Wiedziałem, że nic nie zdziałacie. Przestałem w to wierzyć. Wcześniej czy później i tak by nas wszystkich… A ja mam rodzinę, rozumiecie, żonę, dzieci…

– Nie tłumacz się – strażnik odepchnął go łokciem. – Wychodzić pojedynczo!

Dwóch strażników ustawiło się na korytarzu, dwaj zostali wewnątrz. Ruszyłem pierwszy ku drzwiom, a potem nie zatrzymując się poszedłem dalej korytarzem. Nie usiłowali mnie zawrócić, widocznie woleli nie zadzierać z naszą grupą. Słyszałem tylko, jak popędzali aresztowanych konspiratorów.

Utwierdzony w przekonaniu, że nikomu z mieszkańców Osiedla nie należy ufać, zmuszony byłem opierać swoje plany wyłącznie na współtowarzyszach z załogi. Na razie nie wiedziałem jeszcze, jak zdołam wydostać się z hermetycznie zamkniętego i strzeżonego Osiedla, nie posiadając nawet ubioru próżniowego. Zdawałem sobie jednak sprawę, że to właśnie – ów brak możliwości opuszczenia Osiedla – jest główną barierą, którą Rada traktuje jako gwarancję naszej bezsilności. Mając skafander, można by zaryzykować ucieczkę, wyrwać się stąd podstępem lub siłą, gdyby inne możliwości zawiodły.

Ustaliliśmy z Benem, że plan mojej ucieczki opracujemy sami i przedstawimy tylko Komandorowi. Im mniej osób znać będzie szczegóły, tym bezpieczniej. Jednak ucieczka nie mogłaby się odbyć bez współudziału pozostałych członków załogi. Postanowiliśmy ich wtajemniczyć tylko częściowo – o tyle, o ile było to konieczne.

Najpierw odbyliśmy dłuższą konsultację z Karsem, który był specjalistą od budownictwa. To on kierował pracami przy budowie naszych baz na planetach Dżety. Kiedy dowiedział się, o co nam chodzi, uśmiechnął się ironicznie.

– Telepatia czy co? – powiedział mrużąc jedno oko. – Jakbym przeczuł, że będziecie mnie o to pytali. Przez cały ostatni tydzień chodziłem po Osiedlu i oglądałem ściany… Niestety, sprawa jest dość poważna. Siedzimy w litej skale. Nie jest ona specjalnie twarda, lecz mamy nad głową prawie trzydziestometrową jej warstwę. Przypuszczam, że drążono to metodą mikroeksplozji. Tak się zwykle postępuje na planetach bez atmosfery gazowej, gdzie są kłopoty z urządzeniami pneumatycznymi. Sam kiedyś pracowałem tu, na Księżycu, przy budowie jednej niedużej stacji badawczej. Ale te podziemia – to przedsięwzięcie na wielką skalę. Domyślam się, jak rozwiązali problem transportu urobionej skały podczas rycia tak długich tuneli. Podejrzewam, że Śluza nie jest jedynym wejściem do Osiedla. Wiedzie z niej na górę pochyła sztolnia, pod dość małym kątem do poziomu. Zauważyliście to pewnie, gdy nas tutaj wieźli z lądowiska. Oprócz niej jednakże w różnych punktach, prawdopodobnie na końcach najszerszych korytarzy, musiały być jeszcze inne, pionowe lub skośne, którymi wyrzucano rozdrobnioną skałę bezpośrednio na powierzchnię. Próbowałem nawet sprawdzić tę hipotezę, lecz nie znalazłem podejrzanych miejsc w stropie żadnego z korytarzy. Przy okazji jednak odkryłem coś ciekawego. Otóż sufity korytarzy i pomieszczeń mieszkalnych, pokryte warstwą sztucznego tworzywa, maskują konstrukcję-nośną podtrzymującą prawdopodobnie podłogę wyższego poziomu. Próbowałem znaleźć przejście przez strop, lecz widocznie na ten drugi poziom wchodzi się z rejonu Śluzy. Odkryłem jednak miejsce, w którym niewielki fragment wykładziny sufitu wydał mi się nie połączony z sąsiednimi arkuszami. Chodźmy tam, sami zobaczycie…

Kars poprowadził nas przez kilka przejść i korytarzy aż do końca jednej z odnóg, dość ciemnej i najwyraźniej nie uczęszczanej. Świecąc latarką i potykając się o jakieś stare meble, zmagazynowane przy ścianach, doszliśmy do miejsca, gdzie wąski korytarzyk urwał się, kończąc się poprzeczną ścianką o nierównej powierzchni.

– W tym miejscu zaniechano dalszego drążenia korytarza – powiedział Kars, dotykając dłonią ściany. – Być może planowano rozbudowę, bo ściany nie wygładzono i nie pokryto wykładziną, a tylko natryskowo zabezpieczono warstwą jakiejś żywicy dla polepszenia szczelności. A tutaj – wskazał na strop – jest chyba jakiś właz.

Ben podsadził mnie, tak że mogłem dłońmi wesprzeć się o ten fragment sufitu. Pchnąłem płytę. Jedna jej strona uniosła się nieco, odsłaniając szparę wzdłuż linii łączących ją z sąsiednimi.

– Wyżej – powiedziałem do trzymającego mnie Bena.

Podstawił dłonie pod moją stopę. Chwyciłem za krawędź otworu, zawisłem przez chwilę na ugiętych rękach i wsunąłem się po pierś w zagłębienie stropu. Świecąc latarką, którą mi podali, rozejrzałem się po małej pustej niszy, a następnie bez trudu podciągnąłem moje niewiele tu ważące ciało jeszcze wyżej. Siedziałem teraz na skraju otworu, z nogami zwisającymi w dół. Głową prawie dotykałem metalowej pokrywy z zawiasami z jednej i otworem zamka z drugiej strony. Pokrywa miała kształt kwadratu i była szczelnie dopasowana do krawędzi otworu. Wlazłem cały do niszy, opuszczając płat wykładziny sufitowej na miejsce. Teraz z dołu nie byłem widoczny. Przytknąłem ucho do pokrywy. Z góry słychać było jednostajny szum.

– Co tam? – usłyszałem z dołu głos Bena.

– Klapa. Zdaje się, że z lekkiego stopu, ale mocna. Zamknięta na klutz.

– Trzymaj!

Uchyliłem brzegu wykładziny pode mną. Ben podał mi palnik.

– Nosisz to ze sobą? – zdziwiłem się sięgając po narzędzie.

– Nigdy nie wiadomo, co się może przydać. Spróbuj przeciąć. Ale najpierw wypal jak najmniejszy otwór, na wylot. Tam może być próżnia! Jak zacznie gwizdać, to…

– Wiem, wiem. Tylko… nie będę miał czym zakorkować w razie czego…

– Byle nie palcem – zaśmiał się Ben – bo się sparzysz. Zaraz ci coś znajdę.

Odszedł w stronę stosu gratów, złożonych pod ścianą korytarza. Słyszałem, jak pomiędzy nimi grzebie, podczas gdy ja regulowałem szerokość strumienia plazmy w palniku.

– O! – powiedział nagle Ben, wydobywając jakiś przedmiot.

– Patrz, Kars!

Świecili latarką, oglądając coś z zaciekawieniem.

– Co z tym korkiem? – spytałem niecierpliwie.

– Masz, trzymaj!

Ben włożył do mojej opuszczonej z góry dłoni kawałek plastykowego obicia, oddarty z jakiegoś mebla. Zwinąłem go ciasno w rulonik.

– No,.co tam? – spytałem.

– Okazuje się, że nie tylko my chcemy stąd wiać. Ktoś tu studiuje nawigację.

W ręce Bena zobaczyłem znany mi dobrze stary podręcznik Mertena.

– Niedaleko z tym zaleci. To antyk! – powiedziałem.

– Ktoś go ukrył wśród starych mebli. Z zakładką na początku rozdziału "Wyznaczanie optymalnych kursów na trasie Ziemia-Księżyc"…

– Zostawcie to na miejscu. A teraz asekurujcie mnie, bo zaczynam – powiedziałem, zakrywając dokładnie otwór pode mną.

– Gdy zaczniemy głośno rozmawiać, przerwij i siedź cicho – powiedział Kars i obaj odeszli kilkanaście kroków.

Postukałem ostrożnie w pokrywę. Nie mogła być zbyt gruba. Przyłożyłem palnik ukośnie do jej powierzchni w pobliżu zamka i wcisnąłem spust. Igiełka fioletowego płomienia nakłuła metal, który błyskawicznie rozjarzył się białą plamką i ściekł w kilku kroplach. Płomień wniknął w głąb otworu. Za klapą nie było próżni, ciśnienie musiało być nawet nieco większe niż po tej samej stronie, bo zbliżywszy dłoń do otworu poczułem lekki wietrzyk. W tej samej chwili z dołu dobiegały mnie dwa podniesione głosy.

– Mówiłem ci, że nie tędy! Widzisz, to jest ślepy korytarz! – darł się Ben. – Leźliśmy niepotrzebnie taki kawał drogi.

– A niech to diabli – wtórował mu Kars. – Cholerny labirynt.

Do ich głosu dołączył trzeci. Pewnie spytali o drogę, bo zawile coś im tłumaczył. Słyszałem oddalające się kroki, lecz tkwiłem nadal w bezruchu. Okazało się, że słusznie… Wąska szczelina na złączeniu płyt pode mną rozświetliła się na chwilę, widocznie ktoś skierował na nią światło latarki. Po minucie usłyszałem, że odszedł, ale dopiero głos Bena, który wrócił po kwadransie, upewnił mnie, że mogę pracować dalej. Po odcięciu fragmentu pokrywy wraz z zamkiem uniosłem jej pozostałą część. Ostrożnie wyjrzałem z otworu. Na górnym poziomie było zupełnie ciemno. Powietrze było tu chłodne, przesycone ozonem. Włączyłem latarkę. Znajdowałem się w rogu rozległej, lecz niskiej hali. Ustawione w dwóch rzędach maszyny pracowały dość głośno. Przyjrzałem się… Wyglądały na pompy czy wentylatory napędzane silnikami elektrycznymi. W przeciwległym rogu hali stał duży, walcowaty zbiornik, pokryty białym szronem. Podszedłem bliżej. Na siatce, która go ogradzała, zauważyłem tablicę ostrzegawczą: "Uwaga ciekłe powietrze". Była to chyba stacja uzdatniania powietrza. Krążące w obiegu zamkniętym powietrze Osiedla było tu oczyszczane, wzbogacane w tlen i tłoczone do układu nawiewnego. Poszukałem drzwi wejściowych. Były zamknięte od zewnątrz. Nadsłuchiwałem przez chwilę pod nimi, lecz po drugiej stronie także szumiały maszyny.

Назад Дальше