Rozmowa w bunkrze przekonała mnie o kilku rzeczach, których istnienie podejrzewałem dotąd tylko intuicyjnie. Przede wszystkim, zaczynało być jasne, że kierownictwo eksperymentu, który miał być triumfem precyzyjnie opracowanej teorii, stanęło wobec pierwszych trudności czy wahań. Należało się domyślać, że po pierwszej sprawnie przeprowadzonej akcji przejęcia, władzy pojawiły się pytania i problemy, których rozstrzygnięcie nie było już tak oczywiste i jednoznaczne. W swych rachubach teoretycy nowego porządku zbyt zaufali przeświadczeniu, że sama tylko nienawiść do starej Ziemi, wywołana nieprawdziwymi informacjami, potrafi skłonić osadników do ufnego przyjęcia nowych, zbawiennych propozycji. Buntownicy sądzili, że tylko my, członkowie załóg Konwoju, stanowimy niebezpieczeństwo dla porządku i pomyślnego wprowadzenia w życie ich zamysłów. Okazało się, że cały bagaż obciążeń myślowych, jakie przywieźli ze sobą ludzie, którzy sporo lat przeżyli w warunkach ziemskich, nie da się w kalkulacjach pominąć i nie pozostanie bez wpływu na możliwości manipulowania tymi ludźmi. Zbyt wielki był kontrast pomiędzy życiem, jakie znali -o choć zapewne wydawało im się złe i bezsensowne tam, na Ziemi – a tym, które stało się ich udziałem na nowej planecie. Teorie o względności szczęścia działały w obie strony: wprawdzie człowiek doznaje zadowolenia raczej z powodu polepszania swego bytu niż z samego stanu posiadania, jednakże gwałtowne pogorszenie warunków powoduje głęboki stres, z którego nieraz trudno podźwignąć się drobnymi sukcesami i powolnym wzrostem jakości życia… Człowiek, który raz zaznał komfortu cywilizacji, choćby chciał o nim zapomnieć, nie potrafi nigdy powstrzymać się od podświadomego choćby porównywania swego bieżącego losu z okresem, który był w jego życiu najprzyjemniejszy. To, co oferowano osadnikom, było zbyt szokujące nawet dla najbardziej radykalnie nastawionych zwolenników powrotu do natury i ucieczki od cywilizacji, niszczącej, jak im się wydawało dotąd, indywidualność i człowieczeństwo. Właśnie to musiał mieć na myśli Morlen, gdy w alkoholowym zamroczeniu wywnętrzał się przed współtowarzyszami i – nieopatrznie – także przede mną. Przybysze z Ziemi byli zbyt skażeni jej cywilizacją i stanowili całkowicie zły materiał na członków społeczności, jaką wymarzyli sobie ich nowi przywódcy. Nie aż tak trudnego startu spodziewali się osadnicy w nowym świecie. Ich radykalizm nie sięgał tak głęboko był raczej kaprysem przekornych, młodych umysłów, który – urealniony zbyt dosłownie – zaczynał teraz przerażać swą surowością i beznadziejnością. Musieli już zaczynać dostrzegać nieuchronny fakt, że nawet, przy najofiarniejszym zbiorowym wysiłku nie zdołają wydźwignąć się na poziom jako tako ludzkiego życia do końca trwania tej pierwszej generacji. Zbyt małą pociechą bywa dla człowieka świadomość, że pracuje dla dobra wnuków. Każdy chciałby choć część swych wysiłków zdyskontować na własny rachunek, we własnym życiu.
Wobec opadnięcia pierwszej fali entuzjazmu i wstępnego zrywu po którym oprócz zmęczenia pozostała świadomość ogromu dalszych koniecznych wysiłków, wspomnienia o wygodzie dawnego życia były stokroć większym niebezpieczeństwem dla nowego porządku, niż nawet najbardziej nieodpowiedzialne wystąpienia moich kolegów. Jednakże wystąpienia takie mogły skierować niezadowolenie pod adresem Komitetu Tymczasowego, który składał się z ludzi podlegających tym samym prawidłom psychologicznym, co cala reszta ludzkiego gatunku; rebelianci nie byli już teraz zdolni pozbawić się całego tego komfortu, który sobie stworzyli; nie mogli zatem oddać osadnikom tego, czego brak gwarantował utrzymanie ich w zależności: udogodnień cywilizacyjnych i zapasów żywności. Od chwili, gdy zdecydowali -się zająć pozycję poza zasięgiem skutków własnego eksperymentu, rebelianci musieli konsekwentnie pozostawać badaczami obserwującymi z zewnątrz swą klatkę pełną doświadczalnych szczurów…
Przeczuwałem, co teraz nastąpi. Jeśli bowiem ta pierwsza generacja doświadczalnych szczurów nie spełniła warunków niezbędnych dla prowadzenia eksperymentu (w którego pomyślny wynik rebelianci nie zamierzali jeszcze wątpić, szukając jedynie uzasadnienia dla pierwszych niepowodzeń), trzeba wyhodować nową generację, bez umysłowego bagażu utrudniającego akceptację wyjściowego stanu społecznego i ekonomicznego. Dla tej nowej generacji zastany układ warunków będzie czymś naturalnym – ani dobrym, ani złym; zaś każdy krok do przodu, ku polepszeniu tego stanu, nie będzie ani zbyt małym, ani zbyt powoli następującym, lecz właśnie takim, jaki jest w danych warunkach osiągalny.
Na tę nową generację trzeba by jednak poczekać ze dwadzieścia lat, nie niszcząc przy tym owej pierwszej, bez której druga nie nastąpi. Nieuchronnie zatem pojawi się dylemat: w jaki sposób ustrzec następną generację od wpływu informacyjno-wychowawczego pierwszej. Nie wiedziałem jeszcze, jak rozwiążą ten problem teoretycy nowego porządku, lecz byłem przekonany, że sobie z nim poradzą.
Czego zatem należy się spodziewać w najbliższym czasie? Jeśli pierwsza generacja osadników zostanie uznana przez władzę za straconą dla eksperymentu, rebelianci najprawdopodobniej rozgrzeszą się z chwilowego zawieszenia swych ideałów na kołku, do czasu aż wyrośnie nowa generacja, godna dostąpienia zaszczytu życia w prawdziwie szczęśliwym świecie, wymodelowanym przez teoretyków rebelianckiego ugrupowania… Nie wróży to niczego dobrego dla nas przede wszystkim, lecz także dla osadników z osiedla i dla tych, co jeszcze spoczywają w hibernatorach.
Pod wpływem takich rozważań ugruntowało się we mnie przekonanie, że słusznie czynię, pozyskując względy władzy. Ja i moi towarzysze pozostaniemy do końca życia w układzie, jaki się tu z czasem wytworzy i tylko przyjęcie odpowiednich postaw wobec rzeczywistości pozwoli nam przeżyć to życie przy minimum cierpień. Bunty wewnętrzne mogą jedynie pogorszyć naszą sytuację, a na interwencję Ziemi i przywrócenie normalnego stanu nasze pokolenie liczyć nie może…
Rysowała się zatem perspektywa niezbyt pomyślna: eksperyment społeczny, który miał nas wszystkich uszczęśliwić, zastąpiony zostanie na pewien czas po prostu hodowlą nowych obiektów- dla odroczonego doświadczenia; a obiektów hodowlanych, którymi staniemy się wkrótce, nikt nie będzie próbował uszczęśliwiać…
Uświadomiłem sobie tę gorzką prawdę: uszczęśliwienie grupy ludzi, którzy wylądowali na tej planecie, nie było samo w sobie celem, jaki przyświecał naszym manipulatorom; celem ich prawdziwym było wykazanie, że taka operacja jest możliwa…
Być może sami nie zdawali sobie z tego sprawy, łącząc te dwa cele w jedno i nie dopuszczając możliwości niepowodzenia. Lecz niepowodzenie nieuchronnie rozszczepiało ów pozornie jednorodny cel na dwa odrębne, z których celem nadrzędnym musiało się okazać potwierdzenie teorii, bo jedynie to zaspokajało ich ambicje. Przyznanie się do błędu, zmiana programu realizacji założonych idei, wreszcie rezygnacja z eksperymentu – wszystko to godziło w ambicję tych młodych i ufnych w swe racje ludzi – na tyle młodych jeszcze, by móc zaczekać lat dwadzieścia w nie najgorszych wszak warunkach i ujrzeć pierwsze rezultaty swych poczynań odpowiadające teoretycznym przewidywaniom.
Rezygnacja z eksperymentu nie wchodziła zresztą w rachubę z zupełnie oczywistego względu: wymagałoby to odkłamania sytuacji i przyjęcia na siebie pierwszej fali uzasadnionej złości ludzi, którzy byli już dość zmęczeni życiem, jakie im spreparowano. Gdyby rebelianci zdecydowali się na to dostatecznie wcześnie, być może zdołaliby uchronić własną skórę za cenę przyłączenia się do wspólnego wysiłku tworzenia nowej cywilizacji, na równi z pozostałymi, w warunkach złagodzonych dostępem do maszyn i urządzeń obecnie ukrytych. Ale na początku nic nie zmuszało ich do podjęcia takiej decyzji, a w miarę upływu czasu stawała się ona coraz bardziej niebezpiecznym posunięciem… Musieli zatem brnąć dalej, utrzymując pozory normalnego przebiegu tworzenia obiecywanego szczęścia.
Wszystko to miałem o przemyślane i przeanalizowane, gdy pewnego dnia, niedługo po rozmowie z Jedynką, Morlenem i Valamisem, ten ostatni wezwał mnie przez strażnika, abym udał się z nim na miejsce, gdzie stały rakiety-promy. Po drodze dowiedziałem się od niego, że polecimy na Alfę we trzech: on, ja w charakterze pilota oraz ktoś z załogi Alfy, znający się na aparaturze nadawczej dalekiego zasięgu.
Teraz dopiero stanąłem wobec konieczności rozstrzygnięcia podstawowej w o tym momencie kwestii: czy zawiadomienie Ziemi, że wszystko tutaj odbywa się normalnie, będzie dla nas korzystne, czy może lepiej byłoby, gdyby Ziemia pozostała bez tego sygnału? Musiałem szybko to przeanalizować, bo nadeszła ostatnia chwila dla podjęcia decyzji Mogłem jeszcze naopowiadać różnych nonsensów, napiętrzyć trudności i przekonać Valamisa, że nie zdołamy dotrzeć do Alfy i nadać depeszy; mogłem wymyślić jakieś fikcyjne utrudnienia. Ani Valamis, ani też pozostali Jednocyfrowi nie mieli pojęcia o pilotażu, napędzie, łączności międzygwiezdnej, w tych sprawach byli więc zdani wyłącznie na ludzi z załóg…
Rozumowałem w następujący sposób: brak kolejnego meldunku zostanie na o Ziemi poczytany za dowód, iż stało się coś niezwykłego, aczkolwiek trudno przypuszczać, by odgadnięto prawdziwą tego przyczynę. Po odczekaniu pewnego czasu, najprawdopodobniej wyruszy jakaś ekspedycja zwiadowcza, która przybędzie tutaj nie wcześniej, niż za pięćdziesiąt kilka czy sześćdziesiąt lat od chwili naszego lądowania. Dla nas więc jest rzeczą doskonale bez znaczenia fakt jej przybycia i to co potem nastąpi. Może to jedynie mieć znaczenie dla przyszłości planety. Po tak długim czasie sytuacja zmienić się może w sposób trudny do przewidzenia, lecz na pewno utrwali się określony układ stosunków, którego nie będzie w stanie zmienić nawet liczna grupa przybyszów z Ziemi… Wysłanie informacji, jakiej życzą sobie rebelianci, nie wpłynie w istotnym stopniu na naszą sytuację, bo tylko jeszcze bardziej opóźni interwencję Ziemi… Próby utrudnienia tej transmisji mogą być poczytane za przejaw złej woli z mojej strony, a już zupełnie źle będzie, gdy się okaże, że ktoś inny z załogi zrobi co każą, dowodząc w ten sposób nieświadomie, że wymyśliłem nie istniejące przeszkody i trudności.
Postanowiłem więc, że nie będę próbował czynić żadnych przeszkód. Niech wiedzą, że działam lojalnie według ich woli, niech ufają mi coraz bardziej. Nikomu nie zaszkodzę zyskując to, do czego przez cały czas zmierzam. Oni zaś, uspokojeni tym, że zarabiają cenny czas nim zwali się na ich karki jakaś ekipa interwencyjna, będą działać spokojniej, z większą pewnością siebie, co powinno spowodować złagodzenie napięć między nimi i nami…
Dziwiła mnie nieco decyzja Valamisa w sprawie składu załogi przewidzianej na tę wyprawę. Czyżby był aż tak bardzo pewien mojej lojalności, że nie bal się zaryzykować własnego bezpieczeństwa? Na jego miejscu zabrałbym jeszcze kogoś z Jednocyfrowych Nie powiedziałem mu tego oczywiście, choć obawiałem się, że ten trzeci uczestnik lotu, nie znany mi jeszcze z imienia, mógłby korzystając z takiej okazji posunąć się do jakichś nieodpowiedzialnych poczynań.
Promy stały spory kawał drogi od osiedla, za wzgórzem, dalej jeszcze niż pojemniki hibernacyjne. Gdy je mijaliśmy, zauważyłem, że zostały ogrodzone cienką stalową siatką rozpiętą na słupkach z izolatorami elektrycznymi. Poza ogrodzeniem kręciła się paru strażników, których Valamis odkomenderował tu przed kilkoma dniami.
Promów też pilnowali moi strażnicy. Zauważyłem przy nich także jednego z Jednocyfrowych, lecz nie dostrzegłem z daleka, który to był.
Valamis wprowadził mnie do wnętrza rakiety, gdzie dostrzegłem jeszcze kogoś, a właściwie czyjeś plecy, bo głowa ukryta była w otworze powstałym w płycie czołowej pokładowego komputera po zdemontowaniu fragmentu tablicy.
– Kto to? – spytałem Valamisa, bo tamten nie zwrócił uwagi na nasze wejście, zajęty sprawdzaniem obwodów wewnątrz urządzenia.
– To Rowan. Leci z nami. Podobno zna się na radiostacji Alfy,
Przytaknąłem. Byłem nawet zadowolony, że to Rowan miał być trzecim pasażerem promu. Znałem go jako człowieka zrównoważonego i rozsądnego, a te cechy mogły być istotne w delikatnej sytuacji, i taka się szykowała.
Valamis zostawił nas samych. Zająłem się sprawdzaniem obwodów sterowania napędem i przez długi czas nie zamieniliśmy ani słowa z Rowanem, również zajętym kontrolą sprawności automatyki.
– Co sądzisz o tej sprawie? – zapytałem wreszcie z cicha, podchodząc do niego z tyłu.
Nie odwracając się ku mnie, mruknął coś niewyraźnie. Wydało mi się, że unika rozmowy i pomyślałem, że zapewne uważa mnie za sprzedawczyka wysługującego się Jednocyfrowym. Dał mi to już przecież do zrozumienia, wpatrując się znacząco w mój numer i robiąc dwuznaczne aluzje. Nie wytrzymałem tym razem. Czułem, że muszę coś powiedzieć, wyjaśnić, usprawiedliwić się choćby przed jednym z kolegów…
– Posłuchaj – powiedziałem. – Pewnie myślisz, że jestem zwykłym konformistą…
– Nie myślę tak – powiedział obojętnie, nie odwracając głowy.
– To dobrze, bo widzisz, są pewne powody, dla których…
– Wiem… – przerwał mi-. – Każdy z nas ma jakieś powody i nie możemy się o nic obwiniać nawzajem. Czasem inaczej nie można.
– Właśnie… – powiedziałem, tracąc wątek. Zresztą nie musiałem mówić dalej. On sam mówił za mnie to, co chciałem rzec na swe usprawiedliwienie.
– Ta dziewczyna, to miał być numer tysiąc sto trzydzieści dwa? – spytał znienacka, wciąż z twarzą zwróconą do płyty pulpitu.
– Nie! – powiedziałem odruchowo.
Chciałem sprostować pomyłkę Rowana, lecz w tej samej chwili pomyślałem, że oto właśnie przypadek pomaga mi naprawić popełniony kiedyś błąd.
– Tak myślałem – powiedział Rowan. – Bo pod tym numerem w kartotece figuruje jakiś mężczyzna. Muszę zapisać ten właściwy numer, bo znowu zapomnę.
– Zapiszę ci, jak wrócimy z Alfy – powiedziałam, uradowany wewnętrznie tym szczęśliwym przypadkiem
Teraz Luiza znów jest bezpieczna – pomyślałem. Teraz nie znajdą jej choćby wiedzieli, że wśród hibernowanych jest moja dziewczyna…
Byłem przekonany, że moje obawy, iż znalazła się w grupie zwitulizowanych już kobiet, są bezpodstawne. Taki traf byłby zupełnie nieprawdopodobny…
Spojrzałem na Rowana, który odwrócił się właśnie twarzą ku mnie. Jakaś niejasna, niepokojąca myśl przebiegła przez moją głowę, gdy spostrzegłem, że ma na czole świeżo wytatuowany numer. Była to czternastka…
"Nie… – pomyślałem zaraz. – To przypadek. Głupie skojarzenie niezależnych zdarzeń. Przecież on nie zapamiętał numeru Luizy! Nikt nie zna tego numeru… Chyba że… Rowan… tylko udaje brak pamięci!
…Udaje, by uniknąć moich podejrzeń. To dlatego tak skwapliwie zgadzał się ze mną, gdy zacząłem tłumaczyć się z mego postępowania… Chciał usprawiedliwić także swoje… Nie! Skąd taka myśl? Przecież mógł dostać swoją czternastkę za zupełnie inne zasługi. Nie musiał kupować jej za informację o numerze Luizy!"
Próbowałem perswadować sobie, że przecież nie mam najmniejszych powodów do niepokoju, jednak nie udało mi się pozbyć z nagła obudzonych podejrzeń.
Prom orbitalny był w pełni sprawny i gotowy do lotu już następnego dnia. Po nawiązaniu łączności z automatycznym nadajnikiem sygnału kontrolnego Alfy ustaliłem dokładnie Jej położenie i wyznaczyłem czas startu na wczesne popołudnie. Od rana wszyscy trzej byliśmy na pokładzie promu. Rowan siedział w fotelu drugiego pilota, obok mnie. Valamis zajął miejsce z tyłu kabiny, na fotelu zajmowanym zwykle przez dowódcę jednostki.
Wprowadzenie promu na orbitę nie przedstawiało żadnego problemu. Atmosfera była spokojna, wiatr prawie niewyczuwalny. Wiedziałem, że poradzę sobie sam z wszystkimi operacjami startowymi, kazałem więc moim pasażerom zająć pozycję półleżącą i zapiąć pasy. Komputer odliczał czas do startu, a ja zastanawiałem się, co właściwie myśli Rowan na temat zamierzonej operacji Nie odpowiedział mi gdy go o to pytałem po raz pierwszy, a potem jakoś nie miałem odwagi powrócić do tego pytania. Zresztą doszedłem do wniosku, że zapytany mógłby nie udzielić mi szczerej odpowiedzi. Gdyby bowiem zamierzał w jakiś sposób uniemożliwić nadanie meldunku, i tak by się do tego zamiaru nie przyznał przede mną, wiedząc, że jestem tutaj poniekąd w celu zapewnienia pomyślnej realizacji planu Jednocyfrowych. Najpierw musiałby wysondować moje zamiary, a jak dotychczas nie próbował tego zrobić.