Cała prawda o Planecie Ksi - Януш Зайдель 16 стр.


Tak, ona patrzyła na moje czoło, na tę przeklętą liczbę, ona wciąż… Więc jednak… Więc nie może zapomnieć, nie potrafi zrozumieć, jak mam jej to wyjaśnić, jak…?

Jeszcze krok w przód, jeszcze jeden. Ona cofa się, Letto obejmuje ją ramieniem, drugą rękę wyciąga do przodu z rozstawionymi palcami, jak gdyby chciał mnie odepchnąć, zagrodzić dostęp…

Dobrze, nie będę… nic… Zatrzymuję się. Mówię coś, mówię o przygotowanym programie lotu – że tylko przycisk, dźwignia, potem już wszystko samoczynnie, wszystko obliczone, przewidziane. Miałem na to dość czasu. Potem – mówię o biostatorach. Dziesięć biostatorów gotowych na przyjęcie pasażerów. Jest żywność dla dyżurujących, woda, wszystko działa, sprawdzone…

…i że szkoda, że nas tak mało, ale… A może jest ktoś jeszcze?

Letto kręci głową przecząco. Nie. Więc tylko nas czterech, Luiza się nie liczy… Nas czterech… Po ile wypadnie, gdy będziemy dyżurować pojedynczo? Przy normalnej prędkości podróżnej, po piętnaście lat… Gdyby się coś nie udało, to jeszcze dłużej. Szkoda piętnastu lat, tak, szkoda, to przecież kawał życia, ale cóż, nie można tu zostać, tu w ogóle życia nie ma, to, co oni tam to nie jest życie, a mogło być mogło się ułożyć, cóż, zło jest wszędzie, ludzka natura jest dziwną mieszaniną zła i dobra, czasem… chcę się dobrze, a wychodzi inaczej, źle…

Mówię, mówię, mówię.

Odwracają się, idą, idę za nimi, wchodzą do kabiny ogólnej, tuż za nimi idę i…

Drzwi. Zamknięte drzwi! Przypadek?- Naciskam gałkę, zamknięte, naprawdę… Znów drzwi, bariera…

Tamte drzwi, wtedy też, tak samo, przed nosem… To ja – teraz – znowu – po jednej – a oni – po drugiej…?

Dlaczego? Przecież ja… i oni… zawsze byłem po ich stronie…

Wracam powoli do sterowni, po drodze sprawdzam śluzę, wyjście z doku. Otwarte. Śluza pusta Nikogo więcej… Zamykam właz. Dlaczego jest ich tylko trzech? To przecież kosztuje piętnaście lat życia, mojego życia… Dlaczego?

Letto i tamci dwaj… Którzy to? Nawet nie zdołałem rozpoznać

Teraz, gdy są, czuję się spokojny. Dobrze, że są. Tłumię złość rodzącą się na myśl, że zawiedli mnie pozostali. Nie można chcieć za dużo perswaduję sobie. Dobrze, że w ogóle są, a najważniejsze, że jest z nimi Luiza. To nic, że wciąż patrzy na mnie jak na szklaną taflę. To minie, musi minąć…

Padam na fotel, jeszcze odruchowo wpijani wzrok w ekrany… Nie, już nie muszę, tortura czekania skończyła się. Można rozluźnić napięte nerwy.

Budzę się po długim śnie, odprężony, spokojny, opanowany. Więc już, można nareszcie…

Dłoń wędruje do dźwigni ciągu, cofam ją jednak, jeszcze raz sprawdzam wszystko i dopiero teraz, upewniony, powoli włączam ciąg. Powoli, bez przeciążeń, ostrożnie… Wielka masa statku drży lekko, wskaźniki wypełniają się cyframi powoli, powoli… maleńkie przyspieszenie, to tylko rozwinięcie orbity, manewr korekcyjny. Główny ciąg milczy jeszcze… Teraz trzeba sprawdzić, czy…

…Nie, jeszcze me teraz. To musi potrwać, komputer sam sobie poradzi. Pójdę tam, do nich… Nie, potem. Dlaczego zamknęli drzwi przede mną? Odrętwiały, siedzę w fotelu, pasy rozpięte – dlaczego? Kiedy je rozpiąłem – nie pamiętam. Zasnąłem? Jak to było? Ach, tak… Wszystko w porządku, przecież uruchomiłem program manewru wejścia na trajektorię podróżną? Wstaję, prostuję grzbiet, czuję się ociężale, lecz nie najgorzej. Trzeba by zacząć dbać o siebie, najgorsze za nami…

Za nami… My… No właśnie, my, przecież jednak my, połączeni obecnością w tym pudle, choć rozdzieleni jakimiś tam drzwiami.

Idę korytarzem, popycham drzwi – otwarte. Są. Oddycham z ulgą, mówię coś do nich, patrzą na mnie, mówię więc, mówię byle co, żeby patrzyli i słuchali. Luiza patrzy, ale wciąż tak samo – ponad moimi oczami, tam… Przeklęty numer. Mówią, że już, powoli, odlatujemy… Odpowiadają mi nawet. Ci dwaj, oprócz Letto, to Bertini i Sokołów, dobrze, że jest Sokołów, może uda mu się naprawić panel radiostacji dalekiego zasięgu. Bertini to dobry nawigator, Letto jest pilotem. Mam dobrą załogę…

Zbliżam się do stołu, za którym siedzą Piją coś, jedzą. Dobrze, zaczyna się normalnie… Reagują, ale monosylabami, pomrukami… Siadam przy stole, biorę kubek, nalewam sobie kawy z automatu. Sięgam po kanapkę, automat wyrzuca mi ją na talerzyk, cofam dłoń, próbując niby, przypadkiem dotknąć dłoni Luizy, wzrok w inną stronę. Nic. Powietrze. Patrzę kątem oka. Zabrała dłoń, uciekła z nią…

Dlaczego ona zawsze jest blisko Letto? Niepokój i dziwne wrażenie, że to coś znaczy. Że to już kiedyś, gdzieś… Tam. Na planecie, w osadzie nad rzeką…,

Nie, to zwykła kobieca przekora, dąsy jakieś, co ja jej wreszcie zrobiłem, że…

Dobrze, widać jeszcze nie czas na pogodzenie się. Czasu mamy dosyć, nawet, za dużo…

Spokojnie, mówię, sobie, spokojnie. Letto, mówię, ty dyżurujesz po mnie, jak chcesz. Albo zresztą ustalcie sami, jak często i w jakiej kolejności. Biostatory gotowe, mówię. Ja mogę dyżurować do czasu wyjścia w czystą próżnię, albo jak chcecie.

W ogóle wszystko jak chcecie, myślę, mnie wszystko jedno, bylebyście nie patrzyli na mnie jak na kogoś, co… No, ja nie mam przecież rogów, kopyt, ogona, łap zakrwawionych, albo co… Tylko ten numer, cholerny numer, ale przecież wiecie dlaczego, i wszystko wreszcie chciałem naprawić, nie wszystko się dało – to sobie wszystko myślę, nie mówię. Że Rowan, no tak, ale to było… no, po prostu zapomniałem… Nie, nie zapomniałem, ale nie myślałem o nim, że on tam jest, w tamtej chwili właśnie. A potem już nie mogłem inaczej, a on i tak by nie przeżył, gdyby przeżył tą podróż Valamis. A poza tym, to on zdradził, on powiedział o Luizie… No, więc to może była zbrodnia, ale jedyna, tylko ta, i w okolicznościach takich, że…

Patrzą na mnie, jakby widać było moje myśli na mojej twarzy. Z wyrzutem, z odrazą? Nie, po prostu patrzą. Cholerny numer… Coś zrobić, koniecznie coś zrobić…

Wybiegam z kabiny, do sterowni, na fotel. Tu jest jedyne miejsce, gdzie mogę skryć się przed sobą, kiedy już nie mogę siebie znieść…

Długie godziny odrętwienia, przerywane brzęczykami sygnału. Komputer potwierdza wykonanie kolejnych kroków programu. Potem znów długa cisza.

Numer. Luiza. Numer. Jej spojrzenie na moje czoło. Co zrobić?

Zrywam się z fotela, do apteczki. Nożyczki. Plaster. Plaster; gdzie nożyczki? Nie ma. Co to? Ostrze chirurgiczne, w sterylnym opakowaniu z folii. Rozrywam folię. Małe, srebrne ostrze. Lusterko. Jest obok na ścianie.

Tampon, spirytus… Tak, co tam plaster, to niczego nie rozwiąże. Jedna sekunda wahania. Ostrożnie, za głęboko, trzeba tylko zewnętrzną warstwę skóry. Cztery cięcia. Poszło. Nie boli nawet, mało krwi… Teraz dopiero…

Kropelki krwi, po brwiach, po powiekach, nosie, to nic, zaraz przestanie, opatrunek natryskowy, uwaga na oczy, o… szczypie, ale już… Patrzę w lusterko. Czerwony kwadrat, na środku czoła. Nie ma numeru. Został na tym strzępku skóry, tylko spalić i już…

Idę z powrotem do kabiny. Kubki ze stołu posprzątane, w szafce. Poszli gdzieś. Nie będę ich szukał. Nie ma pośpiechu. Ważne, że są w ogóle, że jest Luiza, że wracamy…

Niech nawet milczą, byle tylko byli ze mną. Tak bardzo bałem się zostać sam, dopiero teraz czuję, jak bardzo… Sam, tutaj, na statku…? To by był koniec ostateczny, musiałbym skończyć z sobą, bo ani wrócić tam, na planetę, do osiedla; ani do nich – bo jeśliby nie chcieli oni do mnie, tutaj – to znaczyłoby, że nie chcą mnie, skreślili, nie ufają; ani na Ziemię, bo jak? Sam, bez możliwości anabiozy, cały czas sam, ile czasu można to wytrzymać, jak stary bym doleciał, do kogo bym leciał – jeśli by ona została? Jednak są, chociaż ci trzej, zaufali mi, boczą się jeszcze, ale to minie…

Odrywam się od tego myślenia o chwili teraźniejszości, robię notatki – to zawsze mi pomagało uporządkować sobie wszystko w głowie… Biedny, poczciwy stary admirał… Pewnie by się wściekł, widząc jaki użytek robię z dziennika pokładowego. Trudno, wszystko się przewróciło do góry nogami, pal licho dziennik.

Mieszkam teraz prawie przez cały czas w sterowni, sypiam na fotelu przed głównym pulpitem, staram się nie wychodzić stąd, nie spotykać ich zbyt często. Tylko czasem przypadkowo, mijamy się w wąskim przejściu, przemykam wtedy bez słowa, oni też milczą. Luiza nie patrzy na mnie, nie wiem nawet czy zauważyła, że nie mam już tego numeru. Zamiast niego na moim czole widnieje ciemny prostokąt, gojące się miejsce po wyciętym naskórku. Nie wygląda ładnie, ale przecież to drobiazg, po powrocie zrobię sobie przeszczep, śladu nie będzie…

To jednak niemile, tak nie mieć się do kogo odezwać, tyle czasu spędzać samotnie… Trudno, muszę się przyzwyczajać, wkrótce oni znikną w biostatorach, a ja zostanę tutaj… Nawet nie ustaliliśmy jeszcze, jak długo będą trwały wachty, ale będzie czas by porozmawiać o tym, gdy już osiągniemy właściwą trajektorię…

Chwilami nie mogę znieść samotności. Próbuję wtedy wyglądać ze sterowni, przejść się po innych częściach statku. Om zwykle kryją się gdzieś po kabinach, czasem tylko udaje mi się zobaczyć kogoś przechodzącego… To mi musi wystarczyć.

Kiedyś wstaję z fotela, idę, mijam kilka przejść, zaglądam tu i ówdzie, nigdzie – nikogo…

Szukam dalej, otwieram kolejne drzwi, ani śladu, wprost niemożliwe, musieli ukryć się celowo. Szukam ich, coraz bardziej gorączkowo, z coraz większym niepokojem… wszędzie już chyba zajrzałem – nie ma ich… Wpadam w rozpacz, biegam, szarpię drzwi…

…i nagle dociera do mojej świadomości, że to musi być sen, koszmarny sen o samotności w pustym statku… To okropne, kiedy się śni coś przerażającego albo smutnego… Człowiek jest świadom niemożliwości, nierealności tego, co się wokół dzieje – i nie może nic na to poradzić, nie może obudzić się, wyrwać się z koszmaru…

Pamiętam, kiedy byłem mały i chorowałem na jakąś chorobę dziecięcą, z wysoką gorączką, może to była świnka albo coś innego, więc wtedy właśnie przeżywałem koszmary, z których nie sposób się wyrwać… i jeszcze kiedyś, już jako dorosły, też w gorączce… Wydawało mi się, że jestem uwikłany w ogromną, przestrzenną sieć przypominającą model jakiegoś kryształu, złożony z drucików i kulek… Albo model cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego, w każdym razie – była to jakaś okropnie skomplikowana przestrzenna siatka, a ja przedzierałem się przez nią, przeciskałem przez zbyt ciasne oczka, szukając drogi uwolnienia się z tej matni, i równocześnie mając świadomość, że sieć rozciąga się nieskończenie we wszystkich kierunkach, a moje usiłowania są daremne i będą trwać nieskończenie długo… Wtedy, w tym śnie, pomyślałem sobie, że tak może wyglądać piekło, kara wieczna, owo syzyfowe uwalnianie się od czegoś, co człowieka oplata ze wszech stron, bo takie właśnie powinno być piekło, tylko tą nieskończonością trwania różniące się od życia, które też jest ustawicznym wyplątywaniem się, tyle że nie wiecznym, a skończonym czasie, z nadzieją uwolnienia… Więc jeśli tego końca nie ma i po śmierci też trzeba się wyplątywać dalej, bez nadziei kresu, to takie piekło wystarczy, a niebem wobec tego byłaby błoga nicość…

To wszystko myślałem sobie w czasie tamtej gorączki, nie pamiętam skąd się wzięła, może z jakiegoś zapalenia okostnej albo ucha środkowego… A teraz, ten sen był podobny, tylko że byłem w pustym pudle statku, zawieszony w próżni, sam, bez celu i nadziei…

Takie sny bywają niezwykle uporczywe, nawet gdy się jest świadomym śnienia i chce się obudzić, co nieraz udaje się, czasem z wielkim trudem, a nieraz trwa i trwa… Albo z tego snu przechodzi się w inny, łagodny, odprężający – i śniący wierzy, że już się obudził, – śni mu się, że wstaje z łóżka i wszystko jest realne – a tu nagle masz! Jakaś niekonsekwencja, ktoś umarły dawno temu puka do drzwi i mówi ci dzień dobry, i już wiesz, że to dalej sen, bo twój umysł, po borykaniach z pierwszym koszmarem, wyczulony jest na wszystkie nonsensy, sprawdza, weryfikuje tę domniemaną rzeczywistość…

Tłukę się więc, w tym śnie po pustym statku, mnóstwo głupstw wyczyniam, wołam, szukam, wracam do sterowni, z determinacją wyłączam dźwignię głównego ciągu, wszystko w tym śnie, oczywiście, bo jeśli oni odeszli (jak, u licha? Oba promy na miejscu, w dokach, to też sprawdziłem, nie wyszli przecież w próżnię! To nawet we śnie nie daje się wyjaśnić, więc jeszcze jeden absurd i dowód, że to sen…), jeśli ich nie ma – to nie mogę odlatywać, dopóki sprawa się nie wyjaśni… A przez cały czas wysilam się, natężam, byle się wreszcie obudzić… Wreszcie – przypomina mi się wypróbowana metoda: iść we śnie do łóżka, zasnąć we śnie, obudzić się normalnie, w łóżku… Moim łóżkiem jest teraz fotel pilota, idę tam, siadam, kładę się na odchylonym oparciu…

…No i tak. oczywiście… Uff, co za koszmar, dobrze, że minął, wstaję. Dźwignia ciągu odblokowana, komputer podaje sygnały kontrolne, wszystko jak było. Kochana, dobra jawa!

Wychodzę z kabiny, zaglądam do jadalni, pora jest śniadaniowa. Są, oczywiście. Nawet mi któryś głową odkiwnął na moje dzień dobry. Przelotne spojrzenie Luizy. Znów blisko tego Letto, jakby celowo, żebym widział…

Piję kawę, mówię do nich, odpowiadają coraz częściej. Oswajam ich. Ukradkiem patrzą na moje czoło… Może zrozumieli.

Tak bywa często. Spotykam, ich, patrzę na nich, nie za długo. Odchodzę do swojej sterowni. Znów wracam. Są.

Ale koszmary nie dają za wygraną. W snach wraca ten cały lęk tłumiony w czasie gdy na nich czekałem, ten strach przed samotnością… Powtarza się regularnie, uporczywie – ale teraz już się nie boję, przechytrzyłem sen, mam na niego sposób. Odkąd mu nie wierzę, nie przejmuję się nim. Kiedy mam dosyć borykania się z sennym koszmarem – to myk na fotel, zasypiam we śnie i budzę się w rzeczywistości Już nawet nie zawsze sprawdzam tę rzeczywistość, nie testuję jej, nauczyłem się ją wyczuwać. Jest barwniejsza, weselsza… i ja też jestem w niej lżejszy, pogodniejszy… Chętnie bym w ogóle nie zasypiał, ale przecież muszę czasem…

Wszystko jest już prawie dobrze, Luiza nawet jakoś tak czasem spojrzy niby przypadkiem w moją stronę… I nagle kiedyś, przechodząc przypadkiem, popycham jedne drzwi – nikogo w kabinie, popycham drugie, staję skamieniały. Luiza i Letto, objęci, blisko obok siebie, siedzą, głowy schylone nad czymś – książka chyba albo jakiś notatnik… Nawet mnie nie dostrzegli. Cicho cofam się chyłkiem do sterowni, siedzę, myślę, myślę… Okropne. Więc jednak to jest to… Dlaczego?

Senne koszmary, teraz o wiele gorsze, walczą, nie poddają się, sposób na sposób, eskalacja doznań… Teraz już nie tylko pustka i samotność na statku… Patrzę, moje ręce na pulpicie – dziwne jakieś, nie moje, pomarszczone, chude, palce zgrubiałe w stawach… Ociężałość, trudno wstać z fotela, po co wstawać, wiadomo co znajdę poza kabiną. Nie warto nawet się ruszać, trzeba się zbudzić…

Ale jawa też zaczyna być koszmarem. Coraz częściej widzę ich blisko siebie, teraz już wiedząc co to znaczy… Śledzę ich ukradkiem, wstydzę się tego sam przed sobą… chcę ich przyłapać…

Nietrudno poszło udało się, na nieszczęście… To było straszne, ale stało się, moje nerwy wyczerpane sennymi majakami, zawiodły…

Widzę ich, wciąż mam to przed oczami, spleceni w uścisku, twarz przy twarzy… Ona, Luiza, moja Luiza, dla której ryzykowałem tyle, dla której chciałem od nowa stwarzać tamten skrzywiony, skarykaturowany świat… Ona z tym człowiekiem… To było za mocne dla mnie…

Pamiętam, rzuciłem się w ich stronę, on zerwał się, uderzyłem… Ona chciała go zasłonić, szarpnąłem zbyt mocno jej ramię, upadła krzycząc. Uderzyłem go jeszcze raz, skąd miałem w dłoni ten kanciasty kawałek metalu – nie wiem, po prostu odruchowo musiałem zabrać, idąc tutaj…

On upadł, wbiegli tamci dwaj, zaalarmowani okrzykiem Luizy. Chwycili mnie, wyszarpnąłem się. Nie oglądając się za siebie, uciekłem do sterowni. Biegli chyba za mną. Zatrzasnąłem drzwi i długo, długo tkwiłem tam lękając się wyjrzeć. Sny okropne, przytłaczające… Moje starcze ręce, ciężar przygniatający piersi… Boję się dotknąć twarzy, boję się podejść do lustra… straszne sny… Budzę się, jawa równie zła jak sny. Zamknięte drzwi…

Назад Дальше