Cała prawda o Planecie Ksi - Януш Зайдель 8 стр.


Wydaje mi się, że trafiłem im do przekonania. Ochoczo ruszyli, by wykonać swe zadanie. Niestety, po paru dniach zameldowali kolejno, że nie mogą niczego wykryć – ilekroć bowiem któryś z nich zbliżał się do grupy rozmawiających z ożywieniem ludzi z osiedla, rozmowy natychmiast cichły albo przybierały zupełnie niewinny charakter.

Bez trudu pojąłem, w czym rzecz. Następnego dnia każdy z owych strażników wyruszał do osiedla, mając przed swym dwucyfrowym numerem na czole domalowaną tym samym kolorem, lecz zmywalną farbą – dodatkową trzecią cyfrę.

Metoda poskutkowała. Po dwóch dniach miałem już informacje o najbardziej aktywnych plotkarzach. Udałem się do nich kolejno, by w drodze indywidualnych, przyjacielskich rozmów przekonać ich, że głosząc swe rewelacje szkodzą nam wszystkim, a głównie samym sobie, gdyż wcześniej czy później ci z bunkra dobiorą się im do skóry.

– Jeśli chcecie, abym was nadal osłaniał – powiedziałem każdemu z osobna – umożliwcie mi to i ułatwcie moją trudną rolę.

Przyjmowali dość chłodno moje przyjacielskie rady i wydało mi się, że nie przekonałem ich do końca o potrzebie zachowania ostrożnej i rozważnej postawy wobec rzeczywistości. Jakże miałem ich przekonać o tym, co dla mnie stawało się oczywiste: że dziewięciu członków Komitetu Tymczasowego, mając do dyspozycji straż i sporą ilość broni, w pełni kontroluje kilkuset ludzi w osiedlu…

Osiedle powstało jako pierwszy obiekt wzniesiony rękami osadników, pomiędzy naszymi metalowymi barakami i brzegiem jeziora. Przy pomocy pewnej ilości niezbędnych narzędzi wydanych ludziom w pierwszych dniach po ich witalizacji, zbudowali oni kilkaset dość solidnych szałasów i domków wyplatanych z gałęzi okolicznych drzew i krzewów. Jak na łagodny klimat w tym rejonie, wystarczało to w zupełności dla ochrony przed wiatrem i deszczem. Następnym zadaniem, jakie stanęło przed osadnikami, było przygotowanie terenów pod uprawy. Powstawał system kanałów i zbiorników, karczowano krzewy i usuwano niską, gęstą roślinność z terenów okalających osiedle. Ludzie pracowali z zapałem i pomimo wybuchających tu i ówdzie drobnych incydentów świadczących o pewnym niezadowoleniu niektórych osób, prace posuwały się naprzód.

Żywność wydzielano dla wszystkich za odpowiednimi talonami, które każdy otrzymywał co tydzień. Jedynym problemem, który wynikał od czasu do czasu w ciągu pierwszych tygodni, była sprawa witalizacji kobiet. Żonaci osadnicy dopytywali się o swe małżonki, a Komitet Tymczasowy nie kwapił się jakoś z ich ożywieniem. Niecierpliwym wyjaśniano, ze zwłoka podyktowana jest wyłącznie troską o zapewnienie odpowiednich warunków dla rozwoju życia rodzinnego i wychowywania dzieci. Ostatecznie udało się przekonać większość żonatych, że dla obu stron lepiej będzie, gdy kobiety – po witalizacji – zastaną jako tako funkcjonujące osiedle, zamiast borykać się od samego początku z trudami pionierskiego życia. W rezultacie, takie postawienie sprawy podniosło wydajność pracy i podsyciło zapał osadników.

Byłem trochę zdziwiony tym, że poprzestano na witalizacji tej pierwszej, kilkusetosobowej grupy, pozostawiając resztę w stanie anabiozy. Indagowałem w tej sprawie Valamisa, lecz nie wyjaśnił mi tego do końca. Mówił, że to jest naukowo opracowany plan rozwoju populacji. Zwiększenie liczby pracujących przyspieszyłoby wprawdzie postęp prac, lecz naruszyłoby w znaczniejszym stopniu zapasy żywności. Gdy natomiast pierwsza grupa osadników osiągnie pierwsze plony z nowo powstających upraw rolnych, wystarczy ich na wyżywienie następnych osadników, a także kobiet i przyszłego młodego pokolenia.

Rowan, który nadal pomagał Fremonowi przy ewidencji ludności, poinformował mnie, że wkrótce przewiduje się witalizację kobiet – żon pracujących już w osiedlu mężczyzn.

– A co z tymi dziewczynkami, które wybieraliście na początku z kartoteki? – zagadnąłem go w trakcie rozmowy.

– Nie wiem. Nic nie wiem na ten temat – odpowiedział niechętnie i udając bardzo zajętego, oddalił się szybko.

Zapytałem więc Martinsa o te kobiety. Spojrzał spod oka, potem rozejrzał się dokoła i odwrócony plecami do mnie powrócił do układania na półkach jakichś opakowań z lekami. Urządzał właśnie ambulatorium w jednym z baraków.

– Nie opowiadaj o tym nikomu… – mruknął po dłuższej chwili. – One są tam, w bunkrze. Zwitalizowali je potajemnie, a ja jestem jedynym spoza Komitetu, który o tym wie. Gdyby się to rozniosło po osiedlu, mogłoby dojść do zamieszek…

– Czy to… żony tych z bunkra?

– Ale skądże! To w większości żony albo dziewczyny tych, co jeszcze tkwią w pojemnikach anabiotycznych!

– Trochę to… nie w porządku… – mruknąłem.

– Trochę? – podchwycił Martins głośnym szeptem. – To po prostu zwykłe świństwo!

– No, może… nie aż tak – powiedziałem z naciskiem. – Nie wygłaszajmy ocen, nie znając dokładnie faktów. Może potrzebują kobiet do prowadzenia gospodarstwa…

– A, owszem, do tego też! – zaśmiał się szyderczo Martins. – Nakradli tyle żarcia… Ktoś musi im to przyrządzać. A ludziom wydają tylko tyle, by im starczyło sił do pracy. Ciekaw jestem, jak długo wytrzymają. Jako lekarz obawiam się, że wkrótce będziemy mieli kłopoty z ich zdrowiem. Leków też dostałem niewiele. Same podstawowe środki farmakologiczne. Ale najgorsze jest to niedożywienie…

– Chyba przesadzasz – powiedziałem ostro.

– Głoszenie takich poglądów może być bardzo niebezpieczne. Ludzie w osiedlu już i tak opowiadają o skarbach ukrytych na wzgórzu. Nawet o tych kobietach, o których podobno wiesz tylko ty… Ciekaw jestem, kto im o tym wszystkim opowiada? Co zaś tyczy się żywności, to przecież wszystko jest sprawiedliwie dzielone, każdy dostaje przydział. Nie słyszałem, aby moi strażnicy uskarżali się na wyżywienie!

Martins znieruchomiał nagle, wpatrując się we mnie okrągłymi oczyma, a potem ryknął śmiechem.

– Kpisz, czy naprawdę nie wiesz? – wykrztusił po chwili.

– O czym?

– O tym, że ludzie nie dostają nawet połowy tego, co twoi strażnicy?

Naprawdę nie wiedziałem o czymś podobnym. Nie sprawdzałem nigdy, ile bonów żywnościowych otrzymuje mieszkaniec osiedla. Spytałem o to jakiegoś przypadkowo spotkanego człowieka. Martins oczywiście przesadzał. Osadnik dostawał jednak więcej niż połowę tej ilości bonów, jaką otrzymywał strażnik. Ja dostawałem więcej niż moi strażnicy, ale to było zrozumiałe; zakres odpowiedzialności usprawiedliwiał tę różnicę.

Nad ranem następnego dnia miałem zły sen. Obudziłem się mokry od zimnego potu i siedząc na posłaniu przypominałem sobie urywki sennego koszmaru. Śniła mi się Luiza. Widziałem ją, piękną jak zawsze, zupełnie nagą, jakby przed chwilą opuściła witalizator. Patrzyła jak gdyby na moją twarz, lecz widziałem, że jej wzrok skierowany jest nieco powyżej moich oczu i spojrzenia nasze nie spotykały się. Po chwili dopiero zrozumiałem, że ona patrzy na moje czoło. Uczyniłem krok w jej kierunku, lecz cofnęła się, także o krok i wtedy zobaczyłem za nią Valamisa. Właściwie to nie była twarz Valamisa… Postać za Luizą nie miała twarzy, tylko jasną owalną plamę, na której widniała cyfra "4" Wtedy pomyślałem, że zapewne ja także nie mam twarzy, tylko moją jedenastkę… Podniosłem dłoń dotykając kolejno miejsc, gdzie powinienem mieć usta, nos, oczy… Nie było niczego, moja twarz była tylko gładką wypukłością, owalną czaszą bez szczegółów.

Widziałem wciąż Luizę z typowym dla sennych widziadeł brakiem konsekwencji mogłem widzieć ją nadal, mimo braku oczu…, którą Valamis objął ramieniem i odprowadzał teraz gdzieś w ciemność, a ja stałem, jak wrośnięty w ziemię, nie mogąc zrobić ani kroku. Po chwili Valamis – a raczej manekin z liczbą zamiast twarzy – wrócił sam, stanął kilka kroków przede mną i rzucił w moim kierunku kulkę zwiniętego papieru Podniosłem ją i rozwinąłem. Był to arkusik drukowanych przez komputer bonów żywnościowych.

Obudziłem się w tym właśnie momencie, z wyciągniętą do przodu dłonią chwytającą ciemność przede mną. W słabym świetle padającym przez szczelinę wentylacyjną rozpoznałem wnętrze naszego baraku. Wokoło chrapali moi podwładni. Przetarłem twarz dłońmi i odetchnąłem głęboko, z ulgą. Przecież Luiza znajduje się wciąż w pojemniku, w stanie anabiozy! Ta myśl pozwoliła mi znowu po chwili zasnąć. Nie na długo jednak. Zerwałem się, tknięty nagłym niepokojem. Czy na pewno? Skąd wiem, że nie ma jej wśród zwitalizowanych kobiet, w bunkrze?.

Nie, to było nieprawdopodobne. W jej karcie, ani też w mojej, nie było ani śladu informacji, która mogłaby łączyć jakoś nasze osoby… Nie była przecież moją żoną. A trudno przypuścić, by wybrano ją przypadkowo spośród dwóch tysięcy kobiet…

Uspokoiłem się trochę, lecz do świtu nie udało mi się zasnąć i jeszcze przed pobudką wysłałem jednego z dyżurujących strażników, by przywiódł do mnie Rowana. Przybył po chwili rozespany i wystraszony. Spotkałem się z nim przed moim barakiem i odprawiwszy strażnika powitałem go przyjaźnie.

– Czego chcesz? Co zrobiłem? – odburknął niezbyt grzecznie, lecz puściłem to mimo uszu, rozumiejąc, że musiał się zdenerwować poranną wizytą strażnika.

– Przepraszam cię – powiedziałem. – Chciałbym cię o coś spytać. Czy wśród tych kobiet, które zwitalizowano…

– Jakich kobiet? – zapytał z czujnym i przytomnym już wyrazem twarzy, kontrastującym wyraźnie z zaspaną maską sprzed paru sekund.

– No, przecież wspomniałeś o tych…

– Ja? Ja coś mówiłem? O kobietach? Masz na to świadków? – zaperzył się nagle. – Aha. Mówiłem, rzeczywiście, ale tylko o tym, że wybierałem jakieś z kartoteki. Nic więcej.

– Dobrze, nie musisz udawać, wiem skądinąd, że je zwitalizowano. Chciałem tylko, żebyś sobie przypomniał, czy była wśród nich dziewczyna o numerze… – zawahałem się na moment. – Tysiąc sto dwadzieścia trzy?

– Nie pamiętam numerów… – wycedził, patrząc jakoś dziwnie. – To twoja dziewczyna?

– No… właśnie… – bąknąłem, czując już w tej chwili, że popełniam jakiś błąd.

– Postaram się zapamiętać ten numer – mruknął Rowan. – Sprawdzę przy okazji.

– Zrób to, proszę! – powiedziałem, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Wyczułem, że w pierwszej chwili chciał usunąć się spod mego dotknięcia, lecz pozostał w miejscu. Jego twarz była naprzeciw mojej i przez moment miałem wrażenie, że patrzy na moje czoło.

– Nie wiem, czy mi się uda teraz zajrzeć do kartoteki. Na razie nie wybieramy nowych osób do witalizacji. Czy chcesz, by ją zwitalizowali w najbliższej partii kobiet?

– Nie, nie! – odpowiedziałem, zbyt szybko i zbyt gwałtownie.

Dostrzegłem przelotny błysk uśmiechu na jego twarzy.

– Zrobię, co się da… O ile będę miał na to wpływ. – Mówił to równym, spokojnym głosem, w którym brzmiała spokojna pewność siebie, rosnąca z każdym słowem. W niczym nie przypominał teraz owego przestraszonego, świeżo rozbudzonego człowieka, jaki stał przede mną parę minut temu. – Sam rozumiesz. Nie mogę narazić się Fremonowi, robiąc coś bez jego wiedzy…

Pojąłem, co chciał mi dać w ten sposób do zrozumienia. To był po prostu szantaż. Odchodząc, upewnił mnie o tym.

– Wiesz przecież, że nikt nie dostaje numeru za darmo, prawda? – rzucił przez ramię, teraz już zupełnie wyraźnie kierując wzrok na liczbę na moim czole.

Teraz dopiero do mojej świadomości dotarł fakt, że Rowan nie posiadał jeszcze własnego numeru. Powinienem brać to pod uwagę, zanim zwróciłem się do niego z tą sprawą. A ja uważałem go za przyjaciela… Teraz przekonałem się, że nie mogę ufać nawet dawnym kolegom… Zdałem sobie przy tym sprawę z tego, jak fatalny błąd popełniłem, ujawniając numer dziewczyny, na której bezpieczeństwie tak mi zależało.

Trudno byłoby nie dostrzegać oczywistego faktu, że osadnicy po paru tygodniach intensywnego wysiłku zaczynają się niecierpliwić. Warunki były dalekie od komfortu, racje żywnościowe – zgodne z doktryną Morlena, który uważał, że należy utrzymywać je nieco poniżej niezbędnego minimum – oczywiście nie wystarczały. Broń myśliwska, która miała służyć do polowań na miejscową zwierzynę, znajdowała się w bunkrze i nikt oficjalnie – nie wiedział o jej istnieniu – choć pogłoski o niej, rozpuszczane wśród ludzi przez osoby poinformowane, pojawiały się coraz częściej. Oddalanie się od osiedla bez broni mogło być niebezpieczne. O tym wiedzieli wszyscy ze wstępnych informacji o planecie, otrzymanych jeszcze na Ziemi. Nikt więc nie ryzykował dalszych wypraw, nawet w poszukiwaniu jadalnych roślin, o których istnieniu też było wiadomo, nie mówiąc już o wyprawach myśliwskich.

Ludzi irytowało każde głupstwo – ot, choćby zbyt małe przydziały soli kuchennej, która wkrótce stała się niezwykle cenną i poszukiwaną substancją. Wiadomo było o istnieniu złóż solnych na planecie, były nawet oznaczone na mapach miejsca ich występowania, lecz w warunkach braku podstawowych urządzeń wydobywczych trudno było na razie myśleć o ich eksploatacji. Sól była więc wydawana w ilościach symbolicznych.

Martins wielokrotnie alarmował Jednocyfrowych z powodu katastrofalnego niedoboru białka zwierzęcego w diecie osadników, lecz władze kategorycznie odmawiały zwiększenia racji koncentratów, a o broni w ogóle nie wolno było wspominać.

Zwlekano wciąż z witalizacją kobiet i ten problem stał się wkrótce jednym z podstawowych źródeł niepokojów. Z półsłówek mojego szefa Valamisa oraz innych Jednocyfrowych wynikało, że zastanawiają się oni nad wprowadzeniem jakichś reform obyczajowych. Szukano rozwiązania pozwalającego na oszczędzenie zapasów żywności przy równoczesnym – choćby częściowym – zadośćuczynieniu żądaniom mężczyzn. Witalizacją żon dla wszystkich osadników podwoiłaby liczbę ludności do wyżywienia, a na obecnym etapie zagospodarowywania planety jako siła robocza liczyli się właściwie tylko mężczyźni. Występowała więc jaskrawa sprzeczność pomiędzy interesami Jednocyfrowych, pragnących uratować dla siebie jak najwięcej zapasów żywności, które z bólem serca uszczuplali, a interesem osadników, chcących rozpocząć wreszcie normalne życie rodzinne.

Rozważano ponoć kilka propozycji zarządzeń specjalnych, wśród nich na przykład: ustanowienie przydziałów na witalizację małżonki za specjalne zasługi i wydajną pracę; zniesienie ustawowe instytucji małżeństwa i unieważnienie małżeństw istniejących, a następnie – zwitalizowanie kobiet w ilości około jednej piątej ilości mężczyzn i wprowadzenie obowiązkowej rotacji kobiet na etatach partnerek; preferowanie modelu rodziny złożonej z kilku mężczyzn i jednej kobiety, którą obowiązani byliby utrzymywać wspólnie ze swych dotychczasowych racji żywnościowych, oraz tym podobne rozwiązania.

O witalizacji pozostałych mężczyzn w ogóle na razie nie było mowy i wydaje mi się, że w pewnym momencie Jednocyfrowi najchętniej zapakowaliby z powrotem do hibernatorów tych, których już zwitalizowali – gdyby operacja taka była możliwa w tutejszych warunkach.

Wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia były w sposób oczywisty sprzeczne z generalną linią przyjętą teoretycznie przez twórców Nowego Świata; model szczęśliwego społeczeństwa nie mógłby wszak funkcjonować bez ludzi, bez następnego pokolenia, na które przede wszystkim liczyli…

Według oficjalnych zapewnień, rozgłaszanych przez megafony zainstalowane w kilku punktach osiedla, stan obecny wynikał jedynie z przejściowych trudności pierwszego okresu i miał trwać nie dłużej niż kilka miesięcy, do pierwszych plonów z upraw założonych wokół osiedla. Wprawdzie rośliny uprawne, których nasiona i sadzonki przybyły z Ziemi, zostały przez ziemskich specjalistów starannie dobrane do warunków glebowych i klimatycznych planety, jednakże trzeba było być niepoprawnym optymistą i laikiem, by ufać w nadzwyczajne plony już w pierwszym cyklu zasiewów. Większość osadników – poza kilkoma fachowcami – miała jedynie nikłe pojęcie o uprawie roli w ogóle, nie mówiąc już o uprawie w zupełnie nowych warunkach.

Nikt na razie me mówił o tym głośno, ale niektórzy przebąkiwali coś na temat nikłych walorów smakowych i monotonii żywienia się tymi spodziewanymi produktami. Coraz częściej pytano o możliwość zdobycia świeżego mięsa. Komitet Tymczasowy obiecywał zorganizowanie zaopatrzenia w mięso dziko żyjących zwierząt, których niestety nikt na razie nie wytropił w pobliżu osiedla. Tereny łowieckie musiały znajdować się dość daleko stąd, a polowanie – nawet przeprowadzone przez samych Jednocyfrowych – ujawniłoby posiadanie przez nich broni i środków komunikacji, których istnienie starannie zatajono z przyczyn pozaekonomicznej natury… Obietnice pozostawały obietnicami, Jednocyfrowi od czasu do czasu, acz niechętnie, naruszali zapas konserw i mrożonego mięsa, rozdzielając ich niewielkie ilością chwilach niebezpiecznych napięć, a moi strażnicy przywoływali do porządku zbyt energicznie protestujące grupy, wychwytując sprawców znaczniejszych wybryków, by pozbawić ich części talonów na żywność w kolejnym tygodniu.

Назад Дальше