Tomek na Czarnym L?dzie - Шклярский Альфред Alfred Szklarski 13 стр.


TAJEMNICZY NAPAD

Wobec zdecydowanej postawy lowcow Kawirondo nie probowali juz jawnego buntu. Mimo to marsz odbywal sie nadzwyczaj powoli. Murzyni znajdowali ku temu dziesiatki najrozmaitszych powodow. To kolce cierni wbijaly im sie w stopy, to znow ktos zachorowal nagle na zoladek badz poczul nieznosny bol zeba; innym razem jeden z tragarzy zwichnal sobie noge, ktoremus rozbila sie niesiona paka i trzeba bylo ja przeladowac. Nic wiec dziwnego, ze slonce znajdowalo sie wysoko na niebie, a lowcy nie zdolali jeszcze dotrzec do granicy Ugandy. Na jednym z takich przymusowych postojow Smuga zblizyl sie do Wilmowskiego pelniacego funkcje sanitariusza i rzekl:

– Szybciej wedruja tutaj mrowki niz nasza karawana. Musimy koniecznie zaradzic zlu.

– Co mozemy zrobic? – odparl Wilmowski, podajac szklanke wody z sola tragarzowi zalacemu sie na bol zoladka.

– Kawirondo symuluja najrozmaitsze dolegliwosci, aby opoznic marsz. Trzeba ich wiec zniechecic do zglaszania sie po leki. Radzilbym wszystkim zadajacym pomocy dawac do wachania amoniak – zaproponowal Smuga. – Moze to powstrzyma te nagla epidemie roznych chorob.

Nie uplynal nawet kwadrans, gdy do Wilmowskiego zblizyl sie wspaniale zbudowany Murzyn.

– Glowa bardzo boli – skarzyl sie z obludnym wyrazem twarzy.

– Otrzymasz najskuteczniejsze lekarstwo, jakie posiadaja biali ludzie – rzekl Wilmowski. – Leczy ono wszelkie choroby, bede je wiec dawal wszystkim chorym Kawirondo.

Hunter natychmiast glosno powtorzyl w narzeczu murzynskim slowa Wilmowskiego. Tragarze zaintrygowani tak szumna zapowiedzia otoczyli “pacjenta” i “lekarza”, aby naocznie przekonac sie o cudownym dzialaniu wspanialego leku bialych ludzi. Na polecenie Wilmowskiego Kawirondo przylozyl szeroki nos do flakonu z amoniakiem i wykonal gleboki wdech. Natychmiastowy skutek przeszedl najsmielsze oczekiwania lowcow. Kawirondo szeroko otwartymi ustami usilowal bezskutecznie wciagnac do pluc powietrze; w koncu zatrzepotal powiekami i nie mogac wymowic slowa, runal na wznak na ziemie jak razony gromem. Duze krople potu wystapily mu na czolo. Uplynela dluzsza chwila, zanim zaczal z trudem oddychac.

– Straszliwy lek! O matko! Myslalem juz, ze zle duchy weszly we mnie! – wymamrotal poszarzalymi wargami. – O, tak, glowa przestala bolec i juz zawsze bedzie zdrowa.

Po tym zapewnieniu porwal sie z ziemi i znikl pospiesznie wsrod towarzyszy. Musial tez zaraz naopowiadac im niestworzonych rzeczy o dzialaniu leku, gdyz tragarze, jak za dotknieciem rozdzki czarodziejskiej, przestali chorowac. Przez pewien czas karawana bez przeszkod posuwala sie naprzod, gdy wszakze w godzinach poludniowych dotarla w koncu do granicy Ugandy, Kawirondo stanowczo odmowili wkroczenia na jej teren. Nieoczekiwanie zaczeli sie obawiac swych sasiadow Luo.

– To straszni ludzie – tlumaczyli podnieceni. – Teraz idziemy z wami i wszystko jest dobrze, ale kiedy bedziemy wracac do domu, oni wezma nas do niewoli. Nie, nie! Kawirondo nie moga pojsc do kraju Luo!

Wilmowski zwolal towarzyszy na narade. Smuga proponowal zastosowac ostre represje wobec opornych tragarzy. Wilmowski, ktory zawsze unikal brutalnej przemocy, sprzeciwil sie, tlumaczac:

– Coz przyjdzie nam z tego, ze jeszcze raz zmusimy ich do marszu? Powloka sie kilometr lub dwa i znow wymysla cos nowego, aby opoznic pochod. Najlepiej byloby wystarac sie o nowych tragarzy.

– Jestem tego samego zdania – poparl go Hunter. – Wesze w tym wszystkim jakas brudna sprawe tego lotra Castaneda. Najlepiej zatrzymajmy sie tutaj, a ja pojade naprzod i sprobuje jakos wystarac sie o innych ludzi.

– Dobra mysl! – pochwalil Wilmowski. – Niech pan wezmie bosmana i dwoch Masajow i uda sie na poszukiwanie nowych tragarzy.

– Daleko tak nie zajdziemy! Za miekka masz reke, Andrzeju – zaprotestowal Smuga.

– Musisz przyznac, ze postepowanie moje nigdy nie sprawilo nam zbednych przykrosci – perswadowal Wilmowski. – Wiem, ze dalbys sobie z nimi rade, lecz nie chce stosowac przymusu.

– Jezeli nie mamy zamiaru uzyc przemocy, to pozostalo nam jedynie postarac sie o nowych tragarzy – niechetnie stwierdzil Smuga. – Zle sie dzieje, gdy niemal na samym poczatku wyprawy pozwalamy sie wodzic za nos takiemu szubrawcowi jak Castanedo.

– Wiec przypuszczacie, szanowni panowie, ze to on nam tak bruzdzi? – zagadnal bosman Nowicki.

– Pan Hunter jest tego zdania, a ja rowniez tak sadze – odrzekl wymijajaco Smuga. – Lepiej bylo skonczyc z nim od razu, bosmanie.

– Ha, nie ma rady! Wiesz pan co, panie Smuga? Wrocmy we dwoch do faktorii i raz dwa bedzie po bolu. Powiesimy handlarza na tej choince z parowkami. He, he, he! Alez to bycza mysl, co?

Smuga usmiechnal sie, lecz zanim ktorykolwiek z mezczyzn mial moznosc wypowiedziec sie, Tomek przystapil do olbrzymiego marynarza i rzekl stlumionym z oburzenia glosem:

– Wstyd, panie bosmanie! Nie godzi sie robic takich okrutnych propozycji, gdy na czele naszej karawany powiewa polski sztandar!

– Brawo, Tomku! – zawolal Wilmowski. – U bosmana caly rozsadek miesci sie w piesci. No, ale tez chociaz raz uslyszal prawde!

– Bez obrazy, szanowni panowie. Zartowalem przeciez z ta choinka – powiedzial bosman, czerwieniac sie jak sztubak. – Warto by jednak wrocic i zawlec tego lotra na arkanie do angielskiego garnizonu.

– Bosman zaczyna mowic do rzeczy – wtracil Smuga. – Castanedo nie bedzie mogl prowadzic dalej barbarzynskiego handlu ludzmi, gdy oddamy go w rece Anglikow. Tym samym skonczylyby sie rowniez nasze klopoty.

– To prawda! Handlarz niewolnikow zasluzyl na najsurowsza kare – przytaknal Hunter. – Ale jestem pewny, ze ma sie juz na bacznosci. Nie da sie zaskoczyc. Pamietajmy o jego wplywach wsrod Kawirondo. Oni moga wystapic w obronie Castaneda, a wtedy nie obejdzie sie bez rozlewu krwi otumanionych, lecz mimo to niewinnych ludzi.

– Zadecyduj, Andrzeju, jako kierownik wyprawy, co mamy robic – zniecierpliwil sie Smuga.

– Nie wolno sprowokowac Kawirondo do jakiegokolwiek wrogiego wystapienia. Rozbijemy tutaj oboz, a pan Hunter w towarzystwie bosmana i dwoch Masajow uda sie na poszukiwanie innych tragarzy. Natomiast o przestepczej dzialalnosci Castaneda powiadomimy pierwszy napotkany po drodze patrol angielski. W ten sposob unikniemy ewentualnego starcia z krajowcami i uwolnimy nieszczesnych Murzynow od przesladowan podlego czlowieka – zakonczyl dyskusje Wilmowski.

– Dobra rada zlota warta! Na kon, panie Hunter! – zawolal pospiesznie bosman, chcac w ten sposob zatrzec zle wrazenie spowodowane jego poprzednia propozycja.

Podczas gdy Hunter, bosman oraz dwaj Masajowie przekraczali granice Ugandy, Wilmowski z pozostalymi towarzyszami i tragarzami zajeli sie urzadzeniem obozu. Kawirondo ponuro milczac zdjeli juki z oslow, rozkulbaczyli wierzchowce, a nastepnie szybko rozpalili ognisko. Zaledwie pozostali w obozie lowcy usiedli w cieniu parasolowatej akacji, w dali rozleglo sie gluche dudnienie bebnow.

– Tam-tamy znow graja! – zawolal podniecony Tomek.

– Czesto bedziemy je slyszeli podczas naszej wyprawy – uspokoil Wilmowski syna, spogladajac znaczaco na Smuge.

Tymczasem Smuga usmiechnal sie tylko i dalej siedzial oparty o drzewo pykajac swoja fajeczke. Dopiero skonczywszy palic, wytrzasnal popiol uderzajac fajka o dlon, po czym podniosl sie bez pospiechu, przypasal rewolwery i wzial do rak karabin. Tomek widzac te przygotowania ozywil sie natychmiast.

– Czy ma pan zamiar udac sie na polowanie? – zapytal. – Chetnie bym poszedl z panem?

– Sprobuje upolowac cos na obiad, wole jednak pojsc sam, bo w pojedynke latwiej podejsc zwierzyne – odparl glosno Smuga, a sciszajac glos dodal: – Chce sie troche rozejrzec po okolicy. Andrzeju, zostan z Tomkiem w obozie i postarajcie sie, zeby nasi tragarze nie mieli okazji do sledzenia mnie. Zwracajcie tez uwage na malego Samba.

– Badz spokojny, Janie. Bedziemy pilnie czuwali podczas twej nieobecnosci – przyrzekl Wilmowski i zaraz przywolal Mescherje, by wydac odpowiednie polecenia.

Smuga skierowal sie na polnoc, gdzie w dali majestatycznie wznosila sie gora Elgon. Gdy drzewa oslonily go przed wzrokiem towarzyszy, zatoczyl duze kolo i udal sie na poludniowy wschod. Niebawem znalazl sie z powrotem na sciezce, ktora tego dnia karawana przywedrowala do granicy Ugandy, i podazyl ku osadzie Kawirondo. Z najwieksza uwaga badal slady stop wycisniete na lesnej sciezce. W koncu upewnil sie calkowicie, iz nikt nie tropil karawany.

Zamyslony przystanal pod drzewem. Zastanawial sie, co mialy oznaczac tajemne sygnaly nadawane przez Murzynow. Nie mial watpliwosci, ze nawolywaly one tragarzy do umyslnego opozniania pochodu. Nie wszystko jednak, co niosl przez dzungle murzynski telegraf dzwiekowy, bylo dla niego zrozumiale.

Lowca wsluchiwal sie w gluche odlegle dudnienie.

“Ludzie Kawirondo! O! Ludzie Kawirondo, sluchajcie! – wolaly bebny. – Nie wolno wam wkroczyc na ziemie Luo, dopoki…”

Dalsza seria dzwiekow byla dla Smugi czesciowo niezrozumiala. W natezeniu lowil nieznany sygnal, szukajac w pamieci rozwiazania szyfru.

Wreszcie odtworzyl do konca przekazywana przez Kawirondo wiadomosc: “…dopoki nie przyjdzie do was z Uniamwesi…”

– Co oznacza owo Uniamwesi? – szepnal Smuga i naraz odetchnal z ulga. Zrozumial zakonczenie tajemniczego sygnalu.

Uniamwesi, Ukerewe lub Niansa byly murzynskimi nazwami Jeziora Wiktorii.

“Do licha! – zaklal. – Jak moglem o tym zapomniec!”

Teraz pojal, ze niepotrzebnie marnowal czas badajac slady na sciezce. Kawirondo oczekiwali kogos, kto mial przybyc do nich od strony Jeziora Wiktorii. Nie zastanawial sie dluzej. Ruszyl na poludnie. Szybko maszerowal w kierunku jeziora, wyszukujac wprawnym okiem najdogodniejsze przejscia przez gaszcz. Po polgodzinie krzewy sie przerzedzily; Smuga stanal na urwistym brzegu.

Jak okiem siegnac widniala falujaca tafla wod jeziora. Dosc wysoki, urwisty brzeg porastaly kepy rozlozystych drzew i odurzajace zapachem, bajecznie kolorowe kwiaty. Smuga spojrzal w kierunku pobliskiego wzgorza. Stamtad na pewno bedzie mogl ogarnac wzrokiem wiekszy pas wybrzeza, ktore w miejscu, gdzie sie zatrzymal, nie moglo stanowic dogodnej przystani dla jakiejkolwiek lodzi. Bez wahania podazyl ku wzgorzu. Zaledwie znalazl sie na jego szczycie, ujrzal dluga lodz odplywajaca szybko na wschod. Znajdowala sie juz okolo kilometra od naturalnej, doskonale widocznej, zacisznej zatoki.

“Spoznilem sie – szepnal Smuga. – Gdybym przybyl tu o dwie godziny wczesniej, na pewno bym schwytal wyslannika Kawirondo.”

Przez dluzsza chwile wpatrywal sie w mknaca po jeziorze lodz. Zniechecony niepowodzeniem usiadl na zwalonym pniu. Zastanawial sie, do czego mogli zmierzac Murzyni opozniajac marsz karawany. Intuicja podszeptywala mu, ze sprawca ich klopotow byl handlarz niewolnikow, Castanedo. Czyzby mial zamiar zaatakowac karawane? Kogoz to przywiozla znikajaca w dali lodz?

Smuga siedzial zamyslony. Naraz wydalo mu sie, ze uslyszal szelest krzewow tuz za swymi plecami. Prawa dlon podroznika blyskawicznym ruchem uchwycila rekojesc rewolweru, ale zanim zdolal powstac i odwrocic sie, otrzymal potezne uderzenie w tyl glowy. Ciemnosc przyslonila mu na chwile wzrok, lecz jeszcze nie stracil przytomnosci. Ostatnim wysilkiem woli zerwal sie z pnia, wyszarpujac jednoczesnie z pochwy rewolwer. W tej chwili jakas twarda, zylasta dlon chwycila go z tylu za kark. Niemal jednoczesnie uderzono go powtornie w glowe. Rewolwer wysunal mu sie ze zmartwialej dloni. Smuga z cichym jekiem padl na ziemie. Drzewa wirowaly jak opetane przed jego szeroko otwartymi oczyma. Zdawalo mu sie, ze dostrzega wykrzywione gniewem, czarne twarze Murzynow trzymajacych w zebach blyszczace noze. Jakies olbrzymie widma pochylaly sie nad nim. W zamroczonym umysle rzeczywistosc platala sie ze wspomnieniami z Australii. Oto buszrendzer

40

[

40

Nazwa australijskich rozbojnikow grasujacych po goscincach.] grozi Tomkowi dlugim, ostrym jak brzytwa nozem. Smuga zaslania soba chlopca, chwyta kosmata lape bandyty, lecz w tej chwili przewodnik, Australijczyk Tony, wola wysokim glosem:

“Stoj! Nie tutaj! Anglicy spala wioske i powiesza nas na drzewach!”

Smuga spostrzega, ze Tomek krzyczy narzeczem afrykanskich Murzynow. Na ulamek sekundy na tyle odzyskuje przytomnosc, by uchwycic okiem blysk stali. Ponowne uderzenie w glowe i piekacy bol w lewym ramieniu zamroczyly go na nowo. Zdawalo mu sie, ze spada w otchlan. Cialo jego wyprezylo sie, potem znieruchomialo.

– Tatusiu, dlaczego pan Smuga tak dlugo nie wraca? – niecierpliwil sie Tomek, spogladajac w kierunku gory Elgon. – Przeciez minelo juz kilka godzin, odkad wyszedl z obozu.

– Mnie to rowniez niepokoi. Czyzby odkryl cos podejrzanego? – szeptem odparl Wilmowski.

– Pan Hunter i bosman tez przepadli jak kamien w wode – cicho ciagnal Tomek. – Tatusiu, przyjrzyj sie tylko tragarzom. Wydaje mi sie, ze ogarnelo ich jakies podniecenie. Czemu nasi towarzysze tak dlugo nie wracaja?

Wilmowski zmarszczyl brwi. Nieobecnosc Smugi, Huntera i bosmana przedluzala sie, a tymczasem Kawirondo byli coraz bardziej podnieceni. Pochylali sie ku sobie, szeptali i zerkali na bialych lowcow.

– Gdziez to sie Sambo podzial? – naraz zapytal Wilmowski.

– Nie moge go utrzymac na miejscu. Stale sie kreci miedzy Kawirondo – wyjasnil Tomek z niezadowoleniem.

Wilmowski przywolal dowodce masajskiej eskorty.

– Mescherje, czy twoi ludzie dobrze pilnuja, aby tragarze nie oddalali sie od obozu? – zapytal, gdy Masaj przykucnal przy nim.

– My dobrze pilnujemy – stanowczo odparl Mescherje.

– Czy jestes pewny, ze nikt nie wyszedl z obozu?

– Oni chodza za wlasna potrzeba, ale tylko pojedynczo. My dobrze pilnujemy.

– Zwracajcie na nich baczna uwage. Dlaczego Kawirondo sa tak ozywieni? Przedtem byli ponurzy i milczacy, a teraz szepcza bez przerwy.

– Murzyni zawsze lubia duzo mowic. Cichna, gdy Masaj do nich podchodzi.

Podczas gdy Wilmowski rozmawial z Mescherje, maly Sambo przykucnal przy Tomku. Pociagnal Dinga za ogon. Cofnal sie szybko, poniewaz pies warknal szczerzac kly. Tomek uspokoil Dinga. Przez chwile obydwaj chlopcy szeptali z ozywieniem, po czym Tomek przyblizyl sie z Sambem do ojca i rzekl przyciszonym glosem:

– Tatusiu, posluchaj! Sambo twierdzi, ze wsrod naszych tragarzy znajduje sie jakis obcy Kawirondo.

Wilmowski, aby ukryc zmieszanie, rozesmial sie, jakby uslyszal jakis dobry dowcip. Nabil fajke tytoniem i dopiero wypusciwszy kilka klebow dymu zapytal:

– Sambo, czy jestes tego pewny?

– Tak, tak, wielki buana! Sambo jest pewny – potwierdzil Murzyn. – Jakis obcy Kawirondo powiedzial cos tragarzom. Oni zaraz zglosza sie do bialego buany i powiedza, ze chca isc dalej.

– Skad ty to wiesz?

– Sambo biega wsrod nich i podsluchal wszystko. Sambo kocha bardzo wielkiego bialego buane i malego buane.

– Co ty na to, Mescherje? – zagadnal Wilmowski.

– My dobrze pilnujemy. Tu nie mogl przyjsc nikt obcy. Moze Sambo sie myli?

– Nie, Sambo sie nie myli. Tu przyszedl obcy Kawirondo – zapewnil Murzyn.

– Zaraz sprawdze, ilu tragarzy jest w obozie – powiedzial Wilmowski.

Na rozkaz Mescherje Kawirondo ochoczo staneli w szeregu. Wilmowski przeliczyl ich dwukrotnie, przygladajac sie kazdemu badawczo. Liczba Kawirondo nie ulegla zmianie. Wilmowski polecil Tomkowi wydac tragarzom po porcji tytoniu izegnany pochwalnym szmerem wrocil z trojka towarzyszy przed namiot.

– Chyba sie pomyliles, Sambo – mruknal niechetnie zapalajac ponownie fajke. – Nikt nowy nie przybyl do obozu. Liczba tragarzy nie ulegla zmianie.

– To znaczy, ze jeden odszedl, a drugi przyszedl – odrzekl Sambo.

– O, do licha! To jest zupelnie prawdopodobne! – zawolal Wilmowski. – Przeciez mowiles, Mescherje, ze oni wychodzili pojedynczo z obozu.

– Sambo twierdzi, ze Kawirondo sie zamienili – zastanowil sie dowodca masajskiej eskorty. – Tak, byc moze. Krotko sa z nami, jeszcze ich nie znamy wszystkich.

– Hm, gdyby Smuga byl tutaj, moze by rozpoznal obcego. On zawsze doskonale pamieta kazdego Murzyna – zafrasowal sie Wilmowski.

– Dlaczego ten bialy buana tak dlugo poluje? – zapytal Mescherje.

– Widzisz, pan Smuga nie poszedl na polowanie. Mial zamiar rozejrzec sie po okolicy – wyjasnil Wilmowski.

– Zle zrobil, ze poszedl bez psa – szepnal Mescherje. – Trzeba szukac bialego buane, poki dzien. Potem nie widac juz sladow. W nocy moze byc deszcz. Tu czesto wieczorem pada.

– Co robic? Przeciez nie moge zostawic obozu na lasce Kawirondo. Zeby choc bosman i Hunter wrocili jak najszybciej – z niepokojem powiedzial Wilmowski.

Jakby w odpowiedzi rozlegl sie tetent koni.

– Jada! Jada! – ucieszyl sie Tomek.

Niebawem obydwaj lowcy wpadli do obozu na spienionych wierzchowcach. Bosman ociezale zeskoczyl z konia i rzucil cugle jednemu z Murzynow. Hunter rowniez oddal swego konia pod opieke Kawirondo, po czym razem z bosmanem zblizyl sie do Wilmowskiego.

– A niech wieloryb polknie te wasza Afryke! – wysapal bosman. – Bylismy w pieciu okolicznych wioskach i poza babami kurzacymi dlugie gliniane faje oraz starcami nie zastalismy ani jednego chlopca zdolnego do dzwigania ladunku na plecach.

– Oni po prostu schowali sie przed nami w dzungle – dodal Hunter. – Wmawiano w nas, ze wszyscy mezczyzni pojechali na jezioro lowic ryby.

– Zeby im te ryby wyzdychaly! – mruknal bosman.

– Gdzie sa Masajowie, ktorzy poszli z wami? – zaniepokoil sie Wilmowski.

– Zaraz tu beda. Wyprzedzilismy ich na koniach – odrzekl Hunter.

– Cale szczescie, ze juz wrociliscie, bo niepokoimy sie o Smuge – zaczal Wilmowski i natychmiast poinformowal towarzyszy o sytuacji w obozie.

Hunter zasepil sie, natomiast bosman zapomnial natychmiast o zmeczeniu.

– Cos mi brzydko cuchnie ta cala sprawa, szanowni panowie! – zawolal stanowczo. – Tu nie ma co sie namyslac, tylko trzeba dralowac na poszukiwanie. Dingo poprowadzi nas sladem Smugi.

– Bosman dobrze radzi. Powinnismy odszukac pana Smuge przed zapadnieciem zmroku – niecierpliwil sie Hunter. – Musimy dobrze miec sie teraz na bacznosci przed Kawirondo, jezeli to prawda, co twierdzi Sambo Szkoda czasu na gadanine, pojde z bosmanem tropem pana Smugi.

– Przy mnie Dingo bedzie najposluszniejszy, wiec pojde i ja – wtracil Tomek. – Zaraz sie przygotuje!

Wilmowski nie oponowal, gdyz istotnie pies mogl sie najlepiej wywiazac z zadania w obecnosci chlopca, ktorego zawsze uznawal za swego pana.

– Dobrze, Tomku. Licze na to, ze bedziesz posluszny i rozwazny – powiedzial Wilmowski. – Wezcie rowniez dwoch Masajow.

– Mam inny projekt – zaoponowal Hunter. – Zabierzemy jednego Masaja i dwoch Kawirondo znajacych dobrze okolice.

– Ani chybi dobra mysl – pochwalil bosman.

– Zgoda, nie traccie czasu – zakonczyl Wilmowski.

Hunter wzial apteczke i troche prowiantu. Bosman wykrzywil sie obserwujac Huntera przewidujacego zawsze najgorsza ewentualnosc, lecz nie rzekl ani slowa. Gdy byli gotowi do drogi, Tomek podsunal Dingowi koszule Smugi i rozkazal:

– Szukaj. Dingo, szukaj pana Smugi!

Dingo spojrzal na niego madrymi slepiami. Szczeknal chrapliwie. Pochyliwszy leb ku ziemi, zaczal weszyc. Slad musial byc wyrazny, poniewaz pobiegl bez wahania na polnoc. Tomek puscil smycz. Rozpoczeli tropienie.

Mala grupka mezczyzn podazala za Tomkiem. Dingo biegl nie podnoszac glowy. Zdecydowanie psa zachecalo lowcow do szybkiego marszu. Niebawem Dingo zatoczyl kolo najpierw na wschod, a potem ku poludniowi. Hunter zatrzymal sie.

– Tomku, daj mu jeszcze raz powachac koszule pana Smugi!

Chlopiec wykonal polecenie.

– Szukaj, piesku, szukaj! – powiedzial zachecajaco.

Dingo machnal niecierpliwie ogonem i ruszyl dalej. Dopiero na sciezce okazal niepokoj. Biegl tu i tam ciagnac chlopca za soba. Na zadanie Huntera mezczyzni przystaneli z boku, aby nie zadeptac sladu.

– Nie utrudniajmy Dingowi zadania! – tlumaczyl tropiciel. – Smuga musial kluczyc i dlatego pies jest zdezorientowany.

Minelo sporo czasu, zanim Dingo skierowal sie ku wschodowi. Niemal nie odrywal nosa od ziemi, gubiac sie wsrod pozostawionych na sciezce sladow. Wkrotce zawrocil na poludnie.

– Co to ma znaczyc? – zdziwil sie Hunter. – Po jakie licho pan Smuga poszedl w kierunku jeziora?

– Zeby tylko Dingo nie nawalil – zaniepokoil sie bosman. – Daj mu, brachu, jeszcze raz powachac koszule!

Назад Дальше