Gadajacy Grobowiec - Hitchcock Alfred


Alfred Hitchcock

NOWE PRZYGODY TRZECH DETEKTYWOW

Przelozyla: KRYSTYNA BOGLAR

ROZDZIAL 1. DZIWNY KLIENT

Jupiter Jones nudzil sie jak mops. Czekal w Kwaterze Glownej na Boba Andrewsa i z tej piekielnej nudy niedzielnego popoludnia skrobal lyzka o dno kubka, ktory jeszcze dziesiec minut temu byl pelen lodow cynamonowych.

– Wywiercisz dziure! – warknal Pete Crenshaw, odkladajac na bok hantle. Jego muskularne cialo polyskiwalo warstewka oliwki kosmetycznej. Jak wiekszosc sportowcow dbal o skore. – I powiem ci cos jeszcze…

– Co? – Lyzka zawisla w powietrzu.

– Zzerasz juz drugi kubek lodow.

Jupiter poczul sie urazony.

– To nie jest dawka smiertelna! Gdzie ten Bob?

– Nie mam pojecia. Kiedy telefonowal, zadajac spotkania, byl niezwykle tajemniczy. O, jest! A raczej… sa!

Jupiter z zalem porzucil plastikowy kubek. Nic a nic nie dalo sie wiecej wylizac.

– Jak to: sa?

– Slysze podwojne kroki.

Drzwi Kwatery Glownej otwarly sie, wpuszczajac swiatlo sloneczne, cztery muchy, Boba i nieznajomego mezczyzne z tak gestym zarostem, ze nie bylo widac rysow twarzy.

– Nasz nowy klient – oswiadczyl rozpromieniony Bob, prowadzac goscia do jedynego nieuszkodzonego fotela.

– Bardzo mi milo – mruknal Jupiter Jones, wrzucajac kubek do skrzynki na odpadki. – Jak sie pan nazywa?

Nieznajomy przesunal dlonia po twarzy ukrytej w gestwinie zarostu.

– Problem w tym, ze… nie wiem!

Bob radosnie klepnal Pete’a w ramie.

– I o to chodzi, panowie detektywi. Mortimer nie wie, ani kim jest, ani jak sie nazywa. Nie wie nawet, skad pochodzi.

– Mortimer? – Pete wycieral sie szorstkim recznikiem, tu i owdzie poplamionym oliwka. – Wiec choc tyle wiadomo, ze ma na imie Mortimer. A moze to nazwisko?

Bob usiadl przy komputerze.

– Nie tedy droga, Pete. To ja nazwalem pana “NN” Mortimerem. Jakos musialem sie do niego zwracac. Przypomnialem sobie, ze pierwowzor myszki Miki nazywal sie Mortimer. Tak sobie wymyslil Walt Disney. Myszka miala byc poczatkowo… myszkiem. No… rodzajem meskim. Wlasnie Mortimerem.

– Aha – wymruczal Jupiter Jones, czujac zblizajaca sie nieuchronnie czkawke, skutek obzarstwa. – Co mozemy… upp… dla pana zrobic?

Bob radosnie zacieral palce. Od jakiegos czasu detektywi byli bezrobotni. Potrzebowali pracy jak kania dzdzu. Jak Jupiter lodow cynamonowych. Kazda sprawa mogla uratowac ich szare komorki od stagnacji i kompletnej suszy.

– Musimy sie dowiedziec, kim jest Mortimer!

Nieznajomy skinal kudlata glowa. Dlugosc wlosow wskazywala, ze fryzjera nie widzial od miesiecy. Co najmniej dwoch. Albo trzech.

– To moje marzenie – wyszeptal.

Jupiter przestal walczyc z czkawka. Nie, “NN” nie byl lumpem sypiajacym w kanalach. Koszule mial czysta, choc sfatygowana. Para dzinsow, oprocz nieco obszarpanych nogawek, nie przypominala oblepionych blotem spodni sezonowych robotnikow budowlanych. Jego angielski brzmial poprawnie. Z lekkim akcentem ludzi dlugo mieszkajacych na Wschodnim Wybrzezu. To moglo swiadczyc, ze nie byl rowniez imigrantem.

– Co pan pamieta?

Kudlaty rozlozyl dlonie. Bezwarunkowo nalezaly do czlowieka, ktory nigdy nie uprawial tytoniu, nie grzebal w ziemi, nie taplal sie w teksaskiej ropie naftowej. W ogole nie uzywal rak do pracy.

– Niewiele. Kiedy sie obudzilem trzy dni temu nad ranem, moj zegarek wskazywal polnoc, a datownik – czternasty dzien czerwca dwutysiecznego roku.

– Czerwca? – zdumial sie Crenshaw. – Mamy pazdziernik. Rok sie zgadza. Prezydentem jest wciaz Clinton, a dziura ozonowa powedrowala znad Meksyku do Grenlandii.

– Nic z tego nie rozumiem – nieznajomy zapatrzyl sie w komputer – mialem kiedys taki…

Bob ucieszyl sie. Wlaczyl przycisk. Ekran rozjarzyl sie blekitna poswiata. Pojawila sie koperta i napis: odbierz e-mail!

– Ktos do mnie? – kliknal mysza. – Patrzcie! Serduszko! To musi byc list milosny do Crenshawa.

Z ekranu usmiechala sie czarnowlosa pieknosc o lekko wystajacych kosciach policzkowych.

– Vanessa! – warknal Jupiter. Nie znosil wielbicielek Pete’a. Pewnie z zazdrosci, ale wolal o tym nawet nie myslec. – Wylacz ja, Bob! Nie mamy czasu na glupoty.

Pete nie zaprotestowal. Zupelnie zapomnial o szkolnej kolezance. A przeciez obiecal, ze zabierze ja na mecz koszykowki pomiedzy Rocky Beach a chlopakami z Malibu.

– Jak pana znalazles, Bob? – spytal szybko, by nie tlumaczyc sie z milosnych listow wysylanych e-mailem na sluzbowy komputer Kwatery Glownej.

– Przez przypadek. Mortimer stal na skraju chodnika, chcac przejsc na druga strone ulicy. Wyraznie sie bal. Stawial stope na jezdni, a potem szybko ja cofal. Spytalem, jak kazdy dobrze wyszkolony skaut, czy moge pomoc. I tak sie poznalismy.

– Gdzie pan mieszka? – Jupiter staral sie wyobrazic sobie rysy nieznajomego.

– Ulica nazywa sie Veneziana. Tyle wiem. Wyszedlem z takiego taniego hoteliku. Pokoj ma numer osiemnascie. – W reku Mortimera zablysl srebrny, pospolity klucz. Zamek, do ktorego pasowal, mozna bylo otworzyc wykalaczka.

– Wloska dzielnica – stwierdzil Bob, powiekszajac na ekranie plan miasta. – Jest Veneziana. W najgesciej zaludnionej czesci Rocky Beach. Sa tu jeszcze drewniane domy pamietajace czasy Ala Capone’a. Mowi pan po wlosku?

– Nie sadze. W jednym ze snow widuje zielone wzgorza. W innym bialy dom w ogrodzie.

– Miewa pan sny?

– Tak. W kolorze. Ale wszystkie koncza sie czarna dziura. Kiedy sie obudzilem trzy dni temu, w kieszeni mialem zwitek banknotow studolarowych i trzy czeki…

– Na jakie nazwisko? – wrzasnal Crenshaw.

– Czeki American Express. Na okaziciela. Warte trzy tysiace.

– Jak na bezdomnego, zarosnietego niedzwiedzia to niezla sumka! A do hotelu ktos musial pana zaprowadzic. Kto?

– Nie wiem. Balem sie spytac. Czlowiek w recepcji jest starym grubym Wlochem. Wrzeszczy na swoja jeszcze grubsza zone, ze zle gotuje.

– Po jakiemu wrzeszczy?

Mezczyzna otworzyl usta. Zanim je zamknal, mijaly dlugie sekundy.

– No… po wlosku. Chyba.

Bob zmarszczyl brwi.

– A twierdzil pan, ze nie zna wloskiego?

Mortimer przesunal dlonia po glowie. Cicho jeknal.

Pete skoczyl jak oparzony.

– Niech pan pochyli glowe. Tak, jeszcze nizej. No jasne! Facet dostal w leb, chyba maczuga. Ma rozcieta skore, guz wielkosci pilki do kosza i… po takim lupnieciu kazdy by stracil pamiec.

Przez nastepne dziesiec minut Crenshaw zrecznie opatrywal rannego. Zostal niezle przeszkolony na kursie ratownikow plazowych.

Bob wgapial sie w czeki lezace na biurku. Byly nieco zmiete, ale czyste. I wszystkie wystawione przez waszyngtonski oddzial American Express. Na wszelki wypadek sprawdzil dane w komputerze. Wszystko sie zgadzalo. Serie, numery, kod zabezpieczajacy.

– Co jeszcze mial pan w kieszeniach?

Mortimer pojekiwal, gdy Crenshaw wystrzygal mu wlosy wokol rany.

– Nic. Tylko ten medalion na szyi.

Cala trojka rzucila sie, wyciagajac rece. Na srebrnym solidnym lancuszku opalizujaco polyskiwal medalion wielkosci pokaznej dolarowki, jakie dostaje sie w kasynach gry w Las Vegas. Oprocz zawilego ornamentu z lisci wawrzynu, w oczy rzucaly sie dwie litery gleboko wyryte i zapelnione czarnym szkliwem: PO.

– Inicjaly? – zamyslil sie Jupiter.

– Calkiem mozliwe – Bob poprawil okulary zjezdzajace na czubek nosa. – Ale proba dotarcia do prawdy moze spelznac na niczym. PO? I co dalej?

– Fakt. – Pete zalozyl opatrunek. – Niech pan tego nie zrywa przez dwa dni. Potem zmienimy. Mysle, ze pierwszy trop prowadzi na ulice Veneziana. Trzeba przepytac grubego Wlocha. Moze nie tylko wrzeszczy na zone. Moze takze pamietac, kto pana tam przyprowadzil.

– A jesli Mortimer przyszedl sam? Tylko nic nie pamieta? – Bob sprawdzal na planie, jak najszybciej dojechac do wloskiej dzielnicy.

– To tez sprawdzimy – postanowil Jupiter. – Ale sami!

– Jak to? – zdziwil sie nieznajomy.

Pete pokiwal glowa.

– Jupe ma racje, jesli mamy sie czegos dowiedziec, panska obecnosc bedzie tylko przeszkoda. Czy Wloch zauwazyl, ze nie pamieta pan niczego, co zdarzylo sie przed trzema dniami?

– Nie wiem. Staralem sie nie rzucac zbytnio w oczy. Moze zadzialal instynkt samozachowawczy?

Pete poklepal go po ramieniu.

– To dobry znak, panie… myszek, jak wlasciwie brzmi rodzaj meski od myszy?

Bob wydal usta.

– Nie ma. Mowi sie: ta mysz.

– To niesprawiedliwe! Feminizm nas wykonczy. Ja sie nie zgadzam! – Pete zaperzal sie coraz bardziej. – Napisze do Kongresu, by cos z tym zrobili! Mysz musi byc “ten mysz”!

– Macho! – warknal Bob. – Mortimer, niech pan poslucha. Zostanie pan tutaj. Tylko prosze nie ruszac komputera. Tu sa komiksy, gazeta sportowa i slownik poprawnej angielszczyzny. Prosze poczytac, a w ostatecznosci przespac sie na kanapie. Tylko uwaga, wylaza sprezyny. Za jakis czas wrocimy.

Veneziana Street byla waska, krotka uliczka pomiedzy hala gimnastyczna a Towarzystwem Krzewienia Czegos Tam. Jedna z tych, ktorych nie pochlonely jeszcze giganty sportowe.

Hotelik pod niecodziennym szyldem “Grazia Piena” juz na pierwszy rzut oka przypominal wylegarnie szczurow i karaluchow.

– Co za paskudna nora! – Jupe obwachiwal powietrze. Pachnialo rozgrzana oliwa, wodorostami i niezbyt swiezymi rybami.

– Nie znamy urokow wlasnego miasta, panowie detektywi – rozesmial sie Bob, wysiadajac ze starego forda. – No, do dziela!

W recepcji nie bylo nikogo. Ciemne tapety zmieniano chyba ostatni raz w czasie wojny Polnocy z Poludniem. Podloga z zielonego linoleum lepila sie od brudu.

– Hej, jest tam kto? – ryknal zdegustowany Crenshaw.

Ze schodow, z ktorych zapewne nie spadali tylko kompletnie pijani, sczlapywal niechlujny grubas w koszuli w kolorowe baloniki.

– Gust raczej watpliwy – warknal Jupiter. – Chcielibysmy zadac panu kilka pytan, jesli mozna…

– Buon giorno – wystekal grubas – chcecie pokoj?

– Nie – Jupiter oparl sie o kontuar, na ktorym lezala wymorusana ksiega gosci – jestesmy detektywami. Chcielibysmy dowiedziec sie czegos o panu z pokoju numer osiemnascie. Oto nasza wizytowka.

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

Pierwszy Detektyw…. Jupiter Jones

Drugi Detektyw… Pete Crenshaw

Dokumentacja i analizy…. Bob Andrews

– No… no… – przestraszyl sie Wloch. – Albergo chiuso…

– Prosze mowic zrozumiale albo sprowadzimy tu policje! – niespodziewanie dla samego siebie wrzasnal Bob. – Basta!

To jedno jedyne slowo “basta” zalatwilo sprawe. Wloch calkiem dobrze radzil sobie z angielskim.

– Ja nic nie wiem! – machal rekami. – Nic nie wiem!

– Dlaczego? – zdziwil sie lagodnie Pete, odwracajac w swoja strone zatluszczona ksiazke.

– Prosze to zostawic! – wystekal wlasciciel. – Tajemnica hotelowa!

Jupiter tracil cierpliwosc.

– Kim jest facet z pokoju osiemnastego?

Pete spokojnie przerzucal prawie puste strony.

– Nie ma go tu?

– Osiemnascie? Diciotto? A… juz wiem! Signore przyjechal taksowka. Z kobieta. Zameldowala go na jedna dobe.

– Pod jakim nazwiskiem? Nic tu nie widze.

Grubas zaczal sie pocic.

– Jest tylko nazwisko signory…

– Clarissa Montez? – Pete z trudem sylabizowal bazgrol.

– Tak. Ale zostawila go. Zaraz. I nikt do niego nie przychodzil…

– Nikt nie telefonowal? – Bob siegnal po notes.

Grubas otarl czolo.

– Raz. Jakis mezczyzna.

Jupiter zamarl.

– I?

Hotelarz wzruszyl ramionami. Z kuchni dochodzil piskliwy kobiecy glos.

– Poprosil do telefonu pana spod osiemnastki. Nie podal nazwiska. Swojego tez nie.

– Rozmawiali?

– No nie. Osiemnastki nie bylo w hotelu. Ide juz, ide! Porca Madonna! Panowie, zona wola…

Jupiter dal haslo do odwrotu.

– Niczego wiecej sie nie dowiemy. Nasz Mortimer nadal pozostaje nierozszyfrowanym problemem. Chyba ze…

– Ze co? – Bob sadowil sie na przednim siedzeniu forda.

– Ze znajdziemy niejaka Clarisse Montez. Z nazwiska sadzac, to Wloszka lub Meksykanka. Tylko ona jest w stanie posunac sledztwo do przodu.

– A jesli podala falszywe nazwisko? – Pete z radoscia opuszczal zapyziala dzielnice.

– To sledztwo sie nie posunie – mruknal Jupiter, walczac z pierwszym biegiem. – Jak zamierzamy szukac tej Montez?

– W spisie mieszkancow Rocky Beach albo w kartotece policji. Sierzant Mat Wilson ma wobec nas stare zobowiazania.

– W jakim sitkomie ty zyjesz? – rozesmial sie Bob. – Mat Wilson najchetniej by nas wystrzelil w kosmos. Z przyladka Canaveral. Zawsze sprawia wrazenie, jakby chcial kazdego z osobna przejechac samochodem!

– To kto by w tym miescie rozwiazywal detektywistyczne zagadki? – westchnal Pete. – Bez nas nie ma zycia na calym Zachodnim Wybrzezu!

Jupiter Jones hamowal przy krawezniku.

– George Lawson – powiedzial twardo. – Konstabl Lawson musi sprawdzic nazwisko Montez w swoim rejestrze. Jest glupi jak but z lewej nogi, ale on jeden ma dostep do komputerowych danych.

– O, Boze! – westchnal Pete, wylazac z wozu. – Kiedy Lawson wyciaga reke, by sprawdzic, czy deszcz pada, ludzie daja mu jalmuzne!

– Ta robota zaczyna mu zzerac mozg, ktory, jak wiemy, nie jest wiekszy od paczka.

Bob otworzyl drzwi Kwatery Glownej.

– Nie ma go! – wyszeptal zaskoczony.

– Kogo? – Jupe jeszcze nie kojarzyl.

– Mortimera! Moze to byla fatamorgana? Takie jezioro, ktore sie ukazuje na pustyni ludziom umierajacym z pragnienia! Jupe, ocknij sie! Masz mine, jakbys znalazl rolke papieru toaletowego z numerami telefonow moich dziewczat! – Pete zagladal nawet pod fotel. – Faktycznie. Wyparowal.

– Klamal? – Bob stal zamyslony.

– Obawiam sie, ze sprzedal nam egipska piramide wraz z mumia w srodku!

– Wiesz co mowi Biblia? – westchnal Jupiter Jones, siegajac po pudelko ciasteczek z orzechami. – Jesli nie rozpoznasz frajera w ciagu dziesieciu minut, sam nim jestes!

ROZDZIAL 2. KIM BYLA CLARISSA MONTEZ?

Mimo ponurych prognoz sledztwo nagle skoczylo niczym australijski kangur.

– Nie uwierzycie – westchnal Bob, wpatrujac sie w niebieskawy ekran. – Jest.

– Kto?

– Clarissa Montez!

Pete przestal robic pompki. Znow spocil sie jak hipopotam.

– Gdzie? No, gdzie mieszka?

Jupiter oblizal suche wargi. Chcialo mu sie pic. Ale niczego nie znalazl w glebi pustej lodowki.

– Nie wiem. Pracuje… to jest przyjmuje…

– Lekarka? – zdziwil sie Pierwszy Detektyw.

Bob nagle wybuchnal smiechem. Az mu lzy pociekly z oczu.

– Lekarka? – lkal trzymajac sie za brzuch. – Zadna lekarka.

– Mowiles, ze przyjmuje – Pete wycieral czolo. – Gdzie? W agencji towarzyskiej?

– Nie. – Bob uspokoil sie. – Jest wrozka!

Obaj detektywi spojrzeli po sobie w niemym zdumieniu.

– Wrozka? Chiromantka? Wrozy z kart, fusow czy z czarnego kota? – przekrzykiwali sie nawzajem, nie wierzac w to, co uslyszeli.

Andrews otarl ostatnia lze.

– Z kota sie nie wrozy. Kota sie ma. Sluchajcie, tu jest wszystko czarno na bialym: “Wrozka Clarissa Montez przyjmuje codziennie przy placu Trzech Wiazow. Poznasz przyszlosc, przeszlosc i terazniejszosc…”

– Szczegolnego rodzaju wrozby. Terazniejszosc? Cos dla Mortimera! – szeptal Jupiter, zaciskajac powieki.

– “… koszt wizyty dziesiec dolarow”. – konczyl Bob.

Дальше