Gadajacy Grobowiec - Hitchcock Alfred 3 стр.


Trzech Wlochow, lekko wstawionych, zaczelo rozrobe tuz przy wejsciu. Od slowa do slowa doszlo do rekoczynow. Darli sie przy tym, jakby ich ktos obdzieral ze skory.

– Akurat teraz! – wsciekl sie Pete.

– I bardzo dobrze! – uspokoil go Jupiter. – Za chwile przestana, pojda umyc zakrwawione nosy, a na slaby halas nikt juz nie zwroci uwagi.

I mial racje. Po trzech minutach mezczyzni, obejmujac sie przyjaznie, odchodzili w kierunku knajpki, by poprawic humor nastepna szklaneczka czerwonego wina z kalifornijskiej plantacji.

– Teraz!

Przeskoczyli jezdnie. Tuz przed drzwiami Jupiter zaslonil plecami “pracujacego” przy zamku Pete’a.

– Juz! Szybko! Do srodka!

Byli zbyt doswiadczonymi detektywami, by natychmiast zapalic latarki. Przez jakis czas tkwili w bezruchu. Ich wzrok pomalu przyzwyczajal sie do ciemnosci. Zaczeli nawet rozrozniac sprzety. W tym ogromny stol, przykryty aksamitna gruba serweta, siegajaca fredzlami podlogi.

– Nie swiec. Z zewnatrz zobacza. Przez te cholerne szklane drzwi.

– Nie mozna ich czyms zaslonic? – wyszemral Jupe.

– Nie. Zaslona z koralikow jest zbyt rzadka. Stoj, gdzie stoisz. Masz paralizator pieprzowy?

– Tak. W kieszeni. Na wszelki wypadek.

– Trzymaj go w garsci. Ja zanurkuje pod stol. Wedlug relacji Boba tam trzymaja bron. Zaswiece latarke, a ty mi powiesz, czy widac promien. Juz!

Jupe ssal warge. Nie byl zdenerwowany. Raczej troche podekscytowany. Jak zawsze, gdy zaczynal sledztwo.

– Niczego nie widac. Czarno jak… no, mniejsza z tym. Co tam jest? – Brak odpowiedzi troche go zdziwil. Ale cierpliwie czekal. Widocznie Pete potrzebowal troche czasu, by sie rozejrzec. Gdy rozlegl sie halas, Jupe zaniepokoil sie. – Pete? Jestes tam? – Znow uslyszal rumor dochodzacy spod podlogi. I jakies stekniecie. – Ide! – Skoczyl, przewrocil krzeslo i odsunal rog serwety. Nie bylo nikogo. Ani skrzynek z bronia. Nic. A co gorsze, nie bylo Crenshawa. – Pete! Gdzie jestes? – jeknal przerazony. Spod podlogi dalo sie slyszec skrobanie. – Mysz? Mysz Mortimer? – zaskowyczal oszolomiony. A dopiero pozniej dostrzegl w swietle rozdygotanej latarki smugi kurzu i liczne slady butow. Pol metra, moze metr dalej jedna z desek wystawala nad podloga. Tuz obok tkwil gwozdz lub cos do gwozdzia podobnego. Jupiter Jones wzial zapas powietrza w pluca. Jak przed skokiem z trampoliny do basenu pelnego wody. Tu wprawdzie wody nie bylo, ale… dotknal ostroznie dlonia wystajacego kawalka metalu. Rozlegl sie gluchy zgrzyt, deski rozsunely sie, ukazujac czarna dziure. Jupiter odetchnal. Zrozumial, ze Crenshawa nie porwaly wampiry. Trzeba tylko zabezpieczyc otwor przed ponownym zatrzasnieciem sie mechanizmu. Do tego posluzylo mu przewrocone krzeslo. Teraz juz spokojnie pochylil sie nad otworem. – Pete, jestes tam?

– Jestem – odezwal sie gluchy glos. – Ale nie wpadaj do mnie na filizanke herbaty. Poczekaj na gorze.

– Co tam jest? – Jupiter slyszal tylko kroki, szmery, a potem chichot Crenshawa.

– Fajna melina! Jak slowo daje. Mozna zmiescic setke ludzi. Lap za sznur i przywiaz go do nogi stolu. Musze sie troche powspinac.

Jupiter przygladal sie zazdrosnie, jak jasna glowa Crenshawa pojawia sie w dziurze. Pete wspinal sie po linie niczym malpa w zoo. Sprawnie i bez wysilku.

– Tak – powiedzial tylko, gdy deski podlogowe znow zakryly tajny schowek. – Bob chyba mial racje.

– To znaczy? – obaj siedzieli pod serweta, z jedna zapalona latarka.

– Sa tylko slady. Szmaty cuchnace smarem. W ogole sporo tam szmat, starych materacy, kilka stolkow i to – rzucil na podloge plaski kawalek metalu.

Jupe pochylil sie.

– To przeciez medalion. Taki sam mial na szyi Mortimer!

– Tak jest – kiwnal glowa Pete. – Litery: PO. Tyle ze bez lancuszka.

– Myslisz, ze on tu byl? No… nasza mysza? Wiezili go w lochu? Zabili?

Pete pokrecil glowa.

– Nie ma najmniejszych sladow krwi. Ani walki. W kurzu sa tylko odciski butow. O ile moglem sie zorientowac. Jest tez przejscie. Dobrze zamaskowane.

– Do drugiego budynku?

– Chyba tak. Jesli ktos wykopal tunel pod ulica, mozna nim dojsc do hotelu. Ale to jakies stare dzieje. Dobra. Wylazimy.

Nie wyszli od razu. Jakas rodzina wrzeszczala po wlosku tuz przed szklanymi drzwiami. Kobieta skakala do oczu mezczyznie w przybrudzonym podkoszulku. Wygrazala mu piesciami, opedzajac sie od przypadkowych gapiow.

– Scena malzenska made in Italy – westchnal Jupe, przykucajac. – Biedny Bob, pewnie sie o nas zamartwia.

Andrews nie mial czasu sie martwic. Od godziny obserwowal wlasciciela hotelu “Grazia Piena”, rozmawiajacego z czarnowlosym mlodziencem w jasnej koszuli. Na nic sie zdalo podsluchiwanie. Mezczyzni przekrzykiwali sie w jezyku Dantego. Moze tylko slownictwo bylo mniej klasyczne. I mniej poetyckie. Na szczescie nadeszla dziewczyna, z wygladu raczej Meksykanka.

– Czesc, Juanita! – przywital ja grubas. – Jest tu Roberto… Bob chwycil swoj notes. I czarny dlugopis. Innych nie uzywal.

– Robert i Juanita – pisal, mruczac. – Co z was za para?

Juanita byla wyraznie pod urokiem przystojnego Wlocha.

– Wpadnij do agencji, Roberto – prosila, stulajac wargi w czerwone serduszko. Szminka, ktorej uzywala, byla nieco zbyt wulgarna. Tak jak uroda Meksykanki.

Gruby wlasciciel hotelu zaprotestowal.

– Roberto nie powinien sie z toba pokazywac. Nie teraz. W przyszlym tygodniu oczekujemy dostawy… – zamilkl nagle, jakby mu osa usiadla na jezyku.

– Cicho, Vincenzo. Ani slowa wiecej! – ciezka lapa Roberta spadla grubasowi na ramie. Az sie ugial.

– Czy ja cos powiedzialem? – zaskomlal. – Czekam na dostawe fasoli i pieciu skrzynek czerwonego. Spizarnia pusta!

Juanita usmiechnela sie.

– Jak je dostaniesz, daj znac. Chetnie sie napijemy. Moze bedzie co oblewac?

Bob sapal pochylony nad notatnikiem.

– Agencja? – mruczal do siebie. – Ona pracuje w jakiejs agencji. Towarzyskiej? Chyba nie. Z ubrania sadzac, nie nalezy do kregu panienek lekkich obyczajow. Ten kostium jest prawie elegancki. Tylko kolor szminki. Ale Meksykanki czesto przesadzaja z odcieniami czerwieni. Bedzie jakas dostawa. Chyba jednak nie o wino chodzi. Raczej o bron. Wszystko wskazuje na to, ze tu sporo osob handluje zelastwem. A czarnowlosy Roberto z doleczkami w policzkach wyraznie jest w cala sprawe zamieszany.

Nagle stojaca na chodniku trojka zamarla. Wygladali, jakby jakas nadprzyrodzona sila zatrzymala ich w pol gestu. Z holu wyszedl mezczyzna w jasnym, piaskowym garniturze i takiego samego koloru zamszowych mokasynach. Eleganckiego stroju dopelniala czekoladowa koszula i tabaczkowy krawat. Przypominal manekina z wystawy domu towarowego Macy’s. Mezczyzna minal stojacych i lekkim krokiem skierowal sie na druga strone ulicy. Wprost na czyhajacego pod akacja Boba. Gdy go minal, chlopiec poczul zapach dobrej wody kolonskiej. Mezczyzna mial ciemne, wijace sie wlosy i lekko odstajace uszy. Cos w jego ruchach zastanowilo Andrewsa.

– No nie – zaszemral, zdumiony wlasna wyobraznia – to nie mogl byc… Mortimer! Chyba ze ostrzygl grzywe i zgolil brode!

Nie wiedzial, co robic. Stac w miejscu jak kolek czy ruszyc za facetem znikajacym w glebi ulicy. Spojrzal jeszcze na trojke tkwiaca na chodniku. Wygladali, jakby zobaczyli ducha.

– To byl on! – ryknal grubas.

– Niemozliwe – zasyczal Roberto. – Tamten byl zarosniety niczym zwierz z dzungli.

– Mial forse – dorzucil wlasciciel hotelu. – Czeki. Musial kupic nowe ciuchy. Cholera, trzeba zawiadomic patrona! Mogl cos sobie przypomniec!

– To lec i dzwon! – ryknal Roberto. – ja skocze tam, gdzie trzeba!

Juanita zostala sama na chodniku.

– Roberto! Zaczekaj, Roberto!

Bob nie zastanawial sie dluzej. Ruszyl ostrym sprintem w kierunku ulicy, gdzie zniknal elegancik w bezowych barwach. Kiedy dobiegl do skrzyzowania, przystanal. Mortimera nigdzie nie bylo. Jakby sie zapadl pod ziemie. Andrews wracal jak niepyszny. Tuz kolo starego forda uslyszal znajomy gwizd. Jupiter Jones zapuszczal silnik.

– Wlaz, Bob, wracamy!

Dopiero nastepnego dnia spotkali sie w Kwaterze Glownej.

– Mowie wam, ze to byl on. Mortimer. Wygladal jak angielski lord.

– A kiedy ty widziales ostatnio lorda? – zwatpil Pete.

– W kinie! Wiem, co mowie! Tak samo zdumieni byli gruby Wloch i Roberto. Tylko Juanita robila wrazenie, jakby nie rozumiala ich zachowania. Mortimer wygladal jak facet, ktory udaje sie na wyscigi w Ascot. Nawet chusteczke w kieszonce mial wyprasowana. Wygladal jak z zurnala.

Jupiter Jones pogwizdywal przez zeby.

– Teoretycznie mozliwe. Widzielismy ostatnio zarosnietego niedzwiedzia w roboczym stroju. Ale nie zapominajcie, ze mial trzy czeki American Express na okaziciela. Facetowi znudzil sie obskurny wyglad. Zafundowal sobie superciuchy w stylu bankierow z Wall Street. Ostrzygl sie i ogolil. Ale nie sadze, by mu wrocila pamiec.

– Skad wiesz? – zdziwil sie Bob.

– Zmienilby miejsce zamieszkania, jest wiele niedrogich, lecz schludnych hoteli w lepszych dzielnicach Rocky Beach. Jesli tkwi dalej we wloskim “Grazia Piena”, to tylko dlatego, ze czeka, az go cos spotka.

– Co? Cios w potylice i znikniecie pozostalych czekow?

Jupiter krecil glowa.

– Przeciez gruby wie, ze tamten ma czeki. Gdyby je chcieli rabnac, dawno by to zrobili. Widocznie komus bardzo zalezy, zeby Mortimer mial za co zyc. Moze nie tylko on czeka, az wroci mu pamiec?

– Ale komus innemu zalezy, zeby mu nie wrocila! – warknal Pete. – Dalej nic nie wiemy.

Bob od godziny walil w klawiature. Na ekranie komputera zmienialy sie obrazy.

– Czego szukasz, Bob?

– Medalionu. Dopiero teraz sobie przypomnialem. Byly jednakowe.

Pete oparl sie o sciane.

– Mozesz mowic jasniej?

– Moge. Pamietacie, co mial Mortimer na szyi?

Jupiter Jones spojrzal na niego z nadzieja. Na stoliku obok lezal srebrny przedmiot zabrany przez Crenshawa ze schowka pod stolem wrozki Clarissy.

– Taki jak ten. Owalny medalion z literkami PO. Dlaczego…

– Bo taki sam miala na szyi madame Montez! Widzialem go, jak was teraz widze.

Pete usiadl na podlodze, wyciagajac nogi.

– Albo ukradla go Mortimerowi, albo sa dwa takie same.

Andrews znow odwrocil twarz ku ekranowi.

– Medalion to znak. Otworzylem portal Muzeum Okregowego. Szukam w starych aktach, dokumentach sprzed wielu lat.

– Sadzisz, ze jakas grupa ludzi posluguje sie medalionem jako znakiem przynaleznosci do… organizacji? – westchnal Jupiter. – Ten wyglada na bardzo stary.

– Satanisci? – jeknal Pete. – Czarna magia? Wrozka i pan mysz, ktory utracil pamiec? Ale to ona go przytaszczyla do hotelu. Para handlujaca bronia i starymi materacami?

Jupiter Jones prychnal.

– Wszystko mozliwe. W koncu myszek nie wie, kim jest. Rownie dobrze moze byc szefem gangu.

Pete dlugo nie wytrzymal w jednej pozycji. Wstal, wciagajac dres.

– Bzdura! Gruby Wloch by wiedzial. A takze ten… przystojniak, jak o nim mowi Bob…

– Roberto. Ludzie… mam!

– Co? – Pete, z jednym rekawem powiewajacym niczym sztandar, rzucil sie w kierunku komputera. I oniemial.

– Taki sam. Jak go znalazles, Bob?

Jupiter Jones wlozyl gume do ust. Silny smak miety go otrzezwil. Zajrzal Bobowi przez ramie.

– Dokladnie taki sam. Owalny medalion wielkosci srebrnej dolarowki. Liscie wawrzynu i litery: PO. Co one oznaczaja, Bob?

Andrews powiekszyl pole.

– To nie wawrzyn, tylko liscie akantu. Jak na starorzymskich kolumnach. Litery PO to inicjaly… Prosper Osborne. Nazwisko historycznego odkrywcy Alaski. Razem z Beringiem… on byl…

Rumor, jaki sie rozlegl przy wejsciu, zaskoczyl detektywow.

Gdy sie obejrzeli, elegancki mezczyzna w bezowym garniturze lezal na schodkach obok Kaczora Donalda, zaczepiony modnym pantoflem o wyszczerbiona gumowa wycieraczke.

– Mortimer! – ryknal Pete, rzucajac sie na pomoc. – Zemdlal? Duzo czasu uplynelo, zanim pan mysz wrocil do siebie. Mrugajac oczyma, rozgladal sie po zagraconym wnetrzu. Zaciekawily go jedynie bokserskie rekawice Crenshawa.

– Twoje?

– Tak. Od czasu do czasu uprawiam boks. Pan tez?

Mortimer probowal usiasc. Z rozcietego czola saczyla sie struzka krwi. Pete sprawnie zalozyl opatrunek.

Jupiter Jones zul gume z szybkoscia mlota parowego.

– Wie pan juz, kim pan jest?

Mortimer skrzywil wargi.

– Wiem, ze szedlem do was, bo nie mam tu nikogo, kto moglby mi pomoc. Poszedlem do fryzjera, kupilem ubranie… musialem zobaczyc, jak wyglada moja twarz bez zarostu. Myslalem, ze…

– Sadzil pan, ze to pomoze przypomniec sobie, kim pan jest? Odbicie w lustrze? I co?

– Nic. Moja nowa twarz jest mi tak samo obca, jak ta zarosnieta.

– Dlaczego znow stracil pan przytomnosc? – Bob kucal obok nieszczesnika. – Stalo sie to w momencie, gdy wymowilem nazwisko Prosper Osborne? Mowi to cos panu?

– Nie wiem. A kim on byl?

Bob wskazal dlonia na ekran komputera.

– Zasluzona rodzina irlandzka. Pierwszy Prosper Osborne z Beringiem…

– Slynny zeglarz i odkrywca! – dorzucil Pete. – Razem przemierzyli Alaske. Potem wyprawili sie nad Jukon, gdzie Osborne odkryl zyly zlota. Staly sie potem jego obsesja.

– Kiedy? – westchnal Mortimer, trac podbrodek.

– Okropnie dawno – stwierdzil Bob. – W 1792 roku.

– Wie pan – pochwalil sie Jupiter – to bylo zaraz po utworzeniu Stanow Zjednoczonych.

Mortimer zamyslil sie gleboko.

– Ten medalion, ktory ma pan na szyi, nosili potomkowie Prospera Osborne’a. – dorzucil Bob. – Ale nie tylko! Jeden znalezlismy u wrozki…

Jupe polozyl palec na nosie.

– Bob, to sa szczegoly nieistotne…

Mortimer uwaznie sluchal.

– Ale… co z tego, ze jakis Osborne odkryl zloto? Co ja mam z tym wspolnego. Tylko ten nieszczesny medalion?

Bob krecil glowa.

– Medalion zostal po raz pierwszy wybity za prezydenta Ulyssesa Granta. Pamietasz, kiedy rzadzil, Jupe?

Pierwszy Detektyw pekl jak nakluty balonik. Nigdy go specjalnie nie obchodzili prezydenci. Pewnie kiedys sie tego uczyl. Ale czy sie nauczyl?

– Nie! – warknal niezadowolony.

– Ja tez nie wiem – przyznal sie Pete.

Bob mial litosc nad przyjaciolmi.

– Powiedzmy, ze data jest mniej wazna. Ale to wlasnie za czasow Granta powstal Uniwersytet Kalifornijski z siedziba w Berkeley. A potomkowie Prospera zakladali setki fundacji naukowych.

– I co z tego? – smutno kiwal glowa Mortimer. – Dalej nie wiem, skad mam ten medalion. I ta… wrozka? Mam wrazenie, ze moje mysli stoja w korku, jak samochod na autostradzie do Malibu.

– Niech pan poslucha – Jupiter wyjal gume z ust i przykleil do nogi od stolu. – Wokol pana cos sie dzieje. Jest grupa ludzi handlujacych bronia. Sa zwiazani w jakis sposob z wrozka Clarissa Montez.

– To ona przywiozla pana do hotelu – dorzucil Pete.

– Zamieszani sa rowniez wlasciciele hotelu “Grazia Piena” oraz niejaki Roberto o nieznanym na razie nazwisku.

– A takze Juanita. Chyba Meksykanka.

– Czyli nie wiecie nic. – Mortimer wstal.

– Alez wiemy! – Pete pomogl mu zejsc ze stromych schodkow. – Tyle, zeby pana ostrzec i rownoczesnie prosic…

– Mam nie zmieniac hotelu?

– Brawo! – Jupiter Jones glosno zaklaskal w dlonie.

– Nie mam zamiaru. Choc karaluchy sa tam tak wielkie, ze powinny nosic tablice rejestracyjne! Wciaz mysle, co ja mam z nimi wspolnego?

Jupiter musial przyznac w duchu, ze z punktu widzenia prokuratora sledztwo nie posunelo sie ani o centymetr. Wreczyl Mortimerowi kartonik.

– To jest nasza wizytowka. Adres Kwatery Glownej juz pan zna. Ale sa jeszcze dwa telefony, adres poczty elektronicznej i komorka Boba. W razie czego…

– Bede wzywal pomocy! – usmiechnal sie niczym myszka Miki.

– Wyglada, jakby go dziesiec minut pieczono w mikrofalowce powiedzial chwile pozniej Pete, kopiac kamyk.

– A ty jak bys sie czul, nie wiedzac, kim jestes? – wybuchnal Bob. – W zyciu liczy sie tylko…

Назад Дальше