MOJA WIELKA PRZYGODA
Zawsze wydawalo mi sie, ze latanie jest rzecza calkiem latwa i ze wystarczy tylko uniesc sie w powietrze, a juz mozna poszybowac wzorem ptakow az pod samo niebo.
Tymczasem jednak przypuszczenia moje zawiodly mnie zupelnie.
Gdy idac w slad pana Kleksa nabralem w pluca pewna ilosc powietrza i poczulem wewnatrz niezwykla lekkosc, zrozumialem, ze juz gotow jestem do lotu. Wydalem wiec policzki i poczalem natychmiast unosic sie w gore. Ujrzalem pod soba Akademie pana Kleksa, ktora oddalala sie ode mnie z wielka szybkoscia, park malal i jakby uciekal w dol, koledzy poczeli gwaltownie sie zmniejszac. Gdy tak zupelnie pomimo woli wznosilem sie coraz wyzej, ogarnelo mnie uczucie leku i postanowilem jak najpredzej ladowac, okazalo sie jednak, ze nie mam najmniejszego pojecia o kierowaniu soba w powietrzu. Probowalem wykonywac rekami i nogami rozmaite ruchy, usilowalem nasladowac przelatujace w poblizu ptaki, wstrzymywalem oddech, ale wszystko na prozno.
Zawislem w powietrzu jak balon i wiatr niosl mnie nie wiadomo dokad. Zauwazylem, ze przelecialem juz ponad murem Akademii pana Kleksa, spodziewalem sie, ze zobacze teraz z gory wszystkie sasiednie bajki, do ktorych tyle razy przedostawalem sie przez furtki w parku. Poza murem jednak nie dojrzalem zgola nic procz kilku zielonych pagorkow, brzozowego gaju i obsypanych kwiatami lak. Bajek nie bylo nawet sladu i mur, tak jak kazdy inny mur, najzwyczajniej otaczal zabudowania Akademii. Po chwili jednak i ten widok zniknal mi z oczu i ujrzalem pod soba miasto, w ktorym domy staly obok siebie jak pudelka zapalek. Poprzez waziutkie uliczki przebiegaly malenkie tramwaje, a ludzie jak mrowki snuli sie we wszystkie strony. Moje pojawienie sie nad miastem wywolalo widoczne zainteresowanie.
Na placach poczely gromadzic sie grupy przechodniow z zadartymi do gory glowami. Widzialem, jak niektorzy z nich wdrapywali sie na slupy i na dachy i przygladali mi sie przez dlugie lunety, a po chwili poczulem na sobie swiatlo reflektorow. Tymczasem moj lot nie ustawal i w dalszym ciagu nie wiedzialem, w jaki sposob wrocic na ziemie. Szybko zapadal mrok, nagle sie ochlodzilo i po chwili zaczalem dygotac z zimna i ze strachu. Wiedzialem, ze nie moge spodziewac sie pomocy pana Kleksa, gdyz jego wszechwidzace oko znajdowalo sie na ksiezycu, a na nikogo innego liczyc nie moglem. Z nastaniem nocy ogarnela mnie trwoga nie dajaca sie opisac. Dokola widzialem juz tylko gwiazdy. Wreszcie, nie wiedzac kiedy i jak, wyczerpany lotem, placzem i strachem, zapadlem w gleboki sen. Nagle obudzilo mnie silne uderzenie w plecy. Otworzylem oczy i ujrzalem przed soba mur, o ktory widocznie uderzyl mnie podmuch wiatru. Stalem wprawdzie na ziemi, ale ziemia ta byla zupelnie przezroczysta i blekitna jak niebo. Ogromne zlociste slonce widnialo w dole i promienie jego grzaly niezwykle. Mur zbudowany byl z niebieskiego matowego szkla.
Postanowilem zdobyc sie na odwage i posuwajac sie wzdluz muru odnalezc jakies wejscie. Szedlem bardzo dlugo po przezroczystej ziemi, az wreszcie tak jak przewidywalem, natrafilem na duza brame z matowych szyb. Po krotkim wahaniu zapukalem. Jedna z szyb odsunela sie i ujrzalem grozna glowe buldoga, ktory trzy razy warknal i szybko zasunal szybe. Niebawem jednak okienko znow sie otworzylo i tym razem zobaczylem leb bialego pudla, ktory przyjaznie wyszczerzyl zeby, mlasnal jezykiem i zaszczekal, jak gdyby spotkal starego znajomego.
Usmiechnalem sie mimo woli i gwizdnalem przez zeby. Mialem bowiem przed paru laty ulubionego mopsa imieniem Reks, na ktorego zazwyczaj w ten sposob gwizdalem.
Zdziwienie moje nie mialo granic, gdy na ten gwizd odpowiedzialo mi glosne szczekanie, pudel zostal gwaltownie odepchniety i w okienku ukazala sie znajoma mordka mojego Reksa. Zdawalo sie, ze na moj widok wyskoczy po prostu ze skory. Nie moglem sie powstrzymac i z radosci pocalowalem go w nos, on zas polizal mnie tak czule, ze az mi serce mocniej zabilo.
– Reks – wolalem – Reks, to ty?
– Hau! hau! hau! – odpowiedzial mi Reks dlugim, wesolym szczekaniem.
Po chwili brama otworzyla sie na osciez i oczom moim ukazal sie niezwykly widok.
Od bramy prowadzila szeroka ulica, po obydwoch jej stronach staly dlugim szeregiem psie budy, a raczej nieduze domki, pobudowane z roznokolorowych cegielek i kafli, o malenkich ganeczkach i okraglych okienkach, otoczone przeslicznymi ogrodkami. Po ulicy spacerowaly psy i pieski najrozmaitszych ras i gatunkow, wesolo poszczekujac i merdajac ogonami, a z okienek wygladaly rozowe pyszczki puszystych, rozbawionych szczeniakow.
Reks lasil sie do mnie bez przerwy, a ja rowniez nie moglem sie nim nacieszyc.
Rozne inne psy z zaciekawieniem, ale przyjaznie obwachiwaly mnie, a niektore serdecznie lizaly po twarzy i po rekach.
Poczulem sie dziwnie nieswojo i bylo mi wstyd, ze nie moglem odpowiedziec psom taka sama serdecznoscia.
Nie rozumialem ich i wyroznialem sie sposrod nich w sposob zbyt razacy. Ulegajac tedy wewnetrznemu glosowi, zapragnalem upodobnic sie do otaczajacych mnie psow i poczalem chodzic na czworakach, co przyszlo mi bardzo latwo i wypadlo calkiem naturalnie. Chcac nasladowac psia mowe, sprobowalem szczeknac lub warknac, ale z moich ust wydobyly sie slowa, ktorych dotad zupelnie nie znalem. Takie same slowa rozlegaly sie dokola i naraz dolecial mnie znajomy glos Reksa:
– Nie dziw sie, Adasiu, kazdy, kto do nas zawita, zaczyna rozumiec nasza mowe i sam potrafi nia wladac rowniez dobrze, jak i my. Czy sie domyslasz, gdzie jestes?
– Pojecia nie mam – odrzeklem. – Reksie moj drogi, moze mi objasnisz, a nastepnie zaznajomisz mnie ze swymi kolegami, bo czuje sie pomiedzy nimi cokolwiek obco.
Niech cie to nie martwi. Przyzwyczaisz sie szybko do nowego otoczenia. Trafiles po prostu do psiego raju. Wszystkie psy po smierci dostaja sie tutaj, gdzie nie doznaja zadnych trosk ani przykrosci. Wasz ludzki raj miesci sie o wiele, wiele wyzej. Nasz znajduje sie na polowie drogi i bardzo wiele ludzi, udajac sie do ludzkiego raju, zawadza o nas. Psy bardzo kochaja ludzi, wiesz o tym. Dlatego tez przyjmujemy ich tutaj bardzo chetnie i goscinnie, a po pewnym czasie wyprawiamy w dalsza droge. Czy i ty sie wybierasz do ludzkiego raju?
Opowiedzialem Reksowi o mojej przygodzie, o tym, ze wcale jeszcze nie umarlem i ze moim szczerym zamiarem jest wrocic do Akademii pana Kleksa.
Od Reksa dowiedzialem sie, ze przed paru miesiacami wpadl pod kola samochodu, wskutek czego umarl i jako wierny pies dostal sie do psiego raju.
– A teraz – rzekl Reks – pozwol, ze ci przedstawie moich przyjaciol. Oto buldog Tom, ktory pilnuje naszej bramy. Sluzyl niegdys wiernie krolowej angielskiej, dlatego tez wszyscy niezmiernie go szanujemy. Ten pudel, ktorego poznales, ma na imie Glu-Glu. Jest doskonale wytresowany i zabawia nas przeroznymi sztuczkami.
Na potwierdzenie slow Reksa pudel Glu-Glu fiknal w powietrzu piec koziolkow, a Reks ciagnal dalej:
– Ten szpic ma na imie Azorek, a to owczarek Kuba, a to pekinczyk Ralf, a to dobermanka Kora, a ten piekny chart to chluba naszego raju, ma na imie Jaszczur i na wszystkich wyscigach bierze pierwsze nagrody. Zreszta stopniowo poznasz sie z pozostalymi psami, gdyz zyjemy tutaj w zgodzie i przyjazni.
Istotnie, przed uplywem godziny zaznajomilem sie co najmniej z setka rozmaitych psow i czulem sie wsrod nich tak dobrze, jak u siebie w domu, a moze nawet jeszcze lepiej.
Czarny maly ratlerek zblizyl sie do mnie i rzekl bardzo uprzejmie:
– Pozwoli pan, ze sie przedstawie. Nazywam sie Lord.
– Bardzo mi przyjemnie – odrzeklem. – Jestem Adam Niezgodka.
– Jakie to dziwne – ciagnal Lord – ze ludzie nie rozumieja naszej mowy, chociaz mowimy przeciez zupelnie wyraznie. Nieraz tez zastanawialem sie nad tym, dlaczego w niektorych miejscach wisza tabliczki z napisem: Zly pies. Zaden Pies nigdy nie bywa zly. To nieprawda. Mamy wrazliwe serca i przywiazujemy sie do ludzi, ktorzy nieraz bywaja dla nas zli i niegodziwi.
– Powiem ci, Lordzie – przerwal mu Reks – ze jestes wlasciwie niedelikatny. Moj przyjaciel, pan Niezgodka, byl moim panem i czulem sie w jego domu nie gorzej anizeli tutaj, w psim raju. Chodz, Adasiu – dodal zwracajac sie do mnie – nie kazdy Lord jest prawdziwym lordem. Oprowadze cie po naszym rajskim miescie.
Pozegnalem Lorda kwasnym usmiechem i udalem sie z Reksem na zwiedzanie psiego raju, o ktorym nigdy dotad nie slyszalem.
– Ulica, ktora teraz biegniemy, nazywa sie ulica Bialego Kla – mowil Reks. – Prowadzi ona od bramy wejsciowej az do placu Doktora Dolittle. Popatrz, oto jest ten plac. Stoi na nim pomnik doktora Dolittle.
Rozejrzalem sie dokola. Plac byl po prostu wspanialy. Schludne jasne domki otaczaly go ze wszystkich stron. Przed domkami na miekkich poduszkach lezaly swiezo wykapane szczenieta. Niektore z nich bawily sie pilkami, inne ssaly kawalki cukru, jeszcze inne lapaly muchy, ktore dobrowolnie wpadaly im do pyszczkow. Posrodku placu stal pomnik starszego pana, pod ktorym umocowana byla tablica z napisem: Doktorowi Dolittle, dobroczyncy i lekarzowi zwierzat, wdzieczne psy. Pomnik byl caly zrobiony z czekolady i mnostwo psow oblizywalo go dookola. Reks utorowal mi droge do pomnika. Wstyd mi sie przyznac, ale zabralem sie do lizania czekolady na rowni z psami, az wreszcie odgryzlem doktorowi Dolittle polowe jego trzewika, czyli okolo pol kilo czekolady, ktora zjadlem ze smakiem, gdyz zaczalem odczuwac glod.
– Codziennie – rzekl Reks – zjadamy caly pomnik doktora Dolittle i codziennie odbudowujemy go na nowo. Czekolady nam nie brak, jestesmy przeciez w raju.
– A gdzie moglbym ugasic pragnienie? – zapytalem. – Bardzo chce mi sie pic.
– Nic latwiejszego! – zawolal wesolo Reks. – Jestesmy wlasnie przed moim palacykiem. Zapraszam cie do mnie na szklanke mleka.
Domek Reksa zbudowany byl z zielonych kafli. Na ganku lezaly poduszki i dywany, na ktorych wygrzewaly sie malenkie mopsiki, zapewne dzieciarnia mego przyjaciela.
W ogrodku na tylach domku rosly krzaki serdelkowe i kielbasiane. Bez trudu zerwalem sobie kawalek krakowskiej kielbasy i dwa serdelki, ktore zjadlem z wielka przyjemnoscia. Zauwazylem nadto, ze drzewka rosnace pod oknami mialy zamiast konarow i galezi smakowite kosci i zakwitaly apetycznie rozowym szpikiem.
Gdy rozgoscilismy sie w salonie, Reks nacisnal wystajacy ze sciany kran, z ktorego – ku memu wielkiemu zdziwieniu – zamiast spodziewanej wody trysnelo do szklanek chlodzone mleko o przemilym smaku lodow smietankowych. Wypilem duszkiem trzy szklanki tego swietnego napoju, po czym ruszylismy z Reksem w dalsza droge.
Reks raz po raz klanial sie rozmaitym swoim znajomym i o kazdym mial zawsze cos do powiedzenia.
– Ta wyzlica to pani Nola. Nigdy nie rozstaje sie z parasolka, chociaz deszczow u nas nie bywa, a slonce swieci od spodu. Ten wielki dog nazywa sie Tango. Co dzien przejada sie serdelkami i musi zazywac olej rycynowy. A ta para jamnikow to Sambo i Bimbo. Nie rozstaja sie nigdy i usiluja wszystkich przekonac, ze krzywe nogi sa najladniejsze.
Tu przerwal i po chwili rzekl do mnie:
– Uwazaj! Wchodzimy teraz w ulice Dreczycieli. Zobaczysz cos ciekawego.
Istotnie, ulica ta przedstawiala widok niezwykly. Po obu jej stronach na kamiennych postumentach stali chlopcy w roznym wieku i o rozmaitym wygladzie. Mozna bylo rozpoznac wsrod nich synow zamoznych rodzicow i synow biedakow, chlopcow czystych, starannie ubranych, i umorusanych, rozczochranych brudasow.
Kazdy z nich kolejno wyznawal psim glosem swoja wine:
– Jestem dreczycielem, gdyz memu psu Filusiowi wybilem kamieniem oko – mowil jeden.
– Jestem dreczycielem, gdyz mego psa Dzeka wepchnalem do dolu z wapnem – mowil drugi.
– Jestem dreczycielem, gdyz memu psu Rozetce kazalem zjesc pieprz – mowil trzeci.
– Jestem dreczycielem, gdyz mego psa Rysia szarpalem nieustannie za ogon – mowil czwarty.
W podobny sposob kazdy z chlopcow przyznawal sie ze skrucha do przestepstw popelnionych wzgledem tego lub innego psa.
Jak mnie objasnil Reks, chlopcy, ktorzy drecza psy, dostaja sie do psiego raju podczas snu, po czym wracaja do domu w przekonaniu, ze wszystko to im sie tylko snilo.
Jednak po takim pobycie na ulicy Dreczycieli zaden z chlopcow nie dreczy nigdy juz wiecej swojego psa.
Bylem szczesliwy, ze udalo mi sie uniknac takiej hanby, chociaz wcale nie bylem znow taki dobry dla mego Reksa i nawet pewnego razu pomalowalem go calego czerwona farba.
Odetchnalem z ulga i od razu odzyskalem humor. Gdy znalezlismy sie na placu Robaczkow Swietojanskich, gdzie staly karuzele, hustawki, beczki smiechu i rozne tak zwane psie figle, rzucilem sie wraz z innymi psami w wir zabawy.
Bylo mi wesolo jak nigdy dotad, jednak glod zaczal mi doskwierac i zauwazylem, ze Reks poczal niespokojnie weszyc.
– Chodz – rzekl do mnie. – Zjemy cos lekkiego, a potem wrocimy do domu na serdelki.
Po czym zaprowadzil mnie na ulice Biszkoptowa, gdzie lezaly stosy biszkoptow maczanych w miodzie. Byly tak smaczne, ze nie moglem sie od nich oderwac.
– Opamietaj sie – ostrzegl mnie Reks – my jestesmy w raju, wiec nam nic nie moze zaszkodzic, ale ty latwo mozesz sie rozchorowac.
Bardzo mnie interesowalo, skad w psim raju bierze sie czekolada, biszkopty, miod i inne smakolyki; kto buduje psie domki i pomnik doktora Dolittle; skad biora sie parasolki, kapelusze, czapraki, w ktore przystrajaja sie psy oraz ich rodziny. Uwazalem jednak, ze nie powinienem o to pytac, gdyz byloby rzecza niedelikatna wtracanie sie do rajskich spraw. Pomyslalem sobie zreszta, ze na to wlasnie jest raj, azeby wszystko zjawilo sie sie w mig i nie wiadomo skad.
Zwiedzilem jeszcze z Reksem mnostwo ciekawych rzeczy: psi cyrk i psie kina, ulice Baniek Mydlanych, Zaulek Dowcipny i ulice Konfiturowa, wyscigi chartow i Teatr Trzech Pudli, hodowle kiszek kaszanych i pasztetowych, ogrodki salcesonowe, szczenieca laznie oraz rozmaite inne rajskie urzadzenia.
Wracajac na plac Doktora Dolittle, gdzie mieszkal Reks, wstapilismy jeszcze do zakladu fryzjerskiego na ulicy Syropowej. Dwaj golarce z Gor Swietego Bernarda ostrzygli nas bardzo wytwornie, po czym jeden z nich rzekl do mnie z duma:
– Nie wiem, czy szanowny pan zauwazyl, ze w tutejszym klimacie pchly nie trzymaja sie zupelnie.
– Istotnie – odrzeklem – macie tutaj rajskie zycie.
Stwierdzilem ze zdziwieniem, ze za strzyzenie nie zazadano od nas zaplaty, idac wiec sladem Reksa, grzecznie podziekowalem, liznalem mego fryzjera w nos i wyszedlem na ulice.
Slonce przygrzewalo niezmiennie i jak dowiedzialem sie od Reksa, nigdy nie zachodzilo. Gdy wrocilismy do domu mego przyjaciela, kazal on swoim szczenietom oproznic poduszki na ganku i zaproponowal mi, abym wyciagnal sie obok niego. Lezelismy tak, mile sobie gawedzac i przygladajac sie ruchowi na placu.
– Jak odrozniacie jeden dzien od drugiego – zagadnalem Reksa – skoro slonce u was nie zachodzi i nigdy nie bywa nocy?
– Bardzo prosto – odrzekl Reks. – Gdy pomnik doktora Dolittle zostaje doszczetnie zjedzony, wiemy, ze uplynal jeden dzien. Budowa nowego pomnika zabiera tylez godzin, co jego zjedzenie. Odpowiada to razem ziemskiej dobie. W ten sposob obliczymy tutaj czas. Tydzien okreslamy nazwa siedmiu pomnikow. Trzydziesci pomnikow stanowi miesiac. Rok sklada sie z trzystu szescdziesieciu pieciu pomnikow. Na placu Tabliczki Mnozenia mieszka dwudziestu foksterierow-rachmistrzow, ktorzy stale sa zajeci liczeniem kolejnych pomnikow i prowadza kalendarz psiego raju.
Tak sobie gawedzac z Reksem, dowiedzialem sie od niego rozmaitych szczegolow o posmiertnym zyciu psow.
Czulem sie bardzo dobrze w jego domu, po pewnym jednak czasie zaczalem sie nudzic. Sprzykrzyly mi sie biszkopty, czekolada i wedliny i ogromnie zachcialo mi sie zjesc troche krupniku i marchewki, ktora tak pogardzalem w domu. Odczuwalem zwlaszcza brak chleba.
Bieglem myslami do Akademii pana Kleksa i z rozpacza myslalem o tym, co by bylo, gdybym mial juz zostac na zawsze w psim raju.
Pewnego dnia lezalem sobie w ogrodku i wygrzewalem sie na sloncu razem z malymi mopsikami Reksa. Nade mna zwisaly z krzakow serdelki, na ktore patrzylem z obrzydzeniem.
– Aga, ak! Aga, ak! – uslyszalem nagle nad soba znajomy glos. Zerwalem sie na rowne nogi i ku wielkiej mej radosci ujrzalem Mateusza, ktory siedzial na galezi szpikowego drzewa z malenka koperta w dziobie.
– Mateusz! Jak sie ciesze, ze cie znowu widze! – zawolalem. – Jak to dobrze, zes po mnie przylecial. Co za szczescie!
Mateusz sfrunal na ganek i podal mi koperte. Byl to list od pana Kleksa, ktory pouczal mnie, w jaki sposob mam wdychac i wydychac powietrze, aby dowolnie kierowac swoim lotem.
Przemowilem tedy w psim narzeczu do psow, ktore zbiegly sie na widok Mateusza, podziekowalem im za goscine i za dobre serca, uscisnalem na pozegnanie mego drogiego Reksa i cala jego rodzine i udalem sie wraz z nim i z buldogiem Tomem do bramy wyjsciowej. Mateusz lecial nade mna, wesolo pogwizdujac.
Uprosilem Toma, aby mi dal do mojej kolekcji jeden guzik od swego fraczka, po czym raz jeszcze rzucilem okiem na psi raj i opuscilem jego goscinne progi.
Wciagnalem powietrze do pluc znanym mi sposobem, wydalem policzki i unioslem sie w gore.
Jakis czas slyszalem jeszcze pozegnalne ujadanie psow, niebawem jednak psi raj poczal oddalac sie ode mnie, stal sie jak maly niebieski obloczek, az wreszcie calkiem zniknal mi z oczu.
Lecialem obok Mateusza, kierujac sie wskazowkami, ktorych udzielil mi w liscie pan Kleks.
Po kilku godzinach lotu ujrzalem pod soba w swietle zachodzacego slonca dachy domow i ulice naszego miasta.
– Emia uz isko! – krzyknal mi w ucho Mateusz, co znaczylo: – Akademia juz blisko!
Rzeczywiscie, po chwili dostrzeglem mury Akademii, park otaczajacy ja ze wszystkich stron i samego pana Kleksa, ktory wylecial mi na spotkanie i z daleka wymachiwal rekami na powitanie.
Przed zapadnieciem mroku bylismy juz w domu.
Okazalo sie, ze nieobecnosc moja trwala dwanascie dni.
Nie umiem po prostu opisac radosci, jaka odczuwalem z okazji powrotu na ziemie. Koledzy nie mogli sie mna nacieszyc, natomiast pan Kleks kazal mi zlozyc uroczyste przyrzeczenie, ze nigdy juz wiecej nie bede latal.
Przyrzeczenie takie zlozylem i dotrzymam go z cala pewnoscia.