SEN O SIEDMIU SZKLANKACH
Dzien pierwszego wrzesnia obfitowal w wydarzenia o niezwyklej donioslosci. Byla to niedziela i kazdy z nas mogl robic, co mu sie tylko podobalo. Artur uczyl swego tresowanego krolika rachowac, Alfred wycinal fujarki, Anastazy strzelal z luku, jeden z Antonich, kleczac nad wielkim mrowiskiem, obserwowal zycie mrowek, Albert zbieral kasztany i zoledzie, ja zas bawilem sie moimi guzikami i ukladalem z nich rozmaite figury i postacie.
Pan Kleks byl nie w humorze. W ogole stracil humor od czasu owej klotni z Filipem. Nie przypuszczalem, ze Filip moze byc kims waznym w zyciu pana Kleksa i ze ten fryzjer i dostawca piegow ma prawo podnosic na niego glos i trzaskac drzwiami. Pan Kleks nie mylil sie, ze Filip chyba zwariowal. Jednak w Akademii od tego dnia cos sie zmienilo. Pan Kleks przygarbil sie nieco, chodzil zamyslony i po calych dniach zajety byl reperowaniem swojej powiekszajacej pompki. Coraz czesciej podczas wykladow wyreczal sie Mateuszem, w kuchni przez roztargnienie przypalal potrawy i malowal je na nieodpowiednie kolory, a na kazdy odglos dzwonka przy bramie podbiegal do okna i nerwowo szarpal brwi.
Gdy owego dnia, ktory opisuje, ulozylem z moich guzikow pieknego zajaca. pan Kleks nachylil sie nade mna i posypal ulozona figure brazowym proszkiem. Zajac nagle poruszyl sie, pobiegl w kierunku drzwi i uciekl unoszac z soba moje guziki.
Panu Kleksowi spodobal sie widac bardzo ten zart, gdyz zaczal sie glosno smiac, natychmiast jednak posmutnial na nowo i rzekl:
– Coz z tego, ze znam sie na kolorowych proszkach, na farbach i na szkielkach, kiedy nie moge sobie poradzic z tym nieznosnym Filipem. Przeczuwam, ze bede mial przez niego mnostwo zgryzot i przykrosci. Po prostu uwzial sie na mnie.
Zdziwily mnie slowa pana Kleksa, gdyz nie wyobrazalem sobie, aby taki wielki czlowiek nie mogl sobie z kimkolwiek poradzic.
Pan Kleks, zgadujac moje mysli, przyblizyl sie do mnie i dalej mowil szeptem:
– Tobie jednemu moge to wyznac, bo jestes moim najlepszym uczniem. Filip domaga sie, abym przyjal do Akademii dwoch jego synow. Powymyslal dla nich nowe imiona, ktore zaczynaja sie na litere A, i grozi mi, ze w razie ich nieprzyjecia odbierze nam wszystkie piegi. W dodatku ostatnio zwariowal, robi mi na zlosc i nie przestaje sie smiac. Zobaczysz, ze ta historia bardzo zalosnie sie skonczy.
Po tych slowach wyjal z kieszeni garsc guzikow, rzucil je na podloge tak zrecznie, ze same ulozyly sie w figure mego zajaca, i wyszedl z pokoju kurczac sie i podskakujac na jednej nodze.
Ta rozmowa tak mnie zaintrygowala, ze postanowilem odszukac Mateusza i wypytac go o szczegoly dotyczace stosunkow pana Kleksa z Filipem.
Mateusz spedzal zazwyczaj niedziele w bajce o slowiku i rozy, dokad latal na nauke slowiczego spiewu. Udalem sie wiec do parku w nadziei, ze dostrzege go w chwili, gdy bedzie wracal do Akademii.
W parku uderzylo mnie jakies osobliwe poruszenie i szelesty. Pozolkle juz nieco podszycie parku wrzalo, krzaki chwialy sie, trawa sie kolysala, nie ulegalo watpliwosci, ze strumien niewidzialnych istot przesuwa sie spodem parku, omijajac drogi i sciezki.
Pobieglem w kierunku owego ruchu i kiedy zblizylem sie do stawu, zrozumialem, co zaszlo. Cala woda byla spuszczona, ryby trzepotaly sie rozpaczliwie na suchym dnie, a nieprzejrzane szeregi zab i rakow wyruszyly w swiat w poszukiwaniu jakiejs nowej, odpowiedniej siedziby.
Towarzyszylem im przez pewien czas, podziwiajac zwlaszcza zaby, ktore w zgodnych podskokach, nie robiac sobie nic z mojej obecnosci, zdazaly za przewodniczka. Kiedy podszedlem do niej, aby sie przyjrzec, zobaczylem, ze ma zlota korone na glowie, i domyslilem sie od razu, ze to Krolewna Zabka, ktora juz niegdys widzialem.
– Poznaje cie, chlopcze, byles niedawno w mojej bajce i zachowalam o tobie mile wspomnienie. Czy widzisz, co sie stalo? Pan Kleks z niewiadomych powodow zabral cala wode ze stawu, pozostawiajac wszystkie zaby, ryby i raki na pastwe losu. Postanowilam niesc im ratunek i dlatego opuscilam moj podziemny palac. Chociaz jestem z innej bajki, ale zaba latwiej zrozumie zabe niz pana Kleksa. Nic tez dziwnego, ze moje rodaczki z waszego stawu poszly za mna.
– A dokad je prowadzisz, Krolewno Zabko? – zapytalem wzruszony jej slowami.
– Nie jestem jeszcze calkiem zdecydowana – odrzekla. – Moge zaprowadzic je do jeziora z bajki o zakletym jeziorze albo do stawu z bajki o zielonej wodnicy.
– My chcemy do stawu! – zarechotaly chorem zaby. Skakaly przy tym tak wysoko, ze pochod ich przypominal zabi cyrk, jesli taki gdziekolwiek istnieje.
Raki wedrowaly w milczeniu w pewnym odstepie.
Nie wydawaly zadnych dzwiekow, z trudem tylko powloczyly kleszczami. Byla ich nieprzebrana wprost ilosc, niemal tylez co zab, a moze nawet jeszcze wiecej. Niektore sposrod nich, zapewne z wysilku i ze zmeczenia, porobily sie zupelnie czerwone, jakby je kto polal wrzatkiem.
Nie moglem oderwac oczu od tego widoku, przypomnialem sobie jednak o nieszczesliwych rybach, pozostawionych bez wody, przeprosilem wiec Krolewne Zabke i chcialem juz odejsc, lecz zatrzymal mnie jej blagalny glos:
– Adasiu, zaczekaj jeszcze! Czy pamietasz, jak podczas twej bytnosci w moim palacu pozwolilam ci zabrac ze skrzyni zloty kluczyk? Bez niego nie bede sie teraz mogla dostac ani do bajki o zakletym jeziorze, ani do bajki o zielonej wodnicy, a przeciez tylko w bajce moze sie znalezc miejsce dla moich zab i rakow. Bylam juz w wielkim klopocie z tego powodu, ale skoro los zeslal mi ciebie, blagam cie, zwroc mi zloty kluczyk, a ocalisz wszystkie stworzenia, ktore tu widzisz.
– Kluczyk? – rzeklem. – Kluczyk? Alez tak, oczywiscie, chetnie ci go zwroce, krolewo. Nie pamietam tylko, gdzie go schowalem. Zdaje sie, ze zabral go pan Kleks. Poczekaj chwile, zaraz do ciebie wroce.
Nie wiedzialem, do czego wpierw mam sie zabrac. Zal mi bylo zab, ktore slably juz wskutek braku wody, ale bardziej jeszcze niepokoilem sie o ryby. Pobieglem co sil do Akademii, zebralem kilku chlopcow, ktorzy nawineli mi sie po drodze, opowiedzialem im o tym, co zaszlo, i namowilem ich, aby zajeli sie losem ryb.
Pana Kleksa zaden z nich nie widzial, zaczalem go tedy szukac po calej Akademii. Nie mogac go znalezc ani na dole, ani w jego pokoju, wpadlem do szpitala chorych sprzetow.
Rozejrzalem sie po sali. Tak. Pan Kleks byl tam, ale to, co robil, przechodzilo po prostu ludzkie wyobrazenie. Nie wiekszy od Tomcia Palucha, wisial uczepiony rekami i nogami u wahadla zegara i hustal sie na nim jak na hustawce, powtarzajac raz po raz glosno:
– Tik-tak, tik-tak, tik-tak.
W tej samej chwili zegar zaczal wydzwaniac godzine i pan Kleks zawtorowal mu dzwiecznym basem:
– Bim-bam-bom.
Na moj widok przerwal hustanie, zeskoczyl na podloge, rozkurczyl sie, rozprostowal i jakby na poczekaniu urosl.
– Zawsze musicie mi przeszkadzac! – rzekl rozdraznionym glosem. – O co chodzi? Przeciez widzisz, ze ucze zegar mowic.
Natychmiast jednak opanowal sie i rzekl uprzejmie, jak zazwyczaj:
– Przykro mi, Adasiu, ze robisz takie zdziwione oczy. Ach, to wszystko wina tego podlego Filipa. Chce mnie po prostu zniszczyc. Wszystko sie we mnie psuje i coraz trudniej zachowac mi normalny wzrost. Doslownie maleje z dnia na dzien. A teraz mam nowe zmartwienie: plomyki swiec zaczely mnie tak parzyc od pewnego czasu, ze dzisiaj musialem powyrzucac je z kieszeni i zalac woda ze stawu. Fatalne to wszystko, fatalne! Nie opowiadaj tego nikomu, bo strace do ciebie zaufanie. Czego sobie zyczysz ode mnie? Po co przyszedles?
Opowiedzialem panu Kleksowi, jak zalosne w swych skutkach bylo spuszczenie stawu, powiadomilem go o wymarszu zab i rakow i poprosilem wydanie mi zlotego kluczyka, ktory – jak domyslalem sie – schowal w bezdennych kieszeniach swych spodni.
Pan Kleks sposepnial.
– Szkoda, wielka szkoda! – rzekl po chwili. – Zaby nie beda nam wiecej ukladaly swoich wierszykow. Ale nie mialem przeciez innego wyjscia. Musialem ugasic plomyki swiec, w przeciwnym bowiem razie cala Akademia poszlaby z dymem. Potrzebna mi jest koniecznie ogniotrwala kieszen. A co sie stanie z rybami? Moze uda mi sie wymyslic jakis ratunek dla nich… Aha, prawda! Chciales abym ci oddal kluczyk… Zaraz…
Mowiac to, pan Kleks zaczal skrupulatnie przeszukiwac kieszenie.
– Musze ci wyznac – zauwazyl szeptem – ze mam jeszcze jedna zgryzote. Od czasu klopotow z Filipem pozarastala mi wiekszosc moich kieszeni. Nie moge juz wcale do nich sie dostac. Ale kluczyk szczesliwie znalazlem. Masz, zanies go Krolewnie Zabce, pozdrow ja ode mnie i przepros za spuszczenie stawu.
Po tych slowach pan Kleks uczepil sie znowu wahadla i jal sie bujac na nim, powtarzajac za kazdym odchyleniem:
– Tik-tak, tik-tak, tik-tak.
Pobieglem z kluczykiem do parku i zlozylem go u stop Krolewny Zabki.
– Jestem ci niezmiernie wdzieczna – rzekla krolewna. – Biore ten kluczyk, ale nie sadz, ze bedziesz pokrzywdzony. W zamian za to otrzymasz ode mnie Zabke Podajlapke. Bedzie ci ona pomocna we wszystkich sprawach, ktore przedsiewezmiesz.
Po tych slowach krolewna powiedziala kilka slow po zabiemu i po chwili z tlumu otaczajacych ja zab wyskoczyla zabka nie wieksza od muchy. Miala barwe jasnozielona i lsnila, jakby byla pokryta emalia.
– Wez ja sobie – rzekla krolewna. – Najlepiej ukryj ja we wlosach i dawaj jej codziennie jedno ziarnko ryzu.
Wzialem Zabke Podajlapke i posadzilem ja sobie na glowie. Wsliznela sie natychmiast pomiedzy wlosy, a byla tak mala, ze wcale jej nie poczulem.
Nastepnie podziekowalem krolewnie, pozegnalem ja z wielkim szacunkiem i przeskakujac przez gromady zab i rakow, pobieglem nad staw. Zastalem tam juz pana Kleksa w otoczeniu kilkunastu uczniow. Wygladal tak jak zazwyczaj, tylko byl znowu cokolwiek mniejszy.
Na polecenie pana Kleksa chlopcy powrzucali ciezko dyszace ryby do wielkich koszow sprowadzonych z lamusa.
– Za mna – rzekl pan Kleks.
Ruszylismy za nim, uginajac sie pod ciezarem koszow, minelismy kasztanowa aleje i malinowy chrusniak, a po niejakim czasie, przedzierajac sie przez gaszcze drzew, dotarlismy do muru bajek. Pan Kleks zatrzymal sie przed furtka z napisem: Bajka o rybaku i rybaczce i otworzyl klodke. Z daleka juz ujrzelismy rybaka, ktory stal na brzegu morza i lowil niewodem ryby. Powital nas bardzo serdecznie i usmiechnal sie zyczliwie, nie wyjmujac z ust glinianej fajeczki.
Wyrzucilismy ryby z koszow do wody, a potem, idac za rada rybaka, skorzystalismy ze sposobnosci i wykapalismy sie w morzu, gdyz dzien byl nadzwyczaj cieply.
Gdy wrocilismy do parku, nie bylo juz ani zab, ani rakow, a po dnie stawu spacerowaly slimaki bawiac sie w wilgotnym mule.
Zamierzalismy juz wracac do domu na obiad, gdy naraz ujrzelismy nad soba Mateusza. Niezwykle podniecony krazyl nad naszymi glowami i wolal na caly glos:
– Aga, onik! Aga, onik!
Pan Kleks pierwszy zrozumial i jal wpatrywac sie w niebo. Po chwili i on rowniez zawolal:
– Uwaga, balonik!
Istotnie, maly punkcik, wiszacy wysoko w gorze, poczal przyblizac sie coraz bardziej, az wreszcie zupelnie wyraznie mozna bylo rozroznic niebieski balonik z umocowanym u spodu koszyczkiem.
Pan Kleks ucieszyl sie ogromnie i zacierajac z zadowolenia rece, raz po raz powtarzal:
– Moje oko wraca z ksiezyca!
Balonik opadal coraz szybciej, a gdy juz byl na wysokosci ramienia, pan Kleks wyjal z koszyczka swoje oko, zerwal z prawej powieki plaster i wlozyl oko na miejsce.
– Nie! No, cos podobnego! – wolal z zachwytem. – Tego jeszcze nikt nie widzial! Co za cuda! Co za cuda! Widze zycie na ksiezycu! Takiej bajki jeszcze nikt dotad nie wymyslil!
Z zazdroscia patrzylismy na pana Kleksa, ktory stal jak urzeczony i upajal sie ksiezycowymi widokami, dostarczonymi mu przez wszechwidzace oko.
Opanowal sie wreszcie i rzekl do nas:
– Historia o ksiezycowych ludziach zacmie wszystkie dotychczasowe bajki. Ale na to przyjdzie czas.
– A moze pan profesor opowie nam ja teraz? – odezwal sie Anastazy.
– Na wszystko musi byc odpowiednia pora – odrzekl pan Kleks. – Teraz pojdziemy do domu na obiad, a po obiedzie odczytam wam z sennika mojej Akademii sen, ktory sie przysnil Adasiowi Niezgodce.
Chlopcy ucieszyli sie bardzo ta wiadomoscia.
Szybko tedy zjedlismy obiad, po czym zebralismy sie w sali szkolnej.
Pan Kleks siadl przy katedrze, otworzyl wielka ksiege, zawierajaca opisy najpiekniejszych snow, i zaczal czytac:
– Zawioze was dzisiaj do Chin – oswiadczyl pan Kleks.
Gdy wyjrzalem przez okno, ujrzalem stojacy przed domem malenki pociag, zlozony z pudelek od zapalek, przyczepionych do czajnika zamiast lokomotywy. Czajnik byl na kolkach i buchala zen para.
Powsiadalismy do malenkich tych wagonikow i okazalo sie, ze wszyscy pomiescilismy sie w nich doskonale.
Pan Kleks siadl na czajniku i pociag nasz mial juz ruszyc, gdy nagle na niebie nad nami rozpostarla sie ogromna czarna chmura. Zerwal sie wicher, ktory powywracal pudelka od zapalek. Zapowiadala sie straszliwa burza.
Wobec tego pobieglem do kuchni, wzialem siedem szklanek, ustawilem je na tacy, z komorki porwalem drabine i wrocilem przed dom.
Pan Kleks usilowal rekami powstrzymac pare, ktora wydobywala sie z czajnika i laczyla sie z chmurami.
– Ratuj, Adasiu, moj pociag! – wolal pan Kleks podskakujac wraz z pokrywka czajnika.
Nie ogladajac sie na nikogo, przystawilem drabine do dachu Akademii i trzymajac w lewej dloni tace z siedmioma szklankami, wdrapalem sie na najwyzszy szczebel drabiny.
Gdy tylko znalazlem sie na szczycie, drabina zaczela sie wydluzac tak szybko, ze niebawem dotarla do czarnej chmury i oparla sie o jej brzeg.
Niewiele myslac schwycilem w dlon lyzke, ktora zabralem z kuchni, i jalem nia rozgarniac chmure. Najpierw zebralem z wierzchu caly deszcz i wlalem go do pierwszej szklanki. Nastepnie zeskrobalem pokrywajacy chmure snieg i wsypalem do drugiej szklanki. Do trzeciej szklanki wrzucilem grad, do czwartej – grzmot, do piatej – blyskawice, do szostej – wiatr.
Gdy napelnilem w ten sposob wszystkie szesc szklanek, okazalo sie, ze zebralem lyzka cala chmure, tak jak zbiera sie kozuch z mleka, i ze niebo dzieki temu juz sie wypogodzilo.
Nie wiedzialem tylko, do czego sluzyc ma siodma szklanka.
Zbieglem szybko po drabinie na sam dol, ale w miejscu, gdzie stal pociag pana Kleksa, nikogo juz nie zastalem, gdyz wszyscy chlopcy przemienili sie przez ten czas w srebrne widelce, ktore rzedem lezaly na ziemi.
Zostal tylko pan Kleks, zajety w dalszym ciagu swoim czajnikiem i usilujacy palcem zatkac jego dziobek.
Ustawilem tace z siedmioma szklankami na trawie i nakrylem ja chustka tak, jak to czynia cyrkowi sztukmistrze.
– Cos ty narobil! – rzekl do mnie wreszcie pan Kleks. – Ukradles chmure. Odtad juz nigdy nie bedzie deszczu ani sniegu, ani nawet wiatru. Wszyscy bedziemy musieli zginac od posuchy i upalu.
Rzeczywiscie, w gorze nad nami wisial przeczysty blekit i nagle zorientowalem sie, ze jest to emaliowany niebieski czajnik, zupelnie taki sam, na jakim siedzial pan Kleks, tylko wielkosci calego nieba. Z czajnika saczylo sie na ziemie slonce, a raczej zlocisty wrzatek, ktory parzyl nas niemilosiernie.
Pan Kleks, nie mogac zniesc takiego upalu, zaczal szybko rozbierac sie, ale mial na sobie tyle surdutow, ze zdejmowanie ich nie mialo konca. Kiedy zobaczylem, ze glowa jego zaczela sie tlic i z wlosow buchnal dym, porwalem z tacy szklanke z deszczem i wylalem ja na pana Kleksa. Rownoczesnie lunal rzesisty deszcz, tylko ze padal tym razem nie z gory na dol, lecz z dolu do gory.
Wygladalo to tak, jak fontanna tryskajaca z ziemi.
– Sniegu! – wolal pan Kleks. – Sniegu, bo splone doszczetnie!
Schwycilem wobec tego szklanke ze sniegiem i wybierajac snieg lyzka, jalem okladac nim glowe pana Kleksa.
Skutek byl zdumiewajacy, gdyz snieg poczal mnozyc sie z taka szybkoscia, ze pokryl caly park. W tej samej chwili spod sniegu wyskokczyly wszystkie srebrne widelce i wirujac jak opetane, zabraly sie do rzucania kulami ze sniegu. W widelcach rozpoznawalem raz po raz to Artura, to Alfreda, to Anastazego, to znowu jakiegos innego kolege.
Widelce swoim zawrotnym tancem w sniegu podniosly taka sniezyce, ze po prostu nic nie bylo widac. Wpadlem tedy na pomysl, aby snieg zdmuchnac za pomoca wiatru. Wzialem wiec szklanke z wiatrem, ktory wygladal jak rzadki, niebieskawy krem, i wygarnalem go jednym zamachem lyzki.
Takiego wiatru nigdym dotad nie widzial. Dal jednoczesnie we wszystkich kierunkach, unoszac z soba wszystko, co tylko napotkal na drodze. Snieg rozwial sie natychmiast, a srebrne widelce, uniesione w gore, zawisly w niebie jak gwiazdy. Zrobilo sie bardzo zimno. Spojrzalem na pana Kleksa i w pierwszej chwili nie poznalem go wcale. Przeistoczyl sie w balwana ze sniegu i wesolo podspiewywal:
Jedzie mroz, jedzie mroz. Wiezie sniegu caly woz!
Pomyslalem, ze pan Kleks odmrozil sobie rozum, dlatego tez wzialem czajnik z wrzatkiem i wylalem cala jego zawartosc na glowe pana Kleksa.
Snieg natychmiast stopnial, znowu sie ocieplilo i pan Kleks zaczal rozkwitac.
Naprzod wypuscil liscie, potem paczki, az wreszcie cala jego glowa i rece pokryly sie pierwiosnkami. Zrywal je z siebie i zjadal z apetytem, przyspiewujac:
Gdy sie kwiatkow dobrze najem, Grudzien znow sie stanie majem.
Po chwili jednak stracil humor, a to z tego powodu, ze pszczoly, zwabione kwiatami na glowie pana Kleksa, obsiadly go ze wszystkich stron i niejedna musiala zapuscic zadlo w jego cialo, gdyz poczal zalosnie jeczec.
Gdy po pewnym czasie pszczoly odlecialy, glowa pana Kleksa wygladala jak wielki babel, a z oczu jego ciekly duze krople gestego miodu.
Wzialem tedy z tacy czwarta szklanke, w ktorej miescil sie grad. Wygladalo to tak, jakby do szklanki wlozyl ktos garsc grubego srutu.
Wysypalem na dlon kilka ziarnek gradu i wcieralem je w glowe pana Kleksa. Musial doznac nadzwyczajnej ulgi, gdyz zdjal glowe z karku i rzucil mi ja jak pilke. Odrzucilem mu ja z powrotem w przekonaniu, ze gre w pilke lubi tak samo jak ja. Tymczasem pan Kleks, nie mogac widziec wlasnej lecacej ku niemu glowy, tak niezrecznie nadstawil rece, ze glowa potoczyla sie w innym kierunku, odbila sie kilka razy od ziemi i znikla w zaroslach.
Zapytalem pana Kleksa, jak sie czuje bez glowy, ale nic mi nie odpowiedzial, gdyz nie mial czym.
W tym czasie wlasnie emaliowany czajnik w gorze odwrocil sie zakopconym dnem na dol i naraz zapadla ciemnosc, w ktorej tylko srebrne widelce migotaly wesolo.
Pan Kleks stal bez glowy, bezradnie wymachujac rekami.
Wyjalem tedy z piatej szklanki blyskawice, wygialem ja na ksztalt laski i swiecac nia sobie, udalem sie na poszukiwanie glowy pana Kleksa.
Znalazlem ja wsrod pokrzyw. Byla cala poparzona, co wcale nie przeszkadzalo jej podspiewywac:
Poparzyly mnie pokrzywy, Taki jestem nieszczesliwy!
Zwrocilem panu Kleksowi glowe, blyskawice zas wetknalem obok w ziemie.
Dawala tyle swiatla, ze bylo widno jak w dzien.
– Chetnie bym cos zjadl – powiedzial pan Kleks.
Niestety, jedyna rzecza, ktora posiadalem, byla szklanka z grzmotem.
– Doskonale! – zawolal pan Kleks. – Nie znam nic smaczniejszego od grzmotu. Przynies go tutaj.
Wyjalem grzmot ze szklanki i podalem panu Kleksowi. Byla to piekna czerwona kula, przypominajaca owoc granatu.
Pan Kleks wydobyl z kieszeni scyzoryk, pokrajal grzmot na cwiartki, obral ze skorki zjadl z ogromnym apetytem, oblizujac sie smakowicie.
Po chwili jednak rozlegl sie potezny huk i pan Kleks, rozsadzony od srodka, rozerwal sie na tysiac drobnych czasteczek. Wlasciwie kazda taka czasteczka byla samodzielnym malym panem Kleksem, a wszystkie tanczyly wesolo na trawie i smialy sie cieniutkimi glosikami.
Wzialem jedna z tych smiejacych sie czasteczek, wlozylem do siodmej, pustej szklanki, stojacej na tacy, i zanioslem do kuchni.
Nagle przez otwarty lufcik wdarly sie z glosnym brzekiem srebrne widelce, osaczyly mnie ze wszystkich stron, a dwa sposrod nich, zdaje sie, ze Antoni i Albert, usilowaly dostac sie do szklanki, gdzie byl malenki pan Kleks.