Tajemnica Jeczacej Jaskini - Hitchcock Alfred 4 стр.


– Takie duze? Musza miec z osiemdziesiat centymetrow dlugosci! – dziwil sie Bob.

– Co najmniej – stwierdzil Jupiter powaznie. – I bylo to duze, czarne i blyszczace. Jakis rodzaj…

– Potwora! – dokonczyl Pete.

– Staruch! – wykrzyknal Bob.

Chlopcy spojrzeli po sobie zaleknieni. Nie wierzyli w potwory, ale co moglo zostawic tak olbrzymie slady?

Nagle oslepilo ich ostre swiatlo. Przerazeni przylgneli do sciany. Zza swiatla dobiegl ich ochryply glos:

– Co tu sie dzieje?

Wolno zblizala sie do nich jakas postac – zgieta sylwetka starego czlowieka z biala, zmierzwiona broda i z olbrzymia strzelba w rece.

ROZDZIAL 6. Niebezpieczna wyprawa

Stary czlowiek machnal reka w kierunku ciemnych tuneli.

– Te korytarze ida hen daleko do srodka – powiedzial wysokim, lamiacym sie glosem. – Wy, mlodziaki, mozecie sie bardzo latwo w nich zgubic.

W jego czerwono obrzezonych oczach zapalily sie niedobre blyski.

– Trzeba byc tu wielce ostroznym – zaskrzeczal. – Trzeba znac ten kraj, tak, panie. Siedemdziesiat lat tu zyje i nigdy nie stracilem mego skalpu, o nie, panie. Myslec na zapas, to cala historia. Znac kraj i walczyc z wrogami.

– Skalp? – zdumial sie Pete. – Pan walczyl z Indianami? Tutaj?

Stary machnal swa antyczna strzelba.

– Indiany! Powiem wam o nich, powiem. Zylem z nimi cale moje zycie. Mili ludzie, ale twardzi wrogowie, tak panie. Dwa razy malo nie stracilem skalpu. Raz w kraju Utekow, raz w kraju Apaczy. Przebiegli ci Apacze. Ale ucieklem.

– Nie sadze, zeby tu byli teraz jacys Indianie, prosze pana – powiedzial Jupiter grzecznie. – I na pewno sie nie zgubimy.

Wzrok czlowieka spoczal na chlopcach. Zdawalo sie, ze po raz pierwszy rzeczywiscie ich widzi.

– Teraz? Oczywiscie nie ma tu teraz Indian. Bardzo nierozsadnie chlopcy lazic tak po tej jaskini. Obcy tu, co? – jego glos byl teraz nizszy i rowniejszy. Stary czlowiek stracil tez swoj dziki wyglad.

– Tak, prosze pana, nie jestesmy tutejsi – pierwszy odezwal sie Bob. – Jestesmy z Rocky Beach.

– Spedzamy wakacje na Ranczu Krzywe Y, u panstwa Dalton – dodal Jupiter – A pan?…

– Jestem Ben Jackson. Mozecie mnie chlopcy nazywac Ben. Daltonowie, co? Fajni ludzie, tak, panie. Przechodzilem obok dolina i uslyszalem czyjs krzyk. Pewnie jeden z was krzyczal, co?

– Tak, prosze pana – powiedzial Jupiter. – Ale mysmy sie nie zgubili. Widzi pan, robimy znaki idac, tak wiec wiemy, jak wrocic.

– Oznaczacie szlak, co? No, to wielce rozsadnie. Mysle, ze dalibyscie sobie rade w dawnych czasach, w wielkim kraju. Ale co wlasciwie tu robicie?

– Staramy sie odkryc, co wydaje te jeczace dzwieki – wyjasnil Bob.

– Tylko to przestalo jeczec, gdy weszlismy do jaskini – dodal Pete. Nagle stary czlowiek jakby sie skurczyl. Jego oczy zachmurzyly sie i pojawila sie w nich ostroznosc. Zmiana byla tak zaskakujaca, ze przez moment chlopcom zdawalo sie, ze patrza na inna osobe.

– Jeki, co? – jego glos byl znowu skrzekliwy. – Ludzie mowia, ze to El Diablo wrocil. Nie ja, nie, panie. Ja powiem, to Staruch jeczy, tak powiem. Zyl w tej jaskini, jeszcze nim sie tu bialy czlowiek pokazal. Czas nic dla niego nie znaczy. Wy sie, chlopcy, trzymajcie stad z daleka, bo Staruch was dopadnie, to pewne. Jess Dalton niech sie tez lepiej trzyma z daleka, i szeryf, i oni wszyscy. Staruch dobierze sie do kazdego!

Glos starego czlowieka rozbrzmiewal przejmujacym jazgotem w mrocznej grocie. Bob i Pete rzucali nerwowe spojrzenia na Jupitera, ktory przygladal sie uwaznie Benowi.

– Czy widzial go pan kiedys? – zapytal. – Czy widzial pan Starucha tu, w jaskini?

– Widzial go? – zarechotal Ben. – Cos widzialem, tak, panie. Wiecej niz raz widzialem.

Rozejrzal sie wokol ostroznie po czym jego wyglad znowu sie zmienil. Wyprostowal sie, oczy mu sie wypogodzily, a glos stal sie znowu niski i spokojny.

– No dobrze, chlopcy. Chodzcie teraz lepiej ze mna. Nie moge przeciez was zostawic bladzacych po jaskini.

Jupiter skinal glowa.

– Mysle, ze widzielismy dosc na dzisiaj. Pan ma racje, tu mozna sie latwo zgubic.

Ben uniosl do gory swa latarnie, ktorej jasne swiatlo rozproszylo mroki groty i zlagodzilo jej posepnosc.

Szybko odnalezli droge powrotna do doliny. Kiedy szli w towarzystwie starego czlowieka do swych rowerow, Jupiter nastawial uszu, ale zaden dzwiek nie dobiegal z jaskini.

– Roztropni z was chlopcy – powiedzial Ben na pozegnanie – ale Staruch madrzejszy od wszystkich. Lepiej mu sie nie narazac. Powiedzcie Jessowi Daltonowi, ze Staruch czuwa, tak, panie.

Smiech starego rozlegal sie jeszcze, gdy jechali droga w strone domu. Biorac zakret Jupiter zatrzymal sie nagle.

– Och! – wydal okrzyk Pete, ktory o malo nie wpadl na niego.

Bob zahamowal.

– Co sie stalo, Jupe?

– Porzucenie zadania w polowie nie przystoi Trzem Detektywom – powiedzial Jupiter, zawracajac juz rower.

– Mysle, ze powinnismy wrocic do domu – zaprotestowal Bob.

– Ja tez – poparl go Pete szybko.

– Dwa do jednego, Jupe.

Ale Jupiter pedalowal juz w przeciwnym kierunku. Bob i Pete patrzyli za nim przez chwile, wreszcie z rezygnacja zawrocili. Obaj wiedzieli, ze nikt i nic nie powstrzyma Jupe'a, jesli raz wbil sobie cos do glowy. Kiedy sie z nim zrownali, wpatrywal sie bacznie w mrok przed nimi.

– Droga wolna – powiedzial. – Chodzcie.

– Co robimy? – zapytal Bob, gdy Pierwszy Detektyw zsiadal z roweru.

– Zostawimy rowery tutaj i pojdziemy dalej na piechote – odparl Jupiter. – Bedziemy mniej widoczni.

– Dokad idziemy? – zapytal Pete.

– Zauwazylem wlasnie, ze ta droga zatacza luk wokol Diabelskiej Gory i schodzi do morza – powiedzial Jupiter. – Chce zobaczyc, czy nie ma drugiego wejscia do jaskini od strony oceanu.

Poszedl przodem w dol ciemnej drogi, Bob i Pete za nim. Doline zalegaly cienie, drzewa i krzewy przed nimi zdawaly sie wyplywac z nocy.

– Natknelismy sie na trzy zagadki dzisiejszego wieczoru – odezwal sie Jupiter. – Po pierwsze: dlaczego jeki ustaly, gdy bylismy w jaskini. Wiatr sie nie uciszyl, wial nadal, gdy wyszlismy z niej.

– Uwazasz, ze cos zatrzymalo jeki? – zapytal Bob.

– Jestem tego pewien – odparl Jupiter z przekonaniem.

– Ale co? – pytal Pete.

– Prawdopodobnie nie cos, ale ktos, kto nas widzial wchodzacych do jaskini – powiedzial Jupiter. – Po drugie: Ben Jackson bardzo chcial, zebysmy wyniesli sie z jaskini. Ciekawe dlaczego?

– Przerazajace, jak on sie zmienial – Bob wzdrygnal sie.

– Tak – powiedzial Jupiter w zadumie. – Niezwykle osobliwy stary czlowiek. Zdawalo sie, ze jest dwiema osobami, zyjacymi w roznych czasach. Szczerze mowiac, nie moglem opanowac wrazenia, ze odgrywa przed nami rodzaj przedstawienia.

– Moze rzeczywiscie niepokoil sie o nas – zastanawial sie Pete – jesli naprawde widzial… Starucha.

– Byc moze – zgodzil sie Jupiter. – Nastepna zagadka to ta czarna, lsniaca rzecz, ktora widziales, i slady na dnie groty. Jestem pewien, ze to byla woda. Jest oczywiscie mozliwe, ze w jaskini jest jakis stawek, ale moze to rowniez oznaczac, ze istnieje drugie do niej wejscie od strony oceanu. Tego wlasnie musimy poszukac.

Przeszli jeszcze kawalek i droga urwala sie nagle przy ogrodzeniu z zelazna furtka. Poza nia dwie waskie sciezki biegly w dol urwiska, jedna w lewo, druga w prawo. Daleko w dole jasniala w swietle ksiezyca biala linia przybrzeznych fal. Chlopcy wspieli sie na zamknieta furtke i zeskoczyli po drugiej stronie.

– Pojdziemy w prawo, w strone jaskini – powiedzial Jupiter. – Pete niech lepiej prowadzi, ja pojde ostatni. Powiazemy sie lina, tak jak to robia na wspinaczkach gorskich. Jesli natrafimy na jakies niebezpieczne przejscie, bedziemy przechodzic pojedynczo.

Chlopcy obwiazali sie lina wokol pasa, po czym Pete pierwszy ruszyl w dol waska sciezka. Ponizej fale wznosily sie i odplywaly spomiedzy ogromnych skal, osrebrzonych swiatlem ksiezyca. Schodzili coraz nizej. Rozpryskujace sie fale oblewaly ich jakby deszczem, a sciezka zamienila sie w polke skalna, nieraz tak waska, ze przesuwali sie po niej krok za krokiem, wczepieni w skalista sciane gory. Ostatni odcinek sciezki spadal ostro po urwisku. Wreszcie znalezli sie na malej piaszczystej plazy, opustoszalej teraz, ale noszacej slady obecnosci ludzi. Walaly sie po niej puszki po piwie, butelki po napojach i resztki jedzenia.

– Pojdziemy wokol stoku – zadecydowal Jupiter. – Rozgladajcie sie bacznie za jakims otworem.

Gore pokrywaly karlowate drzewa i niskie, geste krzewy, wyrosle miedzy duzymi, kraglymi glazami. W swietle latarek chlopcy przeszukiwali krzaki, zagladali pod glazy, ale nie znalezli nic, co mogloby byc wejsciem do jaskini.

– Wydaje mi sie, ze szukamy w zlym miejscu, Jupe – odezwal sie Pete.

– A gdzie jeszcze mozna szukac? – zapytal Bob.

– Nikt nam nie mowil, ze istnieje w ogole drugie wejscie. Jesli wiec jest jakies, zaloze sie, ze jest dobrze ukryte – odparl Pete.

– Myslisz, ze nie moze byc dostepne z plazy? – spytal Bob. – Ale musi byc gdzies blisko. Przeciez ta sciezka jest jedyna droga w dol.

– Chyba masz racje – powiedzial Jupiter. – Bob, chodz ze mna. Przeszukamy prawa strone. Pete, ty idz w lewo.

Skaly zamykajace plaze byly sliskie, pokryte wodorostami i muszlami. Jupiter i Bob przechodzili przez nie ostroznie, oswietlajac sciane urwiska w poszukiwaniu otworu. Dotarli w koncu do miejsca, z ktorego nie mozna bylo isc dalej, nie zaglebiwszy sie w wodzie. Zniecheceni zamierzali wlasnie zawrocic, gdy dobieglo ich wolanie Pete'a.

– Znalazlem!

Przegramolili sie przez mokre kamienie i pobiegli na leb na szyje przez plaze. Pete stal poza jej obrebem, na duzym, plaskim glazie. Miedzy dwoma gigantycznymi, okraglymi kamieniami zobaczyli otwor. Byl maly i na wysokosci zaledwie kilkudziesieciu centymetrow nad lustrem wody.

– Sluchajcie.

Dzwiek nie budzil watpliwosci

– Aaaaaaa-uuuu-uuu-uu!

Plynal z otworu, ledwie uchwytny, jakby z przepastnej glebi jaskini. Pete skierowal snop swiatla latarki na skalne wejscie. Bylo czarne, mokre i bardzo waskie. Tunel zdawal sie biec wprost w glab gory.

ROZDZIAL 7. Odglosy nocy

– To jest okropnie waskie i wilgotne, Jupe – powiedzial niespokojnie Pete.

– I moze prowadzic donikad – dodal Bob.

– Nie, to musi byc wejscie do jaskini – upieral sie Jupiter. – W przeciwnym razie nie slyszelibysmy tego jeku.

– Ale ten otwor jest taki maly… – glos Pete'a byl pelen watpliwosci.

Jupiter przykucnal i wpatrzyl sie w tunel.

– Mysle, ze jesli bedziemy sie zachowywac ostroznie, mozemy spokojnie wejsc do srodka. Bob, ty jestes najmniejszy. Owiazemy cie lina i wsuniesz sie pierwszy.

– Ja? Tam? Zdaje sie, ze mielismy sie trzymac razem.

– To by bylo nierozsadne, wchodzic razem – tlumaczyl Jupiter. – Jesli chce sie sforsowac nieznane przejscie, jedynym rozsadnym sposobem jest poslanie najpierw jednej osoby zabezpieczonej lina, podczas gdy pozostale zostaja na zewnatrz, gotowe w kazdej chwili wyciagnac te pierwsza, gdyby napotkala jakies niebezpieczenstwo.

– Tak, tak – wtracil Pete. – Widzialem to na filmie o obozie jenieckim. Kiedy zolnierze kopia tunel, zawsze jeden jest na przedzie obwiazany lina. Jak nia szarpnie, reszta wyciaga go na zewnatrz.

– Wlasnie – powiedzial Jupiter z lekka irytacja w glosie. Pierwszy Detektyw nie lubil, gdy ktos wykazywal, ze jego pomysl nie jest oryginalny.

– Pamietaj, szarpnij mocno line, gdybys mial jakies klopoty – zwrocil sie do Boba. – Natychmiast cie wyciagniemy.

Nie bardzo przekonany, lecz dzielnie opanowujac strach, Bob obwiazal sie mocno lina w pasie i wczolgal sie do waskiego tunelu.

W srodku panowaly ciemnosci i chlod. Sklepienie bylo o wiele za niskie, by mogl stanac, a sciany mokre i oslizgle, pokryte morskim mchem. Posuwal sie naprzod wolno, na czworakach. W swietle latarki kraby pierzchaly na boki, skrobiac kleszczami mokra skale.

Po mniej wiecej dziesieciu metrach strop nagle zalamal sie ostro w gore. Bob wstal. W swietle latarki widzial, ze tunel prowadzi wciaz na wprost, ale jest juz szeroki, suchy i lekko sie wznosi.

– Jupe! Pete! Wszystko w porzadku! – krzyknal za siebie.

Wkrotce obaj przyjaciele przylaczyli sie do niego.

– Tutaj jest zupelnie sucho – zdziwil sie Pete.

– Ta czesc tunelu musi byc powyzej linii przyplywu – powiedzial Jupiter. – Zaczne znaczyc nasza droge. Nasluchujcie przez caly czas, skad dochodza jeki, zebysmy szli we wlasciwym kierunku.

Szli ostroznie naprzod, a Jupiter zatrzymywal sie co pare krokow, rysujac na scianie biala kreda znak zapytania i strzalke. Po kilkunastu metrach korytarz zawiodl ich do nowej obszernej groty, jednej z wielu, ktore zdawaly sie dziurawic jak rzeszoto cale wnetrze Diabelskiej Gory. Ponownie znalezli tu liczne otwory wejsciowe bocznych tuneli.

Staneli posrodku zdezorientowani.

– Znowu problem – powiedzial Pete.

– Ta gora to istny ser szwajcarski – Bob byl juz zniechecony. – Jak uda nam sie kiedykolwiek wytropic zrodlo tego jeku?

Jupiter jednak ani nie rozgladal sie po nowej grocie, ani nie szukal otworow licznych korytarzy. Sluchal.

– Czy ktorys z was slyszal jek, od kiedy weszlismy? – zapytal.

Bob i Pete zastanawiali sie przez chwile.

– O, do diabla, nie! – zaklal Bob.

– Slyszalem tylko, kiedy bylem na zewnatrz – powiedzial Pete.

– Nie slyszalem takze, kiedy sie czolgalem przez pierwszy odcinek tunelu – dodal Bob.

Jupiter skinal glowa.

– Jak tylko wchodzimy do srodka, jek ustaje. Wielce podejrzana sprawa. Raz mogl to byc przypadek, po raz drugi wyglada na jakas prawidlowosc.

Pete spojrzal na niego zaintrygowany.

– Myslisz, ze wchodzac, zmieniamy cos w jaskini, nie zdajac sobie z tego sprawy?

– To jedna z mozliwosci – przytaknal Jupiter.

– Inna, ze ktos nas widzial – powiedzial Bob. – Ale jak mogl nas widziec na plazy w ciemnosciach?

Jupiter pokrecil bezradnie glowa.

– Musze przyznac, ze sam jestem zbity z tropu. Byc moze…

Uslyszeli dzwiek wszyscy rownoczesnie. Ledwie uchwytny, daleki odglos dzwonkow i klip-klap, klip-klap konskich podkow.

– Kon! – wykrzyknal Bob.

Jupiter przekrzywil glowe i nasluchiwal bacznie. Odglos zdawal sie dochodzic zza sciany groty.

– On… on jest wewnatrz gory!

– Nonsens, Jupe – powiedzial Bob. – Musi byc gdzies w dalszej czesci jaskini.

Jupiter potrzasnal glowa.

– Jesli moj zmysl orientacyjny mnie nie zawodzi, dalsza czesc jaskini znajduje sie po przeciwnej stronie. Ta sciana jest rownolegla do zbocza gory i zaden tunel nie prowadzi w tym kierunku!

– Moze lepiej stad wyjdzmy… – wymamrotal Pete.

– Mysle, ze masz racje – przytaknal pospiesznie Jupiter.

– Chodzmy!

Chlopcy przepychali sie jeden przez drugiego, biegnac waskim korytarzem. Pete pierwszy dopadl malego tunelu i wczolgal sie do niego blyskawicznie. Bob i Jupiter tuz za nim.

Wypadli na zewnatrz zanurzajac sie po kolana w wodzie. Biegli, potykajac sie o kamienie i wreszcie zwalili sie na bialy piasek plazy. Lezeli, dyszac ciezko.

– Skad wlasciwie dochodzily te odglosy? – odezwal sie wreszcie Bob.

– Nie mam pojecia – wyznal niechetnie Jupiter. – Mysle jednak, ze zbadalismy dosc na jeden wieczor. Wracajmy do domu.

Bob i Pete z ulga wspinali sie waska sciezka za Pierwszym Detektywem. Dotarli juz niemal do zelaznej furtki, gdy Jupiter zatrzymal sie nagle. Pete nieomal wpadl na niego w ciemnosciach.

– Co ty wyprawiasz, Jupe!

Jupiter nie odpowiedzial. Wpatrywal sie w podwojny szczyt Diabelskiej Gory.

– Co jest? – szepnal Bob.

– Przyszlo mi cos wlasnie do glowy – odparl wolno Jupiter. – Poza tym zdawalo mi sie, ze cos sie rusza tam, na gorze…

Z ciemnosci nadbiegl dzwiek dzwonkow i znajome klip-klap, klip-klap.

– Och, nie – jeknal Bob.

– Czy to jest to samo, co slyszelismy w jaskini? – zapytal szeptem Pete.

– Tak sadze – powiedzial Jupiter. – Odglosy musialy sie przesaczac z zewnatrz przez jakas szczeline w skale. Takie pekniecia swietnie przenosza dzwieki. Mozna odniesc wrazenie, ze rozbrzmiewaja wewnatrz gory.

Odglos stukajacych podkow byl coraz blizszy i chlopcy przykucneli w gestych krzakach w poblizu furtki. Wielki, czarny kon ukazal sie na stromym zboczu Diabelskiej Gory. Schodzil truchtem w dol. O kilka krokow od chlopcow minal skrywajace ich krzewy.

Назад Дальше