Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna 5 стр.


Wrocil bardzo szybko.

– To bylo warte dokladniejszego obejrzenia i zaluje, ze nie przyszedlem tu wczesniej. Taki rzut oka to za malo. Dziekuje ci, ze poczekalas.

Ruszylismy w strone osiedla. Z przeciwnej strony drogi nadchodzila Miska z Piotrem.

– Idziemy do proboszcza! – powiedziala, kiedy zblizyli sie do nas.

– Furtka otwarta, roze piekne… – odparl Marcin- zaluje, ze nie przyszedlem tu dawniej!

– Jak to? – zdziwila sie Miska. – Widziales je pierwszy raz?

– Nigdy tu jeszcze nie bylem!

– No wiesz, Mada! Ze tez nie przyprowadzilas go wczesniej!

Nie moglam dac jej najmniejszego znaku, bo przez caly czas patrzyla na Marcina.

– Mada przeciez uwielbia te roze! – mowila. – Zawsze po przyjezdzie do Osady, pierwsza rzecz, gna do rosarium! – dopiero teraz spojrzala na mnie i speszyla sie.- Cos ty…? Mada…?

Marcin stal obok mnie pochmurny, nieskory do rozmowy. W swojej bialej koszuli i odprasowanych spodniach wygladal tak jak wtedy, kiedy zobaczylam go pierwszy raz przed czytelnia… zupelnie jakby nie bylo tego lata za nami, jakbym go nie znala! Patrzyl na mnie drwiacym spojrzeniem, tym samym, ktorym skwitowal nasz usmiech pod slupem ogloszeniowym. Tylko jego tenisowki pobrudzone byly ceglastym pylem kortu, tak jak moje.

Nie mowiac do siebie ani slowa, ani jednego slowa- wrocilismy do domu.

– No, to ciao, Mada!

– Ciao…

Tego popoludnia nie wyszlam wiecej i plakalam wieczorem, kiedy mama i Alka juz spaly. Rano nie chcialo mi sie wstac z lozka, ale tym razem glowa bolala mnie naprawde. Mama usiadla na brzegu mojego lozka.

– Polezysz sobie? – zapytala.

– Uhmmm… – burknelam przytakujaco. Siegnela po pilnik i wyrownala linie paznokcia. Co chwile spogladala na mnie z ukosa.

– Przykro mi, ze tak ci sie nie powiodlo z Marcinem – powiedziala wreszcie.

– Mialas mu wiele do zarzucenia!

– To ja mialam. Uczucie bylo twoje.

– Ale jezeli mialas mu cos do zarzucenia, musisz byc zadowolona, ze koniec jest taki, a nie inny! Myslisz, ze ja sie wylize z tego predzej czy pozniej! Wiec chociaz nie mow, mamo, ze jest ci przykro, bo to nieprawda!

– Owszem, jest mi przykro! Wylizesz sie czy nie wylizesz, w tej chwili nie o to mi chodzi. Jest ci ciezko, dlatego do ciebie przyszlam…

– Ale ty, mamo, uprzedzilas sie w koncu do niego bez zadnych podstaw! – zaatakowalam.

– Niestety… mam juz pewne podstawy do uprzedzen! Nie mowilam z toba wczoraj, bo sadzilam, ze nie jestes w stanie przyjac zadnego ostrzezenia!

– Masz podstawy?

– Tak!

Moja stopa wysunieta spod koca wygladala jak nie moja, poruszalam palcami, zeby ja poczuc. Cala bylam jakas zdretwiala.

– Sadzilam, ze powtarzajac ci to wszystko, czego sie dowiedzialam, zraze cie jedynie do siebie, nie do niego! Mowila mi o nim jego matka… przestrzegla mnie… chciala byc wobec nas lojalna!

Byc moze wysluchalabym zarzutow pod adresem Marcina, gdyby nie ostatnie zdanie mamy.

– Matka Marcina mowila ci rzeczy niepochlebne o nim! Mamo! I tys jej wierzyla? Nie wyczulas, ze mowi to celowo?

– Wyczulam, oczywiscie, ale cele moga byc rozne!

– Och, mamo! Ten byl zupelnie jasny! Chciala, abys mnie naklonila do zerwania tej znajomosci!

– Tak. To prawda.

– Nie znosila mnie! Bala sie o Marcina!

– Nie o niego sie bala…

– Bala sie o Marcina, mamo! Byla zazdrosna jak wszystkie matki! Nie mogla zniesc mysli, ze Marcin moze mnie pokochac i wtedy ona straci swoja wylacznosc!

– Skad ci to przyszlo do glowy? – odrzucila pilnik na stol. – Posluchaj, co ci powiem! Jesli chcesz wiedziec…

Jaka obluda! Mama przyszla tutaj po to, zeby pozornie okazac mi wspolczucie, a konczy sie to mentorskim tonem i atakami na Marcina. Z Marcinem skonczone, ale wszystko takie jeszcze swieze! Czulam, ze narasta we mnie nieopanowana zlosc.

– Nie potrzebuje nic wiedziec! Nie chce! Nie ma Marcina! Nie obchodza mnie zadne historie wymyslone przez jego matke…!

– Nie histeryzuj! Przestan szarpac ten koc! Nie sadzilam, ze jestes do tego stopnia rozegzaltowana! Zachowujesz sie jak aktorka w prowincjonalnym teatrze! Kiepska aktorka! Smieszne! Przyszlam tu w najlepszych intencjach, ale intencje jednej strony to zbyt malo!

Wyszla z pokoju trzaskajac drzwiami. Lezalam przez chwile i trzeslam sie jak w febrze. Dopiero kiedy opadla ze mnie pierwsza zlosc, pomalu zaczelam uprzytamniac sobie, ze moglo byc w tym wszystkim jakies ziarenko prawdy. Jezeli tak, to jakie? Co w koncu zarzucano temu Marcinowi? Ze oblal mature? To jeszcze nie powod… W stosunku do mnie byl przeciez nieskazitelnie poprawny! No dobrze… a jaki stalby sie, gdyby to wszystko -ulozylo sie inaczej? Gdyby mnie kochal? A moze wlasnie umialby wybronic nasza milosc przed tym, co moglo byc w niej zle? Ale na to pytanie nie moglam znalezc odpowiedzi, bo Marcin nie kochal mnie przeciez.

Spotkalam go wczesna jesienia. Podchodzilam do przystanku, na ktorym stal, i zauwazylismy sie niemal jednoczesnie. Podniosl w gore reke i zawolal:

– Mada! Jak sie masz! – zupelnie jakby nie pamietal fatalnego rosarium.

– Znakomicie, dzieki…

– Czekasz na autobus?

– Aha…

Stal teraz przy mnie i przygladal mi sie z wyraznym rozbawieniem.

– A jednak spotkalismy sie, Mada!

– Zauwazylam wlasnie.

– Nie zawsze bylas taka spostrzegawcza! Przegapialas wiele dobrych pilek. Pojedziesz setka?

– Setka.

– I co?

Wzruszylam ramionami. Byl to jedyny gest, na ktory moglam sie zdobyc.

– I nic.

Przechylil sie, zeby zobaczyc numer nadjezdzajacego autobusu.

– Nic, to cholernie malo…

– Niewiele!

– Bedziesz chyba najbardziej lakonicznym adwokatem swiata!

– Rozmyslilam sie i nie ide na prawo!

– No?

– Tak. Zostane prowincjonalna aktorka…

– To zdumiewajace! Prowincjonalna, mowisz?

– Tak powiedzialam. Moja mama twierdzi, ze mam do tego wybitne zdolnosci.

– Przyjade zatem do Koziej Wolki, zeby cie zobaczyc!

– Po co do Koziej Wolki? Widzisz mnie przeciez!

Przyjechala setka tak pusta, ze nawet nie moglam sie nie dostac.

Byla juz jesien, a ja nie moglam zapomniec Marcina. Przeciwnie. Kochalam go nadal i to spotkanie pogorszylo tylko sytuacje. Jak malo musialam go obchodzic, jezeli zapomnial nawet o naszym przykrym rozstaniu w Osadzie! A ja nie moglam zapomniec niczego, pamietalam wszystko, kazdy dzien, kazda rozmowe. Zylam przeszloscia, ale czas biegl naprzod. Nastapila parada dni tak zwyczajnych, ze jedynie wystawy sklepow z konfekcja damska stanowily w nich odrobine urozmaicenia. Och, jak lubilysmy ogladac te cudowne rzeczy! Puszyste mohery, cieniutkie nylony, wloskie apaszki! Wydawalo nam sie, ze tuz za szyba wystawy jest inny swiat, w ktory moze kiedys wejdziemy, ktory bedzie nasz! Swiat, w ktorym mezczyzni mieszaja coctaile. Wracajac ze szkoly mijalysmy rzad takich wlasnie prywatnych sklepikow i kiedy z oczyma pelnymi cudownosci wchodzilam do naszego mieszkania, wydawalo mi sie bardziej bezbarwne, niz bylo w rzeczywistosci.

Wiecznie zabiegana mama ciagnela do domu tylko przedmioty niezbedne. Bylysmy skazane na rzeczy praktyczne. Alusia, oczywiscie, nie dostrzegala tego. Zbyt pochlonieta nauka, praca spoleczna w szkole, przynaleznoscia do harcerstwa, wkladala na siebie cokolwiek jej mama przygotowala i z uporem maniaczki robila swoje kolejne sprawnosci samarytanki, kucharki, ogrodniczki… Alusia swoje, a zycie swoje. Kwiaty w naszym domu umieraly z pragnienia, ziemniaki przywieraly do garnkow, w domowej apteczce nie bylo nigdy aspiryny. Alusi przybywalo za to na rekawie czerwonych naszywek i w zdumiewajacym tempie awansowala na zastepowa. Nie zazdroscilam jej tego. Wolalam swoje, wypelnione pustka wieczory, ktore chociaz nie byly falszem. Tylko niekiedy pozwalalam sobie na odrobine fantazji. Czasami zostawalam w domu zupelnie sama. Alusia celebrowala jakas zbiorke, mama pracowala poza godzinami sluzbowymi. Dom byl wtedy moj. Moj i Marcina. Wyobrazalam sobie, ze Marcin siedzi na fotelu mamy, rozmawialam z nim. Nalewalam dwie szklanki herbaty, krazylam po mieszkaniu lekka i swobodna – szukajac kruchych ciasteczek, ktorymi moglabym go poczestowac. Siadalam na poreczy fotela, zamykalam oczy i gladzilam glowe wylenialego misia, ktorego dostalam od babci Emilii na swoje dziesiate urodziny. Wyobrazalam sobie, ze to glowa Marcina. Wszystko bylo nieprawda, wszystko! Prawdziwa byla tylko szklanka wystyglej herbaty.

I wreszcie nadszedl tamten wieczor. Mieszkalysmy na ulicy Kwiatowej. Byla to ulica zadna. Ten kto ja tak nazwal, musial miec sprawnosc ogrodnika, bo nie bylo na niej ani kwiatow, ani zieleni. Dochodzilam wlasnie do tego miejsca, w ktorym Kwiatowa zakreca lagodnym lukiem, troche moze niepotrzebnie, bo ani to ladne, ani wygodne. Wszystko na Kwiatowej bylo proste, kanciaste, zakret draznil mnie zawsze i wydawal mi sie zbytecznym zamknieciem prespektywy. Nigdy nie przypuszczalam, ze stanie sie dla mnie wazny. Byl pozny wieczor, ale nie moge powiedziec, ze moje kroki rozlegaly sie echem po opustoszalej o tej porze ulicy, chociaz takie zdanie stwarzaloby pewien nastroj. Zadnego echa nie bylo. Jakie to dziwne! Czasami uda sie czlowiekowi przezyc cos, dla czego chcialby jakiejs szczegolnej scenerii, zeby poglebic efekt, zeby odebrac wrazenie mocniejsze, ktore zostaloby w pamieci takze i obrazem chwili. Czasami znowu udaje sie znalezc sama tylko scenerie, fascynujace otoczenie, w ktorym nie dzieje sie nic. To tylko malarstwo i literatura moga zespalac dowolnie forme i tresc. W zyciu jest inaczej. Czlowiek to rzeczownik, a rzeczownikiem rzadza przypadki. Otoz to. Dochodzilam wlasnie do tego miejsca, w ktorym Kwiatowa przebiega lukiem kiedy ktos nagle zawolal:

– Uwazaj! Zapalka na zakrecie!

Odruchowo spojrzalam pod nogi.

– Przepraszam – uslyszalam ten sam glos – przepraszam cie najmocniej. Nie przypuszczalem… nie sadzilem, ze to ty!

Powinnam byla pojsc dalej, ale ja juz stalam. Stanelam przed zapalka, ktorej nie bylo. Spojrzalam w bok.

– Marcin!

Moja radosc byla jak plomyk na wietrze. Tylko blysk. I zaraz twardy obrachunek: nie sadzilem, ze to ty? Tak powiedzial. A wiec szukal latwej znajomosci…

– Przypadkowo trafiles na mnie! Co za pech!

– Pech? – podszedl blizej. – Doprawdy pech? A moze szczesliwy zbieg okolicznosci?

– Nie zawieram znajomosci na ulicy. A to przeciez chciales mi zaproponowac, prawda? Zatrzymujac mnie nie wiedziales, ze to ja!

Blyskawicznie przypomnialy mi sie zastrzezenia mamy, te, ktorych nie wysluchalam do konca, przypomnial mi sie wieczor u Tomasza, kiedy podczas mojej nieobecnosci Marcin zaczal pic. Tak, a teraz to… Wiec taki byl?

– Wiedzialem, ze bedziesz tedy szla! Czekalem tu na ciebie, wierz mi!

– Marcin, powiedziales wyraznie: nie wiedzialem, ze to ty!

Odwrocilam sie i predko zaczelam isc w strone domu. Marcin byl szybszy i juz po chwili znowu stal przede mna. Spojrzalam na niego, gotowa do nowej repliki. Powstrzymalo mnie spojrzenie, pozbawione zwyklej ironii, nieoczekiwanie powazne. Marcin polozyl mi reke na ramieniu i pochylajac lekko glowe, powiedzial spokojnie i przekonywajaco:

– Uwierz mi… prosze cie… czekalem tylko na ciebie! Czasami czlowieka lamia drobiazgi, wrazenia, do ktorych wstyd sie nieomal przyznac. Wzruszyl mnie dol jego twarzy pociemnialy niewyraznym jeszcze zarostem.

***

Patrzyla na mnie przenikliwie. Znala moja twarz. Znala na pamiec, jak pierwsza ksiege Pana Tadeusza. Wystarczylo powiedziec "Litwo! Ojczyzno moja!"…zeby ciagnela dalej, az do samego konca. Wystarczylo jej takze spojrzenie na moja twarz, zeby ciagnac wstecz do samego poczatku.

– Piles? – zapytala krotko.

– Wiesz przeciez. Bylismy u Tomasza.

– Pytam sie, czy piles?

– Malo. Minimalnie.

Odgarnela wlosy z czola Mady gestem, na ktory nigdy nie potrafilem sie zdobyc, a na ktory zawsze mialem ochote.

– A ty? – zapytala.

Ale nie wiem, czy slyszala odpowiedz. Spostrzegla skuter stojacy pod drzewem i wpatrywala sie w niego nieruchomym spojrzeniem. Dopiero po chwili odwrocila wzrok w moja strone. Nie powiedziala nic, ale zrozumialem wszystko. Znowu zglaszala wobec mnie swoje kolejne votum nieufnosci. Zazadala, zebym byl w domu o dziewiatej i zaden sprzeciw nie przeszedl mi przez gardlo. Kiedy odchodzila, Mada zapytala mnie:

– Chcialbys miec taki skuter? Odwrocilem sie. Matka stanela w miejscu, jakby czekajac na moja odpowiedz.

– Niepotrzebny mi skuter! – powiedzialem glosno, bardziej do niej niz do Mady.

Usiedlismy przy stoliku, ale nie bylem w stanie rozpoczac najglupszej nawet rozmowy. Psiakrew, wszystko robilem zle. No, nie wychodzilo mi. Niepotrzebnie lazlem do tego Tomasza, niepotrzebnie dalem sie namowic Adamowi.

– No, to lu! – powiedzial.

Nie zauwazeni przez nikogo wymknelismy sie z mieszkania Tomasza, nie zauwazeni wrocilismy z powrotem z butelka w kieszeni.

– Mocna rzecz i pozyteczna – Adam napelnil szklanki po oranzadzie – chociaz ja tam wole czysta!

Tak, bylem w pieskim nastroju i Adam nie potrzebowal namawiac mnie dlugo na uzupelnienie Tomaszowej zastawy odrobina szkla. To byla slabosc. Mialem maslo nie wole! Kiedy siedzac z Mada w Bistro zastanawialem sie nad tym, czulem sie jak na pochylni. A wiec starczy pchniecie byle jakiej reki i moge spasc? Tylko dlatego, ze Mada przyszla w pore do Tomasza, nie byla to reka Adama. Gdyby matka chciala mi zaufac, moze bylbym silniejszy. Ale ona wszystko pamietala i nie chciala mi dac zadnych szans! To tylko Mada byla zdumiewajaco nieswiadoma i moze dlatego lgnalem do niej jak cma do swiatla. Nie wiedzac o mnie nic, nic mi nie mogla zarzucac. Nie wiedzialem jednak nigdy, w jakim stopniu znosi moja obecnosc przy sobie, a w jakim jej pragnie. Balem sie jak ognia taniego sentymentalizmu i jarmarcznych uniesien. Wszystko, tylko nie to! Poczatkowo pielegnowalem swoje uczucie do Mady tak mniej wiecej, jak matka pielegnuje wczesniaka, o ktorym lekarze mowia: nie wiadomo, czy wyzyje. Wczesniaka umieszcza sie w inkubatorze i zespol doswiadczonych ludzi walczy o szanse dla niego. A ja bylem sam. Moze zreszta bez obaw powierzylbym Madzie swojego noworodka, gdybym mial pewnosc, ze wyciagnie po niego chetne rece. Mada jednak traktowala mnie zawsze tak, jakbym byl jednym z elementow Osady. Bylem pewien, ze po wakacjach, zapytana o pobyt tutaj, odpowie lekko:

– No, coz… jezioro, korty, las, cudowne targi w kazdy wtorek, Marcin, gotycki kosciol na rynku…

Z tych niewesolych rozmyslan wyrwalo mnie pytanie Mady, ktorego nawet nie uslyszalem dokladnie.

– Co mowisz?

– Po prostu pytam sie, ktora sukienka najbardziej ci sie podobala…

Nie widzialem u Tomasza zadnych sukienek, oprocz tej jednej, ktora ona miala na sobie. Z pamieci moglem zacytowac kazda faldke szafirowego plotna.

– Czyzby to byla moja sukienka? – przerwala mi w polowie.

– Rzeczywiscie… to ta!

Trudno bylo dogodzic dziewczynie takiej jak Mada. Nie wygladala na ucieszona i patrzyla na mnie tak, jakbym muchomora nazwal prawdziwkiem.

Odprowadzilem Made i punktualnie o dziewiatej wrocilem do domu. Matka byla sama. Czytala i tylko przelotne spojrzenie na zegarek wskazywalo, ze dostrzegla moj powrot. Potem znowu wrocila do ksiazki. Poszedlem do siebie. Sypialem na oszklonej werandzie, ktorej okna wychodzily na ogrod. Wieczorami wial stamtad slodkawy zapach maciejki. Otworzylem okno. Bylo juz zupelnie ciemno, ale las wybijal sie mrocznym pasmem. Dziwna to rzecz, jak czesto na ten widok reagowalem uczuciem niedosytu. Mimo ze zawsze bylem pacyfista, czesto ogarnial mnie zal, ze nie urodzilem sie w pokoleniu mego ojca. Moze to w kazdym mezczyznie tkwi cos takiego cholernego? Ojciec mowil zawsze, ze "kazdy dzien jest swoista forma walki"… Mozliwe, ale on przeciez znal na wylot lasy kieleckie i zapach prochu. Wywalczyl dla mnie ten slogan, ktorego tresc nie ma w sobie nic z wielkiej przygody! Nikt mi nie powie, ze latwo jest dorastac, kiedy ma sie wszystko podetkniete pod nos. Wlasnie wtedy przychodza czlowiekowi do glowy najglupsze pomysly. Kiedy ojciec byl mlody, jadl krupnik ze wspolnego kotla. Mnie matka naszykowala tego wieczoru cztery kawalki chleba z szynka i trzy pomidory. I to jest ta roznica.

Drzwi uchylily sie lekko i matka zapytala nie wchodzac nawet na werande:

– Marcin, odprowadziles ja do domu?

– Tak.

– To dobrze. Gospodyni wrocila w tej chwili i mowi, ze byla jakas awantura przed gospoda. Balam sie, ze Mada placze sie gdzies sama po nocy. Odprowadziles ja pod sam dom?

– Pod sam dom.

Uspokojona zamknela drzwi. Tak, matka wyrobila sobie juz dawno wlasne zdanie o tej dziewczynie, troche moze nazbyt akcentujacej swoja rezerwe wobec zycia, a jednoczesnie tak pelnej wdzieku. Nigdy nie przypuszczalem, ze te ostateczna ocene, ktora jej postawila, wymierzy w koncu przeciwko mnie.

Pewnego wieczoru zaproponowalem Madzie, abysmy wyplyneli kajakiem na jezioro. Ktos mi powiedzial, ze sa tu ryby, ktore biora w nocy. Chcialem sprobowac. Mada podkpiwala ze mnie, z moich rybackich zapedow. Gadala bez przerwy. Po godzinie zerwal sie lekki wiatr, zrobilo sie chlodno. Mada wyraznie zmarzla, a ryby jak nie bylo, tak nie bylo.

– Jest mi zimno! – przyznala sie.

Sciagnalem sweter i podalem go Madzie. Wlozyla. Wygladala bardzo zabawnie, sweter byl za duzy, przypuszczam, ze dwie Mady zmiescilyby sie w nim swobodnie. Ujarzmil ja. Stala sie nagle bardzo mala i jakas bezradna. Bylismy sami posrodku wielkiego jeziora i uswiadomilem sobie, ze tylko ode mnie zalezy w tej chwili bezpieczenstwo tej dziewczyny. Coz z tego? Siedzac tak w moim kajaku, w moim swetrze, pod moja opieka – byla jak zawsze daleka. Zlaklem sie sentymentu, ktory mnie ogarnal. Balem sie, ze znowu nie jest prawdziwy. Ile juz razy przeklinalem te chwile, w ktorej kiedys "pokochalem" Mariole! Stworzylem sobie fikcje, przyjalem ja za prawde, a potem sam dziwilem sie, ze wszystko w niej jest oszukanstwem. Bo nie kochalem Marioli. Po prostu wypadla na mnie. Z wyliczenia. Wypilem zbyt wiele na to, zeby wiedziec, czy takie wyliczenie ma sens. Wtedy wszystko mialo sens. Roman, pamietam, wepchnal mnie do jakiegos pokoju, w ktorym bylo ciemno, masa obcych sprzetow i Mariola. Tez obca. I tylko slabe swiatlo ksiezyca. Ale co znaczy ksiezyc pomiedzy szklem potluczonych kieliszkow?

Nigdy nie zachwycalo mnie istnienie Marioli. Ale Roman byl zawsze silniejszy ode mnie, zawsze podporzadkowywalem sie jego planom i moje nedzne chwile buntu mijaly, ilekroc bylismy razem.

Jezeli moja matka wyobraza sobie niekiedy diabla, jestem zupelnie pewien, ze ma on twarz Romana. W tym okresie byla sama, ojciec siedzial sluzbowo w Tunisie, nie mogla odwolac go stamtad tylko dlatego, ze z wyliczenia wypadla Mariola. Ktorejs nocy czekala na mnie w kuchni, blada i wyniszczona. Wyniszczona. Czyz mozna inaczej nazwac twarz zorana niepokojem, zapadniete oczy, drzace rece?

– Co robiles do tej pory? Gdzie byles? Z kim? Marcin, tys znowu pil?

Ogarnela mnie histeryczna zlosc, ze pyta. Ciagle pyta. Bez przerwy pyta. Pyta? Niech wie. Opowiedzialem prawde.

Siedziala pozniej na krzesle, z rekoma polozonymi na stole i twarza ukryta w zgieciu lokcia. Nigdy jeszcze nie widzialem, zeby plakala w ten sposob. Patrzylem na nia, coraz mniej okrutny, bo coraz bardziej trzezwy. Pozniej bylem jak szczeniak. Obiecywalem. Przysiegalem. Roman zawsze okazywal sie silniejszy. To byl dopiero poczatek, do konca nie chcialo mi sie wracac nawet w myslach. Zreszta teraz byla przy mnie Mada, nie Mariola, i ksiezyc odbity w wodzie mial swoje znaczenie. Kiedy wrocilem tego wieczoru do domu, matki nie bylo, chociaz nie miala zwyczaju wychodzic o tej porze. Stanalem przed domem i wkrotce dostrzeglem, ze wraca od strony Osady.

– Stalo sie cos? – zapytalem, kiedy zblizylismy sie do siebie.

– Ciebie o to pytam… – odparla – zrozum, ze zyje w nieustannym strachu o te dziewczyne!

– Dlaczego, mamo?

– Och… sam wiesz, ze to jest wyjatkowa dziewczyna!

Назад Дальше