– Tu jestem! Jestem!!! Poznal Sally.
– Sally, czy wszystko w porzadku? – zawolal.
– Tak! – odpowiedziala.
– Kto jest z toba?
– … nikogo. Jestem sama.
Echo zwielokrotnialo ich glosy, a niecierpliwosc utrudniala porozumienie.
– Czekaj, idzie pomoc! – zawolal jeszcze Wilmowski, aby dodac Sally otuchy.
Z dolu dobieglo jednak pytanie, przed ktorego zadaniem Wilmowski, choc targany niepokojem, na razie wolal sie uchylic.
– Gdzie Tommy?
Zawislo jak niemozliwy do udzwigniecia kamien.
*
Sally dawno ocknela sie z omdlenia. Najpierw nie mogla zapanowac nad strachem. Bala sie chocby spojrzec czy poruszyc. Niczym nie zmacona cisza dodala jej odwagi. Wracala zdolnosc myslenia. Instynkt nakazywal szukac wyjscia z sytuacji.
“Musze dokladniej obejrzec grote” – postanowila. Sila woli narzucila sobie spokoj. “Mumia” okazala sie wszak zyjacym czlowiekiem. A czlowiek musial sie tu dostac, podobnie jak ona, a potem wydostac. Mogl skorzystac z tego samego wejscia, ale nie moglby tamtedy wyjsc, skoro zostalo zawalone zanim “mumia” ja zaatakowala. Oczywistosc tego rozumowania podniosla ja na duchu. Ruszyla w glab groty, rozgladajac sie uwaznie.
Najpierw spostrzegla padajacy z wysoka waski promyk swiatla. Wkrotce zrozumiala, ze w nieprzeniknionej dla wzroku ciemnosci, w niewidocznym z dolu sklepieniu groty musi byc otwor. “Jak sie tam dostac?” – pomyslala.
Nad niszami, w ktorych spoczywaly mumie, sciana do wysokosci dwunastu, czternastu metrow byla jednak gladka, co wykluczalo wspinaczke. Dopiero powyzej mozna by bylo oprzec dlon czy noge o wystajacy zalom lub wglebienie. Bez liny nie moglaby lam dotrzec. Powoli, niczym piasek w klepsydrze, przesypywaly sie minuty. Nie mogla dluzej czekac bezczynnie. Wrocila ciemnymi korytarzami do wyjscia. W blasku kaganka zaczela mozolnie przenosic kamienie. Zmeczona odpoczywala, a potem znowu zabierala sie do pracy, chociaz niemal stracila nadzieje. Nagle wydalo sie jej, ze cos slyszy: glosy ludzkie, ujadanie czy wycie psa?
“Pomoc” – pomyslala. – “Dingo!”.
I zaczela mocno walic kamieniem w sciane.
*Od tego momentu wszystko potoczylo sie szybko. Wkrotce uslyszala Wilmowskiego. Czekala spokojnie.
– Sally – krzyknal wreszcie Wilmowski. – Rzucamy line.
Po chwili znalazla sie w ramionach Smugi, ktory zrecznie opuscil sie na dol. Przytulil ja mocno do siebie. Opowiedziala wszystko po drodze do obozowiska.
– Nie rozumiem tylko jednego – zakonczyla juz przy kolacji. – Skoro zasypali przejscie, po co jeszcze ta nieszczesna “mumia”? Ten ktos wystraszyl mnie tak bardzo, ze nie wiem jak i kiedy stracilam posazek. I to zanim zdolalam dokladnie go obejrzec – dodala z nieklamanym zalem.
– Byc moze ja rozumiem – odparl Smuga, spowity klebami dymu. A gdy wszyscy spojrzeli na niego, powiedzial:
– Czynil to szaleniec!
*Zapadla juz wprawdzie noc, ale dla nich nie przyszla jeszcze pora odprezenia i odpoczynku. Musieli dzialac szybko. Wyjasnienia Sally nie pozostawialy watpliwosci, ze Tomek, Nowicki i Patryk musieli sie znalezc w okolicznosciach grozniejszych niz okreslane mianem niebezpiecznej sytuacji. W obozie zostala na noc tylko Sally. Wilmowski zabral jednego z arabskich sluzacych na drugi brzeg, by zlozyc meldunek policji. Smuga i Abeer wsiedli na osiolki, by spotkac sie z koptyjskim mnichem, zyjacym samotnie w poblizu wioski Medinet Habu.
Droga wiodla skalnymi, kamienistymi, pustynnymi wawozami. Kiedy skrecila w dol, nagle otworzyl sie widok na piekna doline z poteznymi pylonami wspanialego zespolu swiatyn [137] . Za nimi radowal oczy widok palm, ogrodow i kopulastych chat Medinet Habu. Ale Smuga i Abeer wcale tego nie dostrzegli. Byl juz dzien, kiedy zatrzymali sie przed ruinami i wioska, przy kopulastym, szeroko rozbudowanym koptyjskim kosciolku sw. Teodora. Waska furtka prowadzila przez otaczajacy swiatynie bialy mur. Mnicha, dostojnego starca, zastali pracujacego w ogrodku. Chudy, wysoki, z cienkim nosem i bielusienka, scieta w szpic broda, prezentowal sie okazale. W ciemnej twarzy uderzaly nieco skosne, ciemne oczy. Niezle mowil po angielsku. Pochylil glowe na powitanie i z radoscia przyjal pozdrowienia od swego kairskiego przyjaciela.
– Jestescie chrzescijanami? – zapytal. Smuga potwierdzil, a Abeer powiedzial:
– Nie! Ale wyznaje jednego Boga.
Staruszek pokiwal glowa i zaprosil ich do kosciolka. Zobaczyli ubogie wnetrze, sciany bielone i nagie. Zatrzymali sie przed skromnym, drewnianym oltarzem, ozdobionym ludowym malowidlem. Tkwil nad nim, przymocowany do sciany, duzy krzyz, z zakonczeniem przypominajacym staroegipski symbol zycia. U jego stop lezaly wiazanki z ziol i kwiatow. Ubita z gliny podloge, jak w meczecie, przykrywaly maty. Mnich uklakl na jednej z nich. Modlil sie na sposob arabski, bijac poklony. Smudze nie pozostalo nic innego, jak ukleknac takze. Abeer z szacunkiem pochylil glowe.
Chata pustelnika, byla rownie uboga i skromna jak on sam i jego kosciolek. Gospodarz posadzil ich za stolem, stawiajac na nim dzbanek koziego mleka i talerz z daktylami. Rozmowa toczyla sie spokojnie i niespiesznie. Kiedy mogli wreszcie wylozyc zasadniczy powod swego przybycia, mnich okazal zaniepokojenie.
– Mowicie, ze szli do Medinet Habu i do mnie… Ciagle zdarzaja sie u nas takie sprawy… – zamilkl i na chwile popadl w zadume.
– Coz, jutro jest niedziela. Przybeda wierni. Porozmawiam, moze ktos cos widzial. Dam znac, przysle kogos do waszego obozu – zdecydowanie zakonczyl rozmowe.
Mimo zmeczenia gnani niepokojem wracali do obozu noca, nie skorzystawszy z noclegu.