Tomek w grobowcach faraon?w - Шклярский Альфред Alfred Szklarski 9 стр.


*

Czlowiek, z ktorym byli umowieni, mieszkal w domu gorujacym nad cala slepa uliczka, z ogromnymi drzwiami z brazowa kolatka. Ahmad al-Said ben Jusuf wstal juz dawno. Rozbudzil go na dobre spiew muezzina, oznajmiajacego jak codziennie, ze “modlitwa lepsza jest od snu”. Ubierajac sie, przypomnial sobie o zapowiedzianej wizycie cudzoziemcow i od razu popadl w rozterke. Nie byl zadowolony, chociaz telefon z konsulatu brytyjskiego polecal gosci szczegolnie serdecznie. Wolal przyjac ich w domu, co widzieli jedynie sasiedzi i bliscy, niz w urzedzie. Mimo to zastanawial sie, czy na ich powitanie ubrac sie po europejsku, czy po arabsku. “Co zrobi lepsze wrazenie?” – myslal, mruzac czarne i tak juz przypominajace szparki oczy. Byl bowiem zadowolony, bo wiedzial, ze przybeda w jakiejs poufnej sprawie i ze o znacza to, iz obdarzono go zaufaniem. A nalezal do ludzi, o ktorych jego rodacy mowili, ze dla interesu gotowi sa ogon osla calowac. Uspokoil sie, gdy tylko podjal decyzje. Postanowil zaprezentowac sie jako gorliwy muzulmanin i podjac gosci skromnym, arabskim sniadaniem.

Ubrany juz i gotowy wydal dyspozycje sluzbie.

– Bismallah [58] – szepnal do siebie, jak codziennie, gdy rozpoczynal prace. Spojrzal przy tym na pieknie wykaligrafowane nad drzwiami pierwsze slowa Swietej Ksiegi, Koranu.

Troche sie stropil, gdy ujrzal wsrod gosci kobiete i dziecko. Wszystkich jednak zaprosil do stolu. Podano ful [59] przysmazony z jajkami, goracy swiezy chleb, male talerzyki z serem, cytryna i roznymi przyprawami: sola, pieprzem, wieloma rodzajami papryki, od lagodnej do bardzo ostrej. Tej akurat probowal Patryk, zakrztusil sie i zaczal kaslac, co wywolalo dyskretny usmiech gospodarza.

– To szatta [60] – ostrzegl – bardzo ostra!

Podczas posilku popijano mietowa, bardzo mocna, slodka i goraca herbate. Na koniec wniesiono ciastka i owoce: mango, banany, figi, morele, pomarancze oraz ogromne ilosci roznych gatunkow daktyli. Patrykowi najbardziej smakowala basbusa, pyszne ciasto z maki, stopionego tluszczu, cukru, oleju i bakalii. Gospodarz zaproponowal wreszcie kawe i zwrocil sie do zony, aby zaprosila do siebie Sally i Patryka. Teraz mozna bylo przejsc do powaznych rozmow, a obecnosc kobiet i dzieci byla przy tym zbedna.

Sally wraz z Patrykiem zaproszono do pomieszczen dla kobiet. Zona gospodarza pokazala najpierw swoje krolestwo. Sally zainteresowala najbardziej maszrabijja, rodzaj malego okna-balkoniku, ozdobionego szczelna szachownica gestej ciemnozielonej, drewnianej kraty. Przez male okragle szparki kobiety arabskie, same nie bedac widziane, mogly wygladac na ulice… Sally stala dluzsza chwile, obserwujac ruchliwa ulice, i myslala o trudnym losie zony Araba. Nagle jej uwage przykula dziwna postac.

Mezczyzna, z wygladu fellach lub ubogi Arab, w tlumie czul sie, bylo to wyraznie widac, obco i niepewnie. Wygladal na przestraszonego, zagubionego. Rozgladajac sie, zatrzymujac co chwila, szedl w kierunku domu Ahmada. Wreszcie stanal przed wejsciem. Jeszcze rozgladal sie wokol, przyjrzal drzwiom, wreszcie zastukal.

– Macie goscia – zawolala Sally do zony Ahmada.

Ta podeszla do niej i wyjrzala przez kraty.

– Ach, to Sadim – powiedziala.

– Wyglada na przestraszonego – dodala Sally.

– To nowy sluzacy mojego meza. Pochodzi z wioski w poblizu Doliny Krolow. Maz zatrudnil go na prosbe znajomego. Chyba nie byl jeszcze nigdy w wielkim miescie, bo czuje sie tu obco – wyjasnila gospodyni.

– To widac – usmiechnela sie Sally. “Pochodzi z Doliny Krolow! Co za zbieg okolicznosci” – pomyslala.

Sadim zniknal juz wewnatrz domu, a obie kobiety zabraly Patryka na dach domu. Miescil sie tu… ogrod obrosniety jasminem i fasola. Dumnie spacerowaly po nim kury, a spod nog zrywaly sie golebie. Widac bylo ogromna troske o to kuchenne zaplecze i miejsce odpoczynku zony egipskiego dygnitarza.

Obie kobiety wymienily uwagi o sprawach kulinarnych, a Sally zapisala sobie w notatniku kilka cennych przepisow na typowe egipskie potrawy.

Mezczyzni tymczasem konczyli rozmowe. Ahmad staral sie byc bardzo zyczliwy, ale nie wniosl niczego nowego. Gladko stwierdzil, ze owszem slyszal i czytal w prasie o przemycie, ale jak podkreslil, ten proceder uprawiany jest tu od wiekow.

– Mielismy informacje, ze slad prowadzi do Kairu – Smuga probowal wywierac nacisk na gospodarza.

– W tym kraju chyba wszystko przechodzi przez Kair – sentencjonalnie odparl gospodarz. – Trudno mi ocenic prawdziwosc panow informacji, nie jestem z policji kryminalnej – dodal znacznie ostrzej i jakby niechetnie. Ale zaraz, aby zlagodzic wrazenie, zaproponowal gosciom zwiedzenie slawnego meczetu, najpiekniejszej swiatyni “miasta tysiaca meczetow”, jak nazywano Kair, polozonej u wylotu glownej ulicy Gami al-Azhar. Byla ona jednoczesnie siedziba uniwersytetu, ksztalcacego od wiekow najwybitniejszych znawcow Koranu [61] . Przez jedna z szesciu prowadzacych don bram Ahmad wprowadzil swoich gosci na Sahn, glowny dziedziniec meczetu, pokryty bialymi, marmurowymi plytami. Wokol, na trzystu smuklych, zakonczonych lukami kolumnach, wznosily sie kruzganki. Posrodku szemrala fontanna.

Woda spadala z rzezbionych kranow do otaczajacego ja koryta, w ktorym kazdy wierny przed modlitwa obmywal rece i nogi.

W jednym z rogow dziedzinca, na pokrywajacych marmurowe plyty matach, przysiedli w kucki uczniowie z roznych stron muzulmanskiego swiata. Kogo tam nie bylo! Rzucali sie w oczy wysocy, smukli Tunezyjczycy w kolorowych galabijach. Wykladu starego, brodatego, ubranego w ciemna galabije i rudawy plaszcz mistrza, sluchali takze tegawi Persowie w ciemnych turbanach, Berberowie z grubymi wargami i wypuklymi oczami, drobni, chudzi Syryjczycy o ostrych rysach, w bialych kuflach [62] , z czarnymi opaskami przycisnietymi do czola. Obok mlodych siedzieli, skupieni i zasluchani, egipscy starcy. Zadziwialy wytworne sylwetki Marokanczykow i Libijczykow w europejskich ubraniach. Ahmad skinal glowa staremu szejkowi prowadzacemu zajecia z ta osobliwa grupa studentow. Ten odpowiedzial gestem zlozonych jak do modlitwy dloni.

We wschodnim skrzydle meczetu miescil sie Zauijet el-Omjan, schronisko dla niewidomych.

– Jedna z najczestszych tu chorob, egipskie zapalenie oczu powodujace slepote – wyjasnial Ahmad. – Ludzie ci sa bardzo nieszczesliwi.

Rzeczywiscie tak bylo. Widok chorych przerazal. Wystawiali na slonce niewidzace juz, albo mocno zaczerwienione, oczy, z kroplami ropy w kacikach. Pokazywali swe blizny i rany, by wzbudzic wspolczucie przechodzacych.

– Dla Allacha, panowie – wolali, proszac o wsparcie. Mieszkancy schroniska, przemieszani z nedzarzami i pielgrzymami, czekali wlasnie na imamow, ktorzy co drugi dzien, zgodnie z tradycja, rozdawali oliwe, chleb i ful.

Pozegnawszy gospodarza, nasi podrozni weszli jeszcze do kawiarni, by zaspokoic pragnienie. Przy stojacych na chodnikach stoliczkach siedzieli mezczyzni, pijac kawe. Niemal wszyscy palili. Niektorzy grali w tryktraka [63] . Inni impertynenckim spojrzeniem mierzyli Sally, ale nie odwazyli sie jej zaczepic ze wzgledu na towarzyszacych mezczyzn.

I tak dobiegl konca kolejny, niezbyt owocny, jesli chodzi o informacje, ale za to pelen wrazen dzien.

Patryk w Babilonie [64]

O wszystkich doroslych uczestnikach kairskiej przygody smialo mozna by powiedziec, ze zwiedzanie zabytkow i poszukiwania, prowadzone w ciagu ostatnich dni, wypelnialy im czas bez reszty, nawet jesli nie zawsze przynosily zadowalajace efekty. Inaczej bylo z Patrykiem, ktory wciaz czekal, ze wydarzy sie cos “naprawde” waznego, cos co bedzie zwiazane tylko z nim, z jego misja. Byl szczesliwy i bezpieczny, ale przeciez wyruszyl z ubogiego domu i zniosl juz tak wiele trudow, bo swiecie wierzyl, ze podobnie jak ojciec i dziadek znajdzie “skarb” [65] . “Jezeli daje sie wszystko, wszystko sie otrzymuje” – o tym byl przekonany. W momencie kiedy cala jego nadzieja i cala rozpacz mialy okazac sie czyms daremnym, spotkal ludzi, ktorzy okazali mu zyczliwosc. Zaufal im i pokochal ich. Mial wraz z nimi brac udzial w niebezpiecznej wyprawie. Ale dla niego, jak dotad, nic sie nie dzialo.- Dorosli przyjaciele szostym zmyslem wyczuwali te rozterke, choc wedlug nich wszedzie tam gdzie byl Patryk, od razu dzialo sie za wiele. Mieli wobec chlopca cos w rodzaju poczucia winy, zwlaszcza Smuga, od dawna bardzo juz do niego przywiazany, i kapitan Nowicki, ktory od razu polubil malego “urwisa”. Obaj wybierali sie wlasnie, w ramach kolejnej wyprawy po informacje, do najstarszej dzielnicy Kairu, zamieszkanej w wiekszosci przez Koptow, nielicznych w Egipcie chrzescijan, ktorzy wywodzili sie w prostej linii od starozytnych Egipcjan [66] . Postanowili zatem zabrac ze soba Patryka i na ile to mozliwe, uatrakcyjnic mu te wycieczke.

Udali sie najpierw do centrum Kairu, skad przejechali elektrycznym tramwajem az do koncowego przystanku. Tutaj natychmiast zostali otoczeni przez poganiaczy oslow, polecajacych swoje uslugi. Kazdy zachwalal jak mogl swe stworzenie. Czasem lamana angielszczyzna, po francusku lub wlosku, najczesciej jednak po arabsku, a wiec… gestami:

– Najpiekniejszy osiol Kairu – wolal jeden z hammarow [67] .

– Moja zwierza szybko, szybko! – krzyczal drugi, wskazujac swego osiolka.

– Jechac ostroznie i powoli ze mna – zachwalal inny.

– Bezpieczny osiolek, bezpieczny osiolek – natretnie powtarzal ktorys.

Pozostali tloczyli sie, przepychali, gestykulujac i zapraszajac gestami. Przestraszony Patryk chwycil za reke poteznego Nowickiego i wtulil sie w niego. Nad chaosem zapanowal Smuga, podnoszac nagle glos. Kilka arabskich, ostrych slow uspokoilo tlum.

– Patryku! Na ktorym osiolku chcesz jechac?

Zza bezpiecznej oslony ramion Nowickiego chlopiec juz od dosc dawna przygladal sie niewiele od siebie starszemu poganiaczowi, ktory nie mogl dostac sie nawet w poblize podroznikow, i wskazal na niego. No wieki i Smuga wybrali zwierzeta dla siebie i ruszyli w droge.

– Masr el-Atika, Abu Serge! [68] – rzucil Smuga.

Osly egipskie, mniejsze od europejskich, byly tez bardziej od nich posluszne. Przyzwyczajone do sluzby czlowiekowi od tysiecy lat [69] , ciche i potulne, uwazano za najwierniejszych chyba przyjaciol czlowieka. Spotkac je mozna bylo wszedzie, na glownych i malych uliczkach Kairu, w wioskach i miasteczkach… Smuga, Nowicki i maly O’Donell, usadowieni w oryginalnych, wygodnych siodlach, posuwali sie naprzod, wymijajac podobnych pasazerow. Przewazali wsrod nich tubylcy, ale nie brakowalo cudzoziemcow wszelkich stanow i narodowosci. Z szerokich ulic europejskiej czesci miasta wkraczali powoli w mrowie kretych i waskich uliczek wschodniej dzielnicy. Jechali wzdluz rozpadajacych sie domow z suszonej na sloncu cegly, mijali nedzne, brudne lepianki sluzace za sklepiki. Posuwali sie naprzod, torujac sobie droge wsrod rozmaitych pojazdow, zaladowanych towarami i ludzmi.

Nagle zwierzeta, jakby zmowione, przyspieszyly. Haslem byl przejmujacy ryk jednego z nich. Wyszczerzyl zeby, niczym w ponurym usmiechu, i wydal z siebie przerazajacy glos. Mozliwe, ze komende albo haslo wzywajace do rywalizacji. Wsrod kretych uliczek rozpoczal sie szalony wyscig, jakis przedziwny slalom posrod powozow, wielbladow, sloni, wozow ciezarowych i ludzi. Za osiolkami biegli poganiacze, nie probujac wcale ich zatrzymac. Kazdy chcial, aby jego zwierze bylo na czele. Od czasu do czasu rzucali polecenia:

– Owa! Owa! Uwazaj! albo: – Warda! Warda! Ostroznie! Jakims cudem, ale takze dzieki nieslychanej zrecznosci poganiaczy, unikneli wplatania nog w kola pojazdow, zderzenia z innymi podroznymi czy zdeptania jakiegos czysciciela butow, handlarza, roznosiciela wody czy tez zbieracza bydlecych odchodow.

Wreszcie na polecenie Smugi poganiacze wstrzymali osly. Dotarli do ruin starego Babilonu. Zatrzymali sie. Z zaduma patrzyli przez chwile na resztki wspanialych budowli, przysypane lawicami zoltawego piasku. Nowicki otarl pot z czola i powiedzial:

– A to ci dopiero jazda!

– Alez zawadiacy z tych poganiaczy! – westchnal Smuga. – Nawet przy moich zdolnosciach jezdzieckich, chyba nie zdolalbym tak umiejetnie kierowac zwierzetami w tym tloku.

– Wujku! – wtracil Patryk. – To ja! To ja poprosilem mojego przewodnika, zeby szybciej jechal.

– No, no – Nowicki tylko jeknal.

Dalej ruszyli juz duzo, duzo wolniej, znowu przez labirynt uliczek, by wreszcie dotrzec do celu.

– Abu Serge! Sw. Sergiusz! – powiedzial najstarszy z przewodnikow. Nedzny budynek, odarty z tynku, w niczym nie przypominal najstarszej swiatyni chrzescijanskiej w Kairze. Podroznikow na tychmiast otoczyly nagie niemal dzieci, kretymi korytarzami przeprowadzily ich na dziedziniec i wprowadzily do wnetrza swiatyni. Niektore, starsze, zawijaly rekawy, pokazujac znak krzyza, wypisany na rece zielona farba. One wprowadzily chlopca i jego opiekunow do wnetrza swiatyni. W przedsionku, w podlodze, wmurowane bylo ogromne naczynie z woda do obmycia rak i nog przed rozpoczeciem nabozenstwa. Tutaj w czasie uroczystosci bylo miejsce kobiet, dalej czesc meska i dla duchowienstwa. Wystroj kosciola byl ubogi, elementy chrzescijanskie mieszaly sie z motywami sztuki arabskiej. Nowicki i Smuga stapali za Patrykiem najpierw po drewnianej, potem glinianej, pokrytej na wschodni sposob wyszarzalymi makatkami i kobiercami, podlodze. Pod nogami chrzescil wszechobecny, pustynny pyl i piach. Przy oltarzu z dwiema swiecami i krzyzem konczylo sie wlasnie nabozenstwo. Wysoko pod sklepienie unosil sie dym kadzidla. Miejsce wokol oltarza bylo wydzielone, przypominajaca ikonostas [70] , drewniana oslona. Pokrywaly ja tabliczki z kosci sloniowej i drewna. Plaskorzezby przypominaly sceny z zycia Chrystusa. Wsrod tych dziwow swiata, jakie widzieli, Maryja, Chrystus, Jozef oraz osiolek wydaly sie Polakom dziwnie swojskie. Obu ogarnelo wzruszenie, a mysli uciekly gdzies hen… daleko.

Kaplan pochylil sie w glebokim uklonie i podal kadzielnice poslugujacemu. W chwili gdy to czynil, sposrod stojacych przed oltarzem mezczyzn wybiegl jeden i wyrwawszy z rak przerazonego ministranta swiety przedmiot, zanim ktokolwiek zdazyl zareagowac, znikl w kretych zaulkach. W kosciele rozlegl sie krzyk. Wszyscy naraz wybiegli na dziedziniec, by po chwili rownie bezradnie wrocic do wnetrza swiatyni. W naglym zamieszaniu Smuga i Nowicki stracili z oczu Patryka. Wszystkich o niego pytali, lecz jedni odpowiadali, ze go nie widzieli, a inni udawali, ze w ogole nie rozumieja po angielsku.

Ubogi zasob slow arabskich znanych Smudze nie wystarczal albo tez nie byl mile przyjmowany przez Koptow. A chlopca nigdzie nie bylo. Dopiero obietnica sutego bakszyszu otworzyla pamiec i usta.

– Widzialem – powiedzial ktorys. – Chlopiec pobiegl tam! – pokazal jeden z zaulkow.

Inni gestykulowali i zaczeli sie sprzeczac:

– Tam! Tam! – pokazywali rozne strony.

Dopiero koptyjski duchowny uspokoil rozgoraczkowanych wiernych i zaczal ich dokladnie wypytywac, a poniewaz dosc dobrze znal angielski, szybko dogadal sie z zaniepokojonymi Polakami.

– Zdaje sie, ze chlopiec pobiegl za zlodziejem – powiedzial w koncu. Dowiedzieli sie jeszcze, ze kadzielnica stanowila skarb tego kosciolka i byla bardzo cenna, ozdobiono ja bowiem brylantami.

Назад Дальше