Martyna - Вишневский Януш Леон 2 стр.


Sceny z życia stancyjnego

Magda, pseudo Madame, moja przyjaciółka ze stancji z przerażeniem ostatnio stwierdziła, że nasz adres jest dla wielu w „zakładzie” (tak Magda nazywa uniwersytet) adresem „bezpłatnego centrum pomocy upośledzonym językowo”, l że to jest wprawdzie lepiej, niż bycie kojarzonym z adresem agencji towarzyskiej, ale mimo to jest rozczarowana, bo myślała, że ci wszyscy faceci przychodzą do nas, aby się „napatrzeć, podniecić i przeżyć coś chemicznego”, a oni tymczasem przychodzą tak naprawdę na korepetycje i na dodatek wypijają nasze wino.

Oczywiście Magda przesadza, ale coś w tym jest. Ja studiuję anglistykę. Magda romanistykę, a Teo, Hiszpan, który mieszka dwa piętra pod nami, tak naprawdę, gdy tylko nie jest u swojej Ani, którą kocha, odkąd zobaczył ją na plaży w Loret de Mar, wychodzi od nas dopiero gdy na pytanie, czy ma sobie już pójść, Magda, trzepocząc rzęsami i oblizując prowokująco językiem wargi, mówi: – Si, quiero. To znaczy: – Tak, chcę – i znane jest hiszpańskich ceremonii ślubnych.

Teo śmieje się wtedy serdecznie i wychodzi. Teo jest przykładem mężczyzny, który zostawił bez wahania cały swój wygodny i dekadencki dobrobyt, jakiego doświadczał, Jako syn bogatego wydawcy, w Madrycie, i przyjechał do Polski za miłością swojego życia. Zatrudnił się w prywatnej szkole językowej za psie pieniądze, zamieszkał w wynajętym pokoju i uczy się polskiego, aby w przyszłości móc po polsku opowiadać bajki na dobranoc swoim dzieciom. Zarówno Magda, jak i ja mamy na studiach hiszpański jako drugi język, więc często tłumaczymy Teo nasze rozmowy z gośćmi. Gdy nie wystarczy nam hiszpański, przechodzę z Teo na angielski. Ponadto Magda perwersyjnie kokietuje nowych gości, odbierając telefony po francusku, nawet od dziadka, który wynajmuje nam te dwa po koje na poddaszu, i nie dosłyszy polskiego, nie mówiąc o znajomości francuskiego. Poza tym na standardowe pytanie, co studiuje, odpowiada, że „bardzo lubi po francusku”, więc romanistykę. Zwłaszcza, dodaje, przydaje się to w barze hotelu Mercure, gdzie, aby móc zapłacić swoją część czynszu i utrzymać się na powierzchni, jest barmanką i gdzie tak naprawdę ma „najważniejsze wykłady w swoim życiu. I ćwiczenia czasami także”.

Mężczyźni

Ostatnio rozmawiałyśmy z Magdą o Teo. Dla mnie jest on zjawiskowy w tej swojej determinacji, aby pójść na całość za swoim uczuciem. Jest wierny sobie, romantyczny, czuły, dobry i w tym uznaniu miłości za coś świętego i najważniejszego przypomina mi bohaterów książek Remarque'a. Magda uważa, że Teo jest po prostu non stop na rauszu, na jakiejś chemii, i że to wszystko przez te blond włosy Ani, jej duże, ciężkie i sterczące piersi, i że to mu minie prędzej niż ważność paszportu. Przyspawają się do siebie obrączkami i gdy skończy się im ta chemia, będą szukali piłki do metalu.

Nie wiem, skąd ten sarkazm u Magdy. Ona nie wierzy w miłość. Nawet tę do Boga. Uważa, że ludzie religijni to ci niepogodzeni z koniecznością odejścia z tego świata i pełni lęku przed karą za grzechy. Dlatego udają uwielbienie dla Sądu Najwyższego już za życia. Kłócę się z nią o to nieustannie. Ale nieskutecznie. Ona uważa, że nie ma takich mężczyzn, dla których zechciałaby zmienić makijaż, a co dopiero kraj. I że Teo to naćpany miłością przystojny kosmita, l że zupełnie nie pasuje do tych czasów. Bo teraz są nie tylko dobre czasy na preparaty typu wash'n'go, ale także na męskie preparaty typu fuck'n'go. Wie to zarówno od „proli z kasą” ze swojego baru, jak i od „mądrali bez kasy” z uniwersyteckiego pubu. A ona się po prostu dostosowuje do świata. I do preparatów także.

Ale to nie jest prawdziwa Magda. Gdy nie „fazuje”, jest wrażliwa i wsysa jak gąbka wszystkie nieszczęścia tego świata, i pochyla się nad każdym chudym kotem. Całkowicie wyzbyta cynizmu, którego używa tak, jak Diogenes używał swojej beczki.

Potem doszłyśmy do wspólnego wniosku, że kręci nas u facetów głównie mądrość, bo tylko mądry facet potrafi być interesujący, nawet gdy utyje i wyłysieje. Najgorzej gdy ma bardziej pomarszczony brzuch niż mózg. Jest wtedy jeszcze gorszy niż te panienki, które przychodzą czasami do klubów studenckich, aby pokazać nową biżuterię w pępku i opaleniznę z solarium. One są o tyle mądrzejsze, że nie udają, że chodzi im o coś innego.

Poza tym mężczyzna powinien mieć pewien minimalny poziom czułości. Tyle, żeby chciało się z nim popłakać w ciemnym kinie. Albo chociaż chcieć nazwać wszystkie kolory mijanych na spacerze kwiatów lub kupować czekoladowe bzdety na Wielkanoc. Albo słuchać Mozarta.

Gdy to mówiłam, Magda wychodziła powoli ze swojej beczki, cały czas potakując głową. A na końcu powiedziała:

Wiesz co, Martyna, weź ty kiedyś idź w tym swoim Szczytnie nad jedno z tych jezior i złap sobie złotą rybkę. Przekonasz się, że nawet ona nie załatwi ci takiego faceta.

Czy kiedyś polski dziekanat wejdzie do zjednoczonej Europy?

Jeśli rację ma Reymont, który napisał, że siłę człowieka mierzy się liczbą jego nieprzyjaciół, to panie z dziekanatu są supermocarstwem. Mój ojciec uważa, że nie wiem, co mówię, bo nie muszę jeszcze chodzić do Urzędu Skarbowego.

Byłam wczoraj w supermocarstwie. Przyszłam bez wizy, to znaczy dokładnie wtedy, gdy panie z dziekanatu miały poranną kawę i granice miały być zamknięte. Musiałam przyjść. W nagrodę za esej o twórczości Oskara Wilde'a, który napisałam na konkurs rozpisany przez British CounciI, dostałam trzymiesięczne stypendium na Wydziale Filologicznym University of Kent w Canterbury w Anglii. Sam dziekan mi gratulował. l rektor także, a Magda opowiadała o tym na mieście jak o najważniejszym wydarzeniu kulturalnym w Polsce od czasu Nobla Szymborskiej. Tylko panie z dziekanatu nic o tym nie wiedziały. Miałam tylko wydostać niepozorne zaświadczenie o zgodzie mojego uniwersytetu na wyjazd. Miało być po angielsku i miały być wszystkie potrzebne pieczątki.

Najpierw, stojąc za drewnianą ladą przez 15 minut, dowiedziałam się o najważniejszych wątkach trzech polskich seriali aktualnie emitowanych w telewizji. Potem panie przeszły płynnie na reality show. Dowiedziałam się, że w „Barze” Ewelina wyraża się „jak dziwka”, że naprawdę ładna jest tylko niejaka Dobrosława i że „one swoich córek nigdy i w ogóle”. Gdy przeszły do omawiania długości spódnicy nowej asystentki rektora, zaczęłam chrząkać. Nic to nie zmieniło. Nie byłam nawet powietrzem. Co najwyżej próżnią, l to bez wizy. Uratował mnie dziekan, który wyszedł nieoczekiwanie ze swojego gabinetu. Zobaczywszy mnie uśmiechnął się i wykrzyknął:

O, nasza literatka.

I wyszedł.

Panie odwróciły się jak na komendę. Jedna nawet poczuła się zobowiązana zapytać, czego chcę. Chciałam o wiele za dużo. Pani powiedziała, że mam napisać podanie do dziekana. Przynieść zaświadczenie z British CounciI i opinię opiekuna roku. Przetłumaczyć zgodę na wyjazd na angielski i przyjść we wtorek lub w czwartek. Ale nie w następny czwartek, bo mają obronę doktoratu. Po czym bezceremonialnie wróciła do rozmowy o spódnicy asystentki. Byłam znowu próżnią.

Wyłączyła komputer. Wcale nie czuła się lepiej. Wzięta szklankę z winem, włączyła Grechutę, usiadła na wersalce i otulona kocem oparta się o poduszki. Myślała o Andrzeju.

Umówili się z potową grupy u niej w domu na cały wieczór, aby przygotować się do seminarium u Bon Jovi. Tak nazywali młodego Amerykanina, prowadzącego wykłady z literatury amerykańskiej. Anglistyka zatrudniała kilku takich nawiedzonych wędrowców, którzy porzucali swoje wygodne życie w Stanach, w Australii, w Zjednoczonym Królestwie lub Irlandii i przyjeżdżali do Polski, aby „podjąć nowy oryginalny projekt” ich życia, jak to nazywali. Mieszkali w blokach, jedli w stołówkach, spali z polskimi kobietami i zakochiwali się w polskiej mentalności. Bon Jovi nie sprawiał wrażenia, że wie coś o tym projekcie. Może nie wiedział nawet, że jest w Polsce. Ktoś z jej grupy powiedział kiedyś, że Jovi tak naprawdę olewa, gdzie mieszka, ważne, aby była tam biblioteka. Ze swoją chłopięcą czupryną wyglądał lepiej niż prawdziwy Bon Jovi – grał nawet na gitarze – i sprawiał wrażenie, że obudzony w środku nocy zacznie rozważać analogie między literaturą Faulknera a filozofią Junga. Magda, skuszona opowiadaniami o nim, wybrała się kiedyś na jeden z jego wykładów, który tak naprawdę był rozmową z salą. Siedziała oniemiała, a po wykładzie, gdy jechały autobusem do domu, powiedziała, śmiejąc się lubieżnie:

Słuchaj Martyna, krótko mówiąc, chciałabym ssać jego mózg. To znaczy, jego mózg także.

Seminarium Jovi było jak wyzwanie, dlatego wieczorem przyszli do niej na stancję bez wyjątku wszyscy. Magda odmeldowała się na ca – tą noc, zostawiając pokój do dyspozycji.

Andrzej zjawił się przypadkiem. Odkąd fioletowy futurystyczny telewizor ze sklepu, w którym dorabiał do stypendium jako sprzedawca, okazał się „najbardziej seksownym komputerem od czasu wynalezienia liczydła”, Andrzej przejął opiekę nad nim i regularnie przychodził coś „instalować” lub „aktualizować”. Dzięki niemu jej iMac miał najpełniejsze oprogramowanie w mieście. Zupełnie nie interesowało ją to, co on robi. Wystarczyło w zupełności, gdy zapraszał ją po wszystkim do komputera i opowiadał podniecony o tym, gdzie ma kliknąć, co otworzyć i co może „uruchomić w tle”.

Tego wieczoru coś jak zwykle „aktualizował” w drugim pokoju, podczas gdy oni przygotowywali referat na temat „Ewolucji pojęcia duszy w literaturze amerykańskiej”. Czasami przechodził przez ich pokój, aby zabrać coś z plecaka, który zostawił w przedpokoju. Nie mogła nie zauważyć, jak patrzyły na niego koleżanki z grupy, zgodnie poprawiające włosy, gdy tylko wchodził do pokoju. Pili wino, żartowali. Ale i pracowali. Zadymiony pokój i płomienie świec – tak właśnie wyobrażała sobie studia. O takich opowiadał jej ojciec.

W pewnym momencie doszli do ściany. Nikt nie potrafił zacytować czegokolwiek na temat duszy ze współczesnej literatury amerykańskiej. Wiedzieli, że Jovi im tego nie przepuści. W tym momencie z drugiego pokoju dotarł glos Andrzeja:

Moore, Thomas Moore, ten mnich z dwójką dzieci i doktoratem z muzykologii. Pisał o intymności jako spotkaniu dusz, a rozmowę traktował jako ich akt seksualny. On jest w wieku ojca Martyny.

Zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na nią.

Andrzej, chodź tutaj na chwilę! – krzyknęła.

Chcesz wina? – wstała z krzesła i podała mu kieliszek. – Powiesz coś i o nim?

Stał oparty o framugę drzwi, zawstydzony jak mały chłopiec, którego przyłapano na podsłuchiwaniu dorosłych.

Dwanaście lat był mnichem katolickim. Napisał rozprawę o duszy. O tym, że przywiązuje się do ludzi i wydarzeń, że jest jak winogrono zamieniające się w wino, że listonosz jest, jak Hermes, jej posłańcem, a Merkury, opiekun korespondencji, dba, aby słowa docierały do jej najgłębszych zakamarków. I że na duszę nie można patrzeć z punktu widzenia inżyniera.

W tym momencie cofnął się do pokoju z komputerem. Po chwili wrócił i podając jej kilka kartek papieru, powiedział:

Zassałem z sieci. Może się wam przydać…

I wtedy właśnie poczuła ten podziw, z którego powodu pozwoliłaby sobie dzisiaj zdjąć stanik – pod warunkiem, że zaraz za drzwiami zapomniałby o tym.

On jednak nie zapomniałby o tym. Dlatego przez dwa lata byt w pobliżu, ale nigdy blisko. Magda nie mogła tego pojąć. „Słuchaj – mówiła – ten facet ma wszystkie współczynniki. Zjedz z nim spaghetti, umyj rano z nim zęby przy jednej umywalce i przekonasz się, że to ten. On dotyka twojego komputera, jak gdyby dotykał twoich piersi. Sama widziałam. On cię ubóstwia, chociaż jesteście z jednej wioski”. A gdy wpadła w ten swój lubieżny nastrój po winie, potrafiła wstać z łóżka, przyjść do jej pokoju i powiedzieć: „Głupia jesteś jak sanki i na dodatek zdejmujesz z rynku naprawdę dobry towar”.

Ale Magda taka była. Jak mówił Andrzej: „wrażliwość z odkrytym brzuchem zaraz za Firewallem”. Niedostępna i niebezpieczna. Potrafiła na tydzień wyjechać z jakimś facetem w góry i słać jej SMS – y, takie jak ten: „Słuchaj, on ma algorytm w mózgu, Leśmiana w duszy i Cohe – na w sercu. I prześlicznego penisa”. Potem wracała i stwierdzała po mniej niż miesiącu, że „odciął jej skrzydła, uśpił motyle i potłukł duszę”; płakała, nie odbierała telefonów. Potem się nagie podnosiła i, jak to sama określała, zaczynała znowu „łapać karpia, czyli carpe dżem”. Bywała jej absolutnym przeciwieństwem. Tylko raz potłukła swoją duszę; motyle miała do dzisiaj.

Miał trzydzieści dziewięć lat, gdy go poznała. Wie to dokładnie, bo sama wpisywała dane z karty jego zameldowania. Miał trzydziestoletnią żonę i pięcioletnią córkę Monikę. Ich karty zameldowania także wprowadzała do komputera. Przyjechał jako wykładowca z Gdańska na Letnią Szkołę Języka do Torunia. Ona także tam była. Ich koło naukowe było współorganizatorem. Poza tym, że płacili nieźle, można było jeszcze posłuchać najlepszych językoznawców z Polski. Mieszkała w akademiku na terenie miasteczka, przy rektoracie.

Gdyby miała wierzyć w zbiegi okoliczności, to tam, w Toruniu, uwierzyłaby bez wahania. On to do dzisiaj tłumaczy inaczej, ale dla niej to były przypadki. Meldując się, przez nieuwagę zostawił okulary. Szukała go, ale zniknął w tłumie gości. Wywiesiła kartkę na tablicy ogłoszeń, a gdy nie zgłosił się do czasu zamknięcia recepcji, wzięła okulary do akademika. Krótko przed północą ktoś zapukał do drzwi. Nie było jej w pokoju. Brała akurat prysznic w łazience. Gdy wróciła, okryta krótkim ręcznikiem, z mokrymi włosami, siedział w fotelu. Zamarła na chwilę.

Strasznie panią przepraszam – zerwał się z fotela. – Nie mogę czytać, a mam jutro wykład. Powiedziano mi, że pani ma moje okulary. Bardzo przepraszam, nie powinienem wchodzić. Sądziłem, że wyszła pani na chwilę…

Stała półnaga, oparta o drzwi. Schylił głowę, starając się nie patrzeć.

I tak nie widzę pani bez okularów… Proszę mi wybaczyć.

Był taki bezradny. Rozczulający nawet. Nie czulą wstydu. Zresztą do dzisiaj nie czuje przy nim.

Proszę zaczekać. Zaraz je panu dam. Roześmiał się. Tak serdecznie, jak tylko on potrafi.

No tak… Abym lepiej widział.

Schyliła się do torby stojącej pod lawą, przy której przed chwilą siedział. Ręcznik opadł na podłogę. Zupełnie naga schyliła się, aby wyjąć jego okulary z torby On też się schylił. Podniósł ręcznik z podłogi. I wcale jej nim nie okrył. Narzucił go sobie na głowę. Stała zupełnie naga i śmiała się głośno, porażona komicznością tego widoku.

Sięgnęła po jego dłoń i wcisnęła mu te okulary. Wyszedł po omacku, z ręcznikiem na głowie. Gdy znalazł się za drzwiami, zapukał i oddał jej ręcznik.

Od tego wieczoru nagle byt wszędzie. I zawsze przekraczał jakieś granice.

Następnego dnia rano przygotowywała z Kariną, koleżanką z roku, salę do wykładu inauguracyjnego szkoły. Po raz pierwszy w życiu przeklinała, że świeci słońce i istnieje jasność. Organizatorzy przeznaczyli na wykład salę, która wprawdzie miała żaluzje, ale nie pomyśleli o tym, aby sprawdzić, czy można nimi cokolwiek zaciemnić. A ciemno być musiało, prowadzący wykład miał bowiem prezentację z PowerPointa i wyraźnie w liście do organizatorów prosił o zaciemnioną salę. Tymczasem żaluzje, nieużywane prawdopodobnie od lat, nie dawały się opuścić. Najpierw Karina przybiegła z olejem z pobliskiej stołówki. Myślały, że gdy nasmarują nim pordzewiałe mechanizmy, żaluzje puszczą. Nie puszczały. Potem zaczęły tłuc w nie żeliwną podstawą stojaka od mikrofonu, bo byt to jedyny twardy przedmiot, który znajdował się w sali. Potem w krańcowej desperacji ona wspięła się po parapecie i dosłownie uwiesiła na listwie żaluzji, Ucząc, że własnym ciężarem ściągnie ją na dół. To, co stało się w tym momencie, przypomina jej do dzisiaj scenę z kiczowatego filmu akcji. Gdyby nie ewentualny scenariusz tego, co mogło się stać, śmiałaby się sama z siebie. Listwa, na której wisiała, trzasnęła i zaczęła powoli odrywać się od reszty mechanizmu, a jej nogi obsunęły się poza wysoki parapet. Karina wrzasnęła histerycznie. W tym momencie poczuła silny uścisk na obu pośladkach i po chwili jakieś ramię objęto ją wpół, podnosząc spódnicę do góry i rozrywając zapinki tak nieszczęśliwie, że spódnica zsunęła się i opadła na podłogę przy kaloryferze.

Niech pani natychmiast puści tę listwę – usłyszała jego głos.

Puściła. Postawił ją na podłodze. Odwróciła się, on zaś odsunął się i stanął przy Karinie. Oparta o parapet, stała przed nimi w swoich czarnych koronkowych majtkach i białej koszulowej bluzce bez wyrwanych przed chwilą guzików, otwartej na całej szerokości. Karina zakryta usta obiema rękami i patrzyła na nią przerażona. On stał i przyglądał się jej rozbawiony. Gdy schyliła się po spódnicę leżącą na podłodze, powiedział:

Dzisiaj ma pani chociaż majtki na sobie.

Okazał się tym wykładowcą, dla którego Karina uderzyła się żeliwnym stojakiem w stopę, a ona wspięta pod sufit i omal nie spadła. Przyszedł sprawdzić przed wykładem, jak wygląda sala, zobaczył ją wiszącą na listwie i rzucił się na ratunek.

Wykład odbył się w innej sali. Zadzwonił do rektora i zażądał drugiej. Słuchały tego wykładu razem z Kariną. Ona przebrana w sukienkę, koleżanka w sportowych butach. Przebierając się przed wykładem poczuta, że bardzo chce mu się podobać. Nie zabrała wiele rzeczy, jadąc do Torunia, ale mimo to długo się zastanawiała, co włożyć. Gdy prasowała czarną krótką sukienkę, przypomniała sobie to, co zawsze w takich sytuacjach powtarzała jej Magda: „Jeśli kilka razy nurkujesz do szafy dla faceta, to tak naprawdę już chcesz, aby zdjął ci majtki. To na nich powinnaś się skupić i zapomnieć o reszcie”.

Pomyślała wtedy, chichocząc, że akurat w jego przypadku, zważywszy w jakich okolicznościach go nieustannie spotyka, Magda ma zupełną rację, jeśli chodzi o te majtki.

Stała przed lustrem, delikatnie rozprowadzając perfumy za uchem. Czarna sukienka z niesymetryczną górą, odsłaniającą ramiączko stanika. Czarne pończochy z koronkowym ściągaczem na udach. Szpilki, Jeszcze nowe okulary przeciwsłoneczne, które ojciec przywiózł dla niej ostatnio z Rzymu; przesunęła je z oczu na włosy, odsłaniając czoło. Wiedziała, że wygląda lepiej z odsłoniętym czołem. Andrzej nie mógł czasami oderwać od niego wzroku. Poza tym uważała, że okulary słoneczne we włosach nawet w zadymionym, ciemnym klubie dodają tajemniczości. Na usta nałożyła malinowy błyszczyk. Pierwszy raz szła na wykład w szpilkach.

Przez te szpilki nie mogła iść szybko. Gdy dotarta do auli, do której przeniesiono wykład, jakiś opasły profesor strasznym angielskim kończył powitalne przemówienie. Sala była pełna ludzi. Poszukała wzrokiem Kariny. Siedziała w pierwszym rzędzie. Gdy ją dostrzegła, wstała i kiwnęła, aby zeszła. Grubas skończy}, odczekał krótkie, anemiczne oklaski i natychmiast zaprosił do pulpitu „mistrza ceremonii”, jak to określił. Jego.

Wszedł na podium i stanął obok grubasa, który zaczął odczytywać z kartki jego biografię. Doktor habilitowany, absolwent Uniwersytetu Warszawskiego i UCLA w Los Angeles, autor ośmiu książek z zakresu semantyki języka, poeta, członek redakcji uznanego czasopisma literackiego wydawanego w Irlandii, zapalony żeglarz. Po…zapalonym żeglarzu” zaczęta schodzić. Jej szpilki głośno stukały o wypolerowane stopnie schodów. Widziała kątem oka odwracające się w jej stronę głowy ludzi siedzących w fotelach. Grubas przestał czytać i także spojrzał w jej kierunku. Zanim dotarła do miejsca obok Kariny, była czerwona ze wstydu. I wtedy stało się coś niezwykłego: on zszedł z podwyższenia i nachylając się do jej ucha, wyszeptał:

Czy wszystko u pani w porządku? Nie zrobiła sobie pani nic złego, spadając z tego okna?

Nie! Naprawdę nie. Przepraszam. Nie chciałam panu przeszkadzać.

Nie przeszkadza pani. Cieszę się, że pani przyszła.

Wyprostował się i wrócił spokojnie na scenę. Grubas nie mógł ukryć konsternacji. Ona rozejrzała się dyskretnie, aby zobaczyć, gdzie siedzi jego żona. Nie było jej. W tym momencie Karina nachyliła się do niej i szepnęła:

Marty, zakręciłaś nim. Czułaś, jak pachnie!?

Nic nie czuła. Oprócz dreszczy, zaciśniętych kurczowo ud, spojrzenia na plecach wszystkich obecnych na sali i podniecenia pomieszanego z uniesieniem, wracających uporczywie z myślą, że przed chwilą stało się coś bardzo ważnego. Słyszała jego głos, ale skupić się na tym, co mówi, mogła dopiero po kwadransie.

Назад Дальше