Martyna - Вишневский Януш Леон 5 стр.


Część trzecia

Autobus przebijał się powoli przez mgłę. Przyśpieszał na krótko tylko wtedy, gdy osłonięta po obu stronach lasem droga stawała się nagle przezroczysta jak szklany, wycięty liniami drzew tunel. Przydrożne latarnie zasnute mgłą wyglądały jak otulone watą lampki na choince. Wigilia, przecież to już tylko trzy tygodnie – pomyślała, zamykając oczy.

Wigilia…

Zawsze owijała lampki watą. Każdą po kolei. Ojciec stawiał choinkę wrogu pokoju, tuż przy tej retuszowanej fotografii dziadka i babci, mama krzątała się w kuchni, a ona nie mogła doczekać się chwili, gdy ojciec wyjdzie ogolony z łazienki, zawiąże krawat przed lustrem w przedpokoju, poprawi marynarkę, zapuka delikatnie do sypialni, w której przebierała się matka, i zapyta:

Marysiu, czy opłatek jest w kredensie?

Nie czekając wcale na odpowiedź – bo przecież opłatek zawsze tam był – podchodził do kredensu, wyjmował opłatek, odwijał go powoli z folii, kładł zawsze na tym samym porcelanowym wyszczerbionym talerzyku i stawał obok niej przed drzwiami sypialni. Po chwili wychodziła matka, ojciec całował ją w rękę, a potem obejmował i przytulał do siebie.

Z głową na jego ramieniu matka patrzyła na nią z góry i zawsze miała łzy w oczach. Każdego roku było tak samo: ona owijała watą lampki, opłatek czekał w kredensie, ojciec tulił matkę. I tak naprawdę, odkąd tylko pamięta, właśnie na ten moment najbardziej czekała. Mniej na prezenty leżące pod choinką i mniej nawet na tę drogę na Pasterkę, gdy rodzice szli przed nią, trzymając się za ręce, a ona siedziała na sankach ciągniętych przez ojca i wydawało jej się, że cały świat jej zazdrości.

Kiedy rodzice się rozstali, nadal owijała lampki watą i nadal czekała na matkę przed sypialnią. Ale nie czulą już żadnej radości. Tylko nie – i pokój, lęk przed tą kolacją z matką – w milczeniu, przy stole, na którym stały dwa puste nakrycia. To drugie zawsze stało przy krześle, na którym siadał ojciec.

Na ten wigilijny smutek nie pomagały matce ani wizyty u psychoterapeuty w Olsztynie, ani koniak, który pita ukradkiem od rana w Wigilię, jak zawsze krzątając się w kuchni, smażąc karpie i przygotowując sałatki śledziowe – po kolacji wywalane bez pardonu do wiadra na odpadki. Bo przecież u nich tylko ojciec jadał śledzie.

Potem były już tylko wigilie u babci. W Zielonce, w Borach Tucholskich. Matka wyjechała któregoś lata do Holandii. Do przyjaciółki w Amsterdamie. Martyna była już w drugiej klasie ogólniaka. Matka wróciła po trzech tygodniach. Zaprosiła do restauracji ją i ojca, i powiedziała, że zabiera ją do Amsterdamu. Że zamieszkają na razie w domu przyjaciółki, że znalazła pracę i że „nie będzie żadnych problemów ze szkolą, bo mąż przyjaciółki jest dyrektorem szkoły anglojęzycznej dla dzieci dyplomatów w Hadze i obiecał przyjąć Martynę już od września”. Ojciec milczał, gdy ona na całą restaurację krzyczała, że nigdzie nie pojedzie. Że tutaj ma przyjaciół, swój świat i nie chce mieszkać w żadnym Amsterdamie. Że nie jest meblem, który można przewieźć do nowego mieszkania, gdy ma się na to ochotę. Wybiegła z tej restauracji i, tak jak stalą, pojechała do babci do Zielonki.

Matka znalazła ją tam. Prosiła, błagała. Mówiła o swoim życiu, które musi ułożyć, póki jeszcze czas. Że nie może tego zrobić tutaj, gdzie wszystko, nawet to „cholerne jezioro przed domem” przypomina ojca. Że tylko tam, daleko może przestać wreszcie „czekać na niego” i spróbować zacząć wszystko od nowa.

Nie pojechała z matką do Holandii. Teraz, gdy o tym myśli, uważa, że była dla niej bardzo niesprawiedliwa. Ojciec mieszkał wtedy w wynajmowanym pokoju w Olsztynie, więc i tak musiała opuścić Szczytno. Tak naprawdę więc, przenosząc się do Zielonki, zostawiła swoich przyjaciół i swój świat, na który się tak nieustannie powoływała, dyskutując z matką.

Rok po wyjeździe matki ojciec wrócił do Szczytna i zamieszkał w ich domu nad jeziorem. Wróciła do Szczytna i ona, ale tęskniła za tym, co zostawiła tam, w Borach Tucholskich. Bo „swój świat”, wie to od Zielonki, nie ma wcale kodu pocztowego. Bardziej niż współrzędne geograficzne wyznaczają go ludzie, których się spotyka, zdarzenia, w których się uczestniczy, i wspomnienia, które chce się mieć. I wśród tych zdarzeń i wspomnień Wigilia jest czymś wyjątkowym. Dlatego teraz, po latach, już rozumie, że matka miała rację, uciekając do świata, w którym stół wigilijny ma tylko jedno puste nakrycie.

Czy ona… czy ona także stawia teraz drugie puste nakrycie na stole wigilijnym jakiejś rodziny? Czy ona może także, wcale nie przypadkiem, niszczy marzenia jakiejś dziewczynki na sankach?

Autobus zatrzymał się. Otworzyła oczy. Szczytno. Bez wątpienia. Tylko w Szczytnie dworzec autobusowy jest tak mały, że wygląda jak parking dla rowerów, i mieści się przy malej budce z napisem „Wyroby mięsne”. Tony rozpoznał ją za szybą autobusu. Zaczął szczekać i skakać jak oszalały, opierając się łapami o luki bagażowe autobusu.

Po tańcu radości Tony'ego przywitała się z ojcem. Pojechali do domu. Kiedy ojciec nastawiał wodę na herbatę w kuchni, ona przeszła się po domu. Zawsze tak robiła po przyjeździe. Stawiała torbę w przedpokoju i jeszcze w płaszczu lub w kurtce przemierzała całe mieszkanie. Dopiero gdy sprawdziła, że wszystko jest na swoim miejscu, czuła, że wróciła naprawdę.

Jej pokój z łóżkiem pod oknem.

Kredens w stołowym. Zielony karton z kopertami adresowanymi jej pismem, widokówki z Amsterdamu. Szafa, w której zasnęła, gdy eksplodował wybrakowany kryształ.

Pracownia ojca. Włączony komputer. Książki, czasopisma i papiery na biurku, podłodze i parapecie. Talerze z resztkami jedzenia. Monitor oklejony żółtymi karteczkami. Otwarta butelka wina. Miska z wodą dla Tony'ego obok drukarki na podłodze. Poplamiony, przedarty i sklejony taśmą dyplom doktora nauk technicznych przypięty pinezkami do ściany.

Sypialnia rodziców. Zasuszony bukiet ślubny, wiszący „głową w dół” na rurze kaloryfera. Na parapecie fotografia uśmiechniętej matki na tarasie widokowym Worid Trade Center w Nowym Jorku. Płyty CD rozrzucone na dywanie. Sterta książek na stoliku nocnym. Wyszywana ręką jej matki poduszka na zaścielonej i nietkniętej części łóżka.

Nic się nie zmieniło.

Obudziła się koło południa. Tony leżał pod kołdrą w jej nogach. Na stole znalazła śniadanie i kartkę od ojca. Wyjechał do Warszawy. Wróci późnym wieczorem.

PS Zupa grzybowa jest w tym czerwonym garnku. Dzwoniła Magda.

Przechodząc do łazienki, wcisnęła przycisk odtwarzacza CD. Dido. Jej ostatnia płyta No Angel. Niesamowite! Było jak na stancji. Magda ostatnio także słuchała prawie wyłącznie Dido. Zjadła śniadanie. Wyszła z Tonym na spacer. Wróciła i usiadła przy komputerze ojca. Chciała wejść na swojego błoga. Kliknęła. Zniknął wygaszasz ekranu. Pojawił się tekst w wordzie. Ojciec pewnie zostawił.

„Zapiszę go i wejdę na błoga” pomyślała.

W tekście byty same litery. Żadnych wzorów czy schematów. Ojciec nie pisał przecież żadnych tekstów bez wzorów lub schematów! Zaciekawiona zaczęła czytać.

O zachwycie słowem

Jedni cytują Biblię (Na początku było Słowo i Słowo było przy Bogu, i Bóg był Słowem ), inni przywołują do pomocy genetykę, twierdząc że zdolność mówienia to nic innego jak tylko wynik ewolucyjnej mutacji pewnego genu na chromosomie Y oraz obecności krótkiej sekwencji genów FoxP2 na chromosomie 7. To rzekomo (badania są w fazie na tyle początkowej, iż nie można uznać ich za fundament nowej teorii) dzięki mutacji chromosomu Y i proteinie kodowanej przez FoxP2 ludzie mają podarowane przez ewolucję mózgu obszary odpowiedzialne za mowę. l jest to fascynujący podarunek. Pod względem złożoności i możliwości porównywalny do kodu DNA. Gdyby założyć, że ludzie używają w potocznym języku 10 tysięcy rzeczowników i 4 tysięcy czasowników (oglądając ostatnio telewizję, przekonuję się, że jest to zbyt optymistyczne założenie), to używając gramatyki, można połączyć te rzeczowniki i czasowniki w ponad 6,4 biliona zdań składających się z pięciu słów. Gdyby założyć, że do wypowiedzenia każdego z tych zdań potrzebowalibyśmy tylko jednej sekundy, to wypowiedzenie wszystkich zajęłoby ponad milion lat. Kobietom oczywiście kilka lat mniej. Z pewnością też wypowiedziałyby te ważniejsze zdania na początku.

To, czy w drodze od niezrozumiałych pomruków Homo erectus do poezji współczesnego Homo sapiens pomagał człowiekowi Bóg, czy tylko pewne białko, jest dla większości z nas tak naprawdę jedynie naukową ciekawostką. Faktem istotnym dla wszystkich natomiast – często zupełnie nie uświadamianym – jest to, że Człowiek jest Człowiekiem tak naprawdę dzięki mowie. Bez słów nie powstałyby te idee, które spowodowały, że między odkryciem włóczni a umieszczeniem stacji orbitalnej w kosmosie minęło zaledwie dwanaście tysięcy lat. Ale mowa niejako nosiciel bynajmniej zachwyca ludzi. Zachwycające w słowach jest to, co można dzięki nim przeżyć, l jakich przeżyć dostarczyć innym.

Po wynalazku Gutenberga z Moguncji ponad 600 lat temu słowa znalazły swoje miejsce w książkach i gazetach, l zachwyt nimi, słowami, się pomnożył. Ludzie zaczęli pisać. Używając 32 liter, można napisać nieskończenie wiele słów. Składać z nich wypowiedzenia z pracy, wyroki śmierci i akty zgonu, ale można także napisać coś tak genialnego i zmieniającego świat jak Blaszany bębenek.

Fascynacja słowem w książkach to nie fascynacja samą informacją. Gdyby zastosować matematyczny model Shannona do beletrystyki, to okazałoby się, że większość przekazu w książkach jest szumem, a nie informacją w termodynamicznym sensie teorii informacji. Ale ludzie chcą być zatopieni w tym szumie, znajdują w nim bowiem inspirację swoich fantazji i chemię własnych emocji. Kiedy czytam w czasopismach naukowych o analizie sonetów Szekspira z punktu widzenia teorii informacji, to zawsze przypomina mi się anegdota o amerykańskim fizyku nobliście, będącym sąsiadem farmera, któremu nie niosły się z nieznanych powodów kury. Pewnego dnia farmer poprosił noblistę o radę i pomoc. Noblista tydzień po wizycie na farmie zadzwonił do biednego farmera i zaczął rozmowę z nim takim zdaniem: „Bili, na początku załóżmy, że kura jest okrągła…”.

Na początku było słowo… Jeśli faktycznie Bóg jest tym programistą, to i na „początku” Internetu Biblia się nie myli. Na początku Internetu (ponad 33 lata temu) było bowiem słowo. Nawet jeśli miało być inaczej. Mało kto zna tę historię.

Wieczorem 20 października 1969 roku grupa informatyków w centrum komputerowym Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles (UCLA) miała po raz pierwszy w historii ludzkości doprowadzić do tego, aby dwa komputery zaczęły „rozmawiać” z sobą. Tym drugim komputerem był komputer w Stanford Research Institute (Stanford) w północnej Kalifornii. UCLA | miało wysłać słowo „log” (które tak naprawdę jest kodem i nic nie znaczy), a Stanford miał • potwierdzać odbiór każdej litery jej powtórzeniem.

UCLA wysłało L, Stanford potwierdził: LL. UCLA wysłało O, Stanford potwierdził: LLO. W tym momencie zostało przerwane połączenie. Cały system przestał działać. Na ekranie w Los Angeles zostało „LLO”. l to jest tak niezwykle symboliczne. Amerykanie wymawiają „Hello” bardzo często z głuchym „h”, jako „(hę) Ho”. „Witam Cię” było pierwszą wiadomością przesłaną przez Internet. l to wbrew woli nadawcy.

Na początku było słowo…

Moment!

Ojcowie nie piszą takich tekstów! Takie teksty pisze Bon Jovi, jej profesor z Gdańska lub jakiś mądrala z gazety w Warszawie. Ale nie ojciec. Coś jest nie tak. Ojciec ma pisać swoje schematy i czasami listy. A tutaj takie coś! Była zdumiona. Wydawało się jej, że kto jak kto, ale ona powinna wiedzieć przed wszystkimi, a nie dowiadywać się przez przypadek. Nawet jeśli on to pisze tylko „do szuflady”.

Napisała e – mail do Magdy.

Bonjour Madame,

Magie:

Słuchaj, wiem, że dzwoniłaś. Tony chciał odebrać telefon, ale on nie mówi jeszcze po francusku. Zbyt rzadko przyjeżdżasz ze mną do Szczytna, aby zdążył się nauczyć. Więc odebrał Daddy. Zaraz potem wyjechał na cały dzień do Warszawki, a ja spałam. Przy oknie z widokiem na jezioro. Sama wiesz, jak dobrze się śpi w Szczytnie. Nawet nie próbuj dzwonić do południa. Dziewiąta tutaj to jak środek nocy u Ciebie. Wzięłam prysznic już po południu i słuchałam Dido. Mój Daddy słucha Dido! Tak jak Ty.

Słuchaj, trafiłam na tekst.

Jest QL. Ty lubisz takie teksty. Załączam Ci. Jeśli nie wiesz, co zrobić z załącznikiem, to zadzwoń do Remka. Pomoże Ci go otworzyć. Gdyby ociągał się z przyjściem, to powiedz mu, że już nigdy nie pójdę z nim do kina. Na Pianistę także nie. Wtedy z pewnością przybiegnie. Jak myślisz, kto mógł napisać taki tekst!?

Tejkkeruj Marty

Przeszła do sypialni rodziców. Wśród płyt leżących na dywanie wyszukała walce Straussa (wiedziała, że ojciec je ma, bo podczas ostatniej wizyty przez pół sobotniego wieczoru tańczył walce z Magdą). Przyniosła czysty kieliszek do wina. Utuliła Tony'ego, który leżał przy jej nogach pod biurkiem z komputerem. Nalała wina do kieliszka. Włączyła muzykę i zaczęta pisać.

Czy miłość poddana analizie traci magię?

1. Gdyby Jezus dożył siedemdziesiątki, myślę, że nie kochałby wszystkich ludzi. Tylko niedojrzali i niedoświadczeni ludzie mogą kochać całą ludzkość. Jezusa ukrzyżowali zbyt wcześnie, aby mógł być doświadczony. Magda nawet twierdzi, że Jezus kochałby tylko Matkę Teresę, Janusza Korczaka i Maksymiliana Kolbe. Poza nimi niewielką garstkę mógłby trochę lubić. Tak twierdzi Magda. Ale Magda w sprawach religii jest nieobiektywna i z pewnością niewiarygodna.

Ale nawet jeśli nie zgadzam się z Magdą w temacie „religia”, to ustaliłyśmy wspólnie, że Jezus nie powinien kochać pewnego księdza z parafii na terenie blokowiska pewnego dużego miasta na północy Polski. Na terenie tego blokowiska jest duży, niedofinansowany i nieustannie żebrzący o pomoc Dom Małego Dziecka. Ponadto na śmietnikach tego blokowiska regularnie znajduje się zwłoki niemowląt porzuconych po porodzie przez matki. Kierowniczka Domu Małego Dziecka, starsza, wierząca w Boga kobieta, wystąpiła do miasta o zgodę na wydzielenie w Domu pokoju ze specjalnym oknem, gdzie kobiety, w dramatycznej sytuacji i rozpaczy, gotowe porzucić swoje niemowlęta na śmietniku, mogłyby je anonimowo zostawić. Podrzucić. Miasto miało to „rozważyć po znalezieniu środków”. Kierowniczka wiedziała, jak długo miasto może „rozważać”. Nie chciała czekać bezczynnie, więc zwróciła się także do parafii. Parafia odpowiedziała już najbliższej niedzieli. W trakcie kazania. Młody, arogancki, otyły i sepleniący ksiądz grzmiał z ambony o upadku moralności i „zachęcaniu przez niektóre instytucje na terenie parafii do grzechu rozpusty i zrzucania owoców tegoż na barki miłujących Boga parafian'”

Wstydziłam się za tego księdza przed Magdą.

2. Miłość bardzo często przeplata się z cierpieniem i bólem. Niektóre kobiety bolą odbite kopniakiem nerki.

K. (inicjał także zmieniony) studiuje socjologię. Jest atrakcyjną brunetką, taką, za którą gwiżdżą chłopaki na budowie. K. nienawidzi nocnych barów, głośnej muzyki i dymu papierosowego, a mimo to przychodzi regularnie do baru Magdy w Mercure. Przychodzi tam ze swoim facetem albo, jak mówi Magda, przywlekana jest przez niego. Facet ma na imię Jarek, ma szeroką poprzeczną bliznę na wygolonej głowie, wąskie oczy, wąskie usta i tatuaż z wojska na przedramieniu. Rzadko wydaje z siebie jakiś dźwięk, ale zawsze trzyma w dłoni skórzany portfel wypchany banknotami. Magda twierdzi, że jego penis ma więcej centymetrów niż IQ punktów, chyba żeby – w co Magda nie wierzy – miał penisa ponad – trzydziestocentymetrowego. K., gdy się rozczuli, twierdzi, że kocha Jarka i że jest on mężczyzną jej marzeń. Jarek chyba o tym wie, bo gdy zbyt dużo wypije, zaciąga K. do męskiej toalety, aby mu.zrzuciła z krzyża”, I K. mu „zrzuca”. Ale nie to jest według Magdy najgorsze. Ponieważ K. jest atrakcyjną młodą kobietą, często jest zaczepiana przez mężczyzn. Jarek, mimo że wygolony, nie należy do osiłków, więc nie atakuje tych mężczyzn, tylko K. Potrafi wyzwać ją od niewyżytych uniwersyteckich kurew i uderzyć. Pewnego razu K. zaprotestowała. Wybiegła z baru. Jarek pobiegł za nią. Gdy długo nie wracali, Magda wyszła zobaczyć, co się stało. K. leżała z zakrwawioną twarzą na brudnym śniegu i jęczała. Jarek najpierw ją przewrócił, a potem kopnął leżącą w nerki. Magda zadzwoniła po karetkę.

Po tym incydencie K. nie przychodziła do baru przez pół roku. Potem zaczęła się znowu pojawiać. z Jarkiem. Zapytana przez Magdę, wylękniona, rozglądając się, czy na pewno Jarek tego nie usłyszy, wyszeptała, że.on jak nie bije, to jest dobrym, szlachetnym człowiekiem”. Magda twierdzi, że zna kilka przypadków „dobrych i szlachetnych, gdy akurat nie biją”. Niektórzy z nich mają tytuły naukowe i służbowe samochody. Niektórzy mają także żony w domach. Ciekawe, w co kopią swoje żony, jeśli odbijają nerki swoim kochankom? Ale gdy nie biją, to tak naprawdę przecież „dobrzy i szlachetni mężczyźni”.

Tony dał znać o swoim istnieniu. Zaczął ją gryźć delikatnie w bosą stopę. Chciał wyjść. Skończyła pisać. Sprawdziła tylko, czy nadeszły jakieś e – maile. Była reklamówka z ofertami Merlina, gdzie często zamawia książki. Czekał na nią także e – mail od Magdy!

Martiniaue,

Nie doceniasz mnie, baby!

Jeśli ktoś potrafi zmieszać 5 gramów (sic!) żubrówki, 80 gramów soku jabłkowego i 15 gramów mineralnej bez gazu, sprzedać to Japończykowi jako kultowy francuski drink w barze w Mercure i wziąć za to jeszcze duży napiwek, to potrafi także otworzyć załącznik bez pomocy faceta. Dużo rzeczy można zrobić bez pomocy faceta, chociaż z facetem niektóre mogą być bardziej przyjemne.

Remek mimo to przybiegł na stancję, l to dzisiaj rano. Wyciągnął mnie z łóżka.

O 8 rano!!! Czujesz to?!

Tylko dlatego, że to Remek i że znam w szczegółach jego trudne dzieciństwo, nie zabiłam go tym ogromnym budzikiem, który masz od swojej babki.

Remkowi „Optymiście Tysiąclecia” wymięka optymizm. Remek się martwi, l to już przed ósmą rano. Oficjalnie przybiegł dowiedzieć się, czy dojechałaś szczęśliwie (tak jak gdyby nie mógł zadzwonić do Ciebie, right?), a nieoficjalnie chciał mnie wypuścić na temat profesora. Był przy tym zmartwiony jak matka, która oddała lekarzom swoje dziecko na operację przeszczepu szpiku kostnego. Ponoć jakimś dramatycznym gestem wysłałaś go spod kasztanowca „na drzewo” i zniknęłaś ze „starszym, nie budzącym zaufania obcym mężczyzną”. l byłaś przy tym „smutna, jak nigdy dotąd”. Oczywiście nic mu nie powiedziałam o.starszym mężczyźnie”. Jedno wszakże wiedz, Marty, mówię Ci to teraz jako doświadczona psycholka z baru: Remek przechodzi z fazy kupowania Ci biletów do kina w fazę myślenia o tym, że chciałby Cię w tym ciemnym kinie trzymać za rękę. I żebyś Ty także tego chciała. Ćwiczyłaś to już z Andrzejem komputerowcem, więc znasz możliwe scenariusze. Zastanów się nad tym i we właściwym momencie włóż Remka do zamrażalnika, bo mu wycieknie cała dopamina i radość życia mu się ulotni. A on przecież ma do spłacenia w Stargardzie to stypendium i mógłby tam potem przy okazji uszczęśliwiać jakąś kobietę.

Poza tym Remek powiedział mi, że Jedzie na pogrzeb. To dziecko bez gałek ocznych, to od tej Anity, zmarło. Okazuje się, że oprócz oczu miało niewykształcone jeszcze inne narządy, i mała Julia umarła. Gdy Remek zamilkł, to nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy płakać. Nie chcę się dalej o tym rozpisywać, bo zaczynają trząść mi się ręce i nie trafiam w klawisze.

Mam jeszcze jeden news dla Ciebie (zauważ, że nie ma Cię w city mniej niż 24 godziny, a mogłabyś swoją osobą zapełnić pół Newsweeka). Wczoraj późnym wieczorem, gdy Ty jechałaś do Szczytna, zapukał do drzwi Twój kolega „z tej samej wioski”. Akurat Teo był u mnie na dokarmianiu (zauważyłam, że u mężczyzn występuje często interesująca prawidłowość: jedzą u jednych kobiet, a zasypiają w łóżkach u zupełnie innych). Andrzej miał taką minę, gdy dowiedział się, że Ciebie nie ma, iż biedny Teo porzucił niedokończony talerz z ogórkową i wrócił w pośpiechu do siebie na piętro.

Назад Дальше