Maszeńka - Nabokov Vladimir 10 стр.


– Gitara już nastrojona – oznajmił Gornocwietow, pokręciwszy kołkiem na gryfie i szczypnąwszy strunę. Zagrał i od razu zgłuszył dłonią nosowy pobrzęk.

– Panowie, czemu nie śpiewacie? Na cześć Klary. Proszę bardzo. “Niczym wonny kwiatuszek…"

Znów zaczął grać, założywszy nogę na nogę i skłoniwszy na bok głowę.

Ałfierow, wyszczerzając zęby w uśmiechu skierowanym do Klary, uniósł z udawaną brawurą kieliszek, gwałtownie odchylił się do tyłu na krześle – o mało przy tym nie upadł, był to bowiem kręcony taboret bez oparcia – a potem zaśpiewał fałszywym, przymilnym tenorkiem, ale nikt mu nie zawtórował.

Gornocwietow poskubał struny i zamilkł. Wszyscy poczuli się niezręcznie.

– Też mi śpiewacy… – ponuro stęknął Podtiagin, opierając się łokciami o stół i kiwając wspartą na dłoniach głową. Było mu niedobrze: myśl o zgubionym paszporcie mieszała się z uczuciem uciążliwej duszności w piersiach.

– Nie powinienem pić alkoholu, ot co – dodał ponuro.

– Mówiłam to panu – cicho powiedziała Klara. - Pan, panie Antoni, jest jak nowo narodzone dziecko.

– Cóż to, nikt nie je i nie pije… – zakołysał biodrami Kolin, drepcząc dokoła stołu. Zaczął napełniać puste kieliszki. Wszyscy milczeli. Było oczywiste, że wieczorek się nie udał.

Ganin, który cały czas siedział na parapecie z lekkim zamyślonym uśmiechem w kącikach ciemnych warg i patrzył na fioletowe rozbłyski stołu, na dziwacznie oświetlone twarze, zeskoczył nagle na podłogę i roześmiał się wesoło.

– Niech mi pan nie żałuje i naleje, Kolin – powiedział podchodząc do stołu. – Ałfierowowi trzeba nalać więcej. Jutro odmieni się życie. Jutro mnie tu nie będzie. No proszę, do dna. Pani Klaro, niech pani nie patrzy na mnie oczyma zranionej łani. Niech jej pan naleje likieru. Panie Antoni, i pan niech się rozweseli; nie ma sensu myśleć o paszporcie. Dostanie pan inny, jeszcze lepszy niż tamten. Niech pan nam powie wiersz czy co. A propos…

– Czy mogę prosić o tę pustą flaszkę? – powiedział naraz Ałfierow i pożądliwy płomyczek zaświecił w jego rozradowanych, wzruszonych oczach.

– A propos – powtórzył Ganin, podchodząc od tyłu do starca i kładąc mu rękę na uległym ramieniu. – Pamiętam pewien pański wiersz. Skraj lasu… księżyc… tak tam, zdaje się, było?…

Podtiagin zwrócił ku niemu twarz i uśmiechnął się nieskwapliwie:

– Wyczytał pan pewno w kalendarzu? Bardzo mnie lubili drukować po kalendarzach. Po drugiej stronie kartki, nad Jadłospisem na dziś…

– Panowie, panowie, co on chce zrobić! – krzyknął nagle Kolin, wskazując na Ałfierowa, który otwarłszy na oścież okno, podniósł nagle do góry flaszkę, celując w granatową noc.

– A niech tam – roześmiał się Ganin. – Niech sobie szaleje…

Bródka Ałfierowa lśniła, ostro rysowała się grdyka, rzadkie włosy na ciemieniu rozwiewał wiatr. Wziąwszy szeroki rozmach znieruchomiał, a potem ceremonialnie postawił flaszkę na podłodze.

Tancerze zaśmiewali się.

Ałfierow usiadł obok Gornocwietowa, odebrał mu gitarę, spróbował coś zagrać. Wódka podziałała na niego bardzo szybko.

– Klarunia jest taka poważna – z trudnością mówił Podtiagin. – Takie panny pisywały kiedyś do mnie wzniosłe listy. A teraz ona nie chce na mnie nawet spojrzeć.

– Niech pan więcej nie pije. Bardzo proszę – powiedziała Klara i pomyślała, że jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak smutno.

Podtiagin zdobył się na uśmieszek i poklepał Ganina po rękawie:

– A oto przyszły zbawca Rosji. Niech pan coś opowie, Lowuszka. Gdzie się pan obracał, jak pan wojował?

– Czy to potrzebne? – dobrodusznie skrzywił się Ganin.

– A jednak. Jakoś mi, wie pan, ciężko. Kiedy pan wyjechał z Rosji?

– Kiedy? Hej, Kolin. Tego słodkiego proszę. Nie, nie dla mnie – dla Ałfierowa. Tak. Niech pan zmiesza.

15

Pani Lidia leżała już w łóżku. Z przestrachem odrzuciła zaproszenie tancerzy, a teraz drzemała czujnym starczym snem, poprzez który, niczym ogromne szafy wypełnione dygocącymi naczyniami, przesuwał się łoskot pociągów. Z rzadka budziła się i wtedy niewyraźnie docierały do niej głosy spod szóstki. Przez chwilę śnił się jej Ganin i ani rusz nie mogła w tym śnie zrozumieć, kim on jest i skąd się wziął. Jego osobę także na jawie otaczała pewna tajemniczość. Nic dziwnego: nikomu nie opowiadał o swoim życiu, o podróżach i przygodach ostatnich lat – sam zresztą wspominał swoją ucieczkę z Rosji jakby przez sen, podobny do morskiej, lekko opalizującej mgły.

Być może Maszeńka pisała jeszcze do niego wtedy, na początku dziewiętnastego roku, kiedy walczył już na północnym Krymie, ale listów tych nie dostał. Zachwiał się i padł Perekop. Ganin, ranny w głowę, przewieziony został do Symferopola, a w tydzień później, chory i zobojętniały, odcięty od swojego oddziału, który wycofał się w kierunku Teodozji, dostał się mimo woli w szalony i senny potok cywilnej ewakuacji. Po polach i zboczach Wzgórz Akermańskich, gdzie niegdyś w dymie małych jak zabawki armat migały przybrane w czerwone mundury postacie żołnierzy królowej Wiktorii, kwitła już pustynnie i pięknie krymska wiosna. Mlecznobiała szosa płynnie wznosiła się i opadała, otwarty dach samochodu potrzaskiwał na wybojach i poczucie pędu wraz z poczuciem wiosny, przestrzeni, bladooliwkowych wzgórz zespoliło się nagle w czułą radość, dzięki której zapominało się o tym, że ta łatwa szosa oddala od Rosji.

Przyjechał do Sewastopola przepełniony jeszcze tą radością i zostawiwszy walizkę w białym murowanym hotelu Kista, gdzie panował niebywały ruch – zszedł, otumaniony przymglonym słońcem i mętnym bólem głowy, wzdłuż bladych kolumn doryckiego portyku po szerokich granitowych płaszczyznach schodów ku Przystani Hrabiowskiej i długo, bez myśli o wygnaniu, spoglądał na błękitny drżący blask morza, a potem ruszył w górę, na plac, gdzie stoi szary Nachimow w długim marynarskim surducie z lunetą w ręku, i, dowędrowawszy pełną kurzu białą ulicą aż do Czwartego Bastionu, oglądał szarobłękitną panoramę, gdzie autentyczne stare działa, worki, umyślnie rozsypane odłamki i prawdziwy, jakby cyrkowy piasek, przechodziły za okrągłą balustradą w miękki, popielatobłękitny, trochę duszny krajobraz, otaczający platformę dla zwiedzających i drażniący oko nieuchwytnością owej granicy.

Taki właśnie pozostał mu w pamięci Sewastopol – wiosenny, pełen kurzu, ogarnięty jakimś martwym, sennym niepokojem.

W nocy, już z pokładu, patrzył, jak na niebie nad zatoką rozrastają się i znowu opadają puste białe rękawy reflektorów. Czarna woda gładko polśniewała pod księżycem, trochę dalej zaś, w nocnej mgle, stał, cały w światłach, zagraniczny krążownik spoczywający na złocistych przelewnych słupach własnego odbicia.

Statek, na którym Ganin się znalazł, był brudną grecką łajbą, na pokładzie spali pokotem smagli nędzarze, uchodźcy z Eupatorii, dokąd statek zawinął był rankiem. Ganin ulokował się w ogólnej kajucie, gdzie ciężko chwiała się lampa, na długim stole zaś, niczym olbrzymie blade cebule, stały jakieś tłumoki.

Potem nastąpiły bardzo piękne i smutne morskie dni; piana białymi skrzydłami posuwiście, wciąż od nowa, obejmowała rozkrawający ją dziób statku, a na jasnych stokach fal morskich łagodnie migotały zielone cienie ludzi wspartych o burtę.

Zgrzytał zardzewiały łańcuch sterowy, komin opływały dwie mewy, a ich schwytane w promień słońca wilgotne dzioby skrzyły się jak diamentowe.

Tuż obok rozpłakało się wielkogłowe greckie dziecko, a jego matka zaczęła w gniewie pluć na nie, żeby jakoś je uspokoić. Na pokład wgramolił się palacz, cały czarny, z oczami obrysowanymi węglowym pyłem, z fałszywym rubinem na wskazującym palcu.

Takie właśnie drobiazgi, a nie żal za porzucaną ojczyzną, zapamiętał Ganin, jak gdyby żyły wtedy tylko jego oczy, a dusza odrętwiała.

Następnego dnia o wieczorze oranżowej barwy ukazał się ciemny Stambuł i wolno zapadł w mrok nocy, która wyprzedziła statek. O świcie Ganin wszedł na kapitański mostek; matowoczarny brzeg Skutari powoli błękitniał. Odbicie księżyca zwężało się i bladło. Fioletowy granat nieba przechodził na wschodzie w metaliczną czerwień i Stambuł, łagodnie jaśniejąc, zaczął wynurzać się ze zmierzchu. Wzdłuż brzegu zalśnił jedwabisty pas drobnej fali. Obok bezgłośnie przepłynęła czarna szalupa i czarny fez. Wschód bielał teraz, powiał słony wiaterek i łaskotał twarz. Gdzieś na brzegu odezwała się pobudka, dwie mewy, czarne jak kruki, przeleciały nad statkiem i z pluskiem lekkiego deszczu stadko ryb skoczyło w górę, błyskawicznie tworząc sieć pierścieni. Potem przybiło czółno; cień pod nim wyciągał i wciągał macki. Ale dopiero wtedy, gdy Ganin wyszedł na brzeg i zobaczył na przystani ciemnoniebieskiego Turka, śpiącego na olbrzymiej pryzmie pomarańczy – dopiero wtedy odczuł dojmująco i wyraźnie, jak odległy stał się już ciepły masyw ojczyzny i Maszeńka, którą pokochał na zawsze.

Wszystko roztoczyło się teraz przed nim, błysnęło polśniewając w pamięci i znowu zwinęło w ciepłą grudkę. Kiedy Podtiagin w roztargnieniu, przemagając słabość, zapytał:

– Czy dawno opuścił pan Rosję?

– Sześć lat temu – odpowiedział Ganin krótko, a potem siedząc w kącie, we fioletowym świetle, które spływało na obrus odsuniętego stołu i uśmiechnięte twarze Kolina i Gornocwietowa, szybko i w milczeniu tańczących pośrodku pokoju, myślał: “Co za szczęście! To stanie się jutro, nie, dzisiaj, przecież jest już po północy. Maszeńka nie mogła się zmienić w ciągu tych lat, wciąż tak samo płoną i skrzą się uśmieszkiem jej tatarskie oczy. Wywiozę ją gdzieś daleko, będę dla niej bez ustanku pracować. Jutro przyjeżdża moja młodość, moja Rosja."

Kolin, ująwszy się pod boki i potrząsając lekko przechyloną do tyłu głową, to posuwiście, to przytupując obcasami i powiewając chusteczką, uwijał się wokół Gornocwietowa, który w prysiudach zręcznie i dziarsko wyrzucał nogi coraz to szybciej i szybciej, aż wreszcie zawirował na jednej ugiętej nodze. Ałfierow, już całkiem pijany, kiwał się błogo; Klara wpatrywała się z niepokojem w spoconą, poszarzałą twarz Podtiagina, który jakoś bokiem siedział na łóżku i od czasu do czasu konwulsyjnie szarpał głową.

– Źle się pan czuje, panie Antoni – szepnęła. – Powinien się pan położyć, już jest druga.

“… O, jakież to będzie proste! Jutro – nie, dzisiaj – zobaczę ją: żeby tylko Ałfierow zalał się na dobre. Zostało zaledwie sześć godzin. Ona śpi teraz w wagonie, w ciemności przemykają słupy telegraficzne, sosny, wznoszące się stromo nasypy… Jak tupią ci skaczący młodzi chłopcy! Czy skończą wreszcie z tym tańcem?… Tak, zdumiewająco proste… W posunięciach losu jest czasem coś genialnego…"

– Cóż, chyba pójdę się położyć – powiedział głucho Podtiagin i wstał z ciężkim westchnieniem.

– Dokąd to, ideale mężczyzny? Proszę poczekać… Proszę zostać jeszcze chwileczkę – radośnie wybełkotał Ałfierow.

– Niech pan pije i siedzi cicho – odwrócił się do niego Ganin, po czym szybko podszedł do Podtiagina.

– Proszę się o mnie oprzeć, panie Antoni.

Starzec spojrzał na niego mętnym wzrokiem, uczynił ręką taki ruch, jakby chciał złapać muchę, i nagle z lekkim bulgotem zachwiał się i runął do przodu.

Ganin i Klara zdążyli go podtrzymać, dokoła nich zawirowali tancerze. Ałfierow, ledwie obracając językiem, wymamrotał z pijacką obojętnością:

– Patrzcie, patrzcie, on właśnie umiera.

– Niech się pan nie kręci bez sensu, Gornocwietow – mówił spokojnie Ganin. – Proszę przytrzymać mu głowę. Kolin – proszę tutaj… podeprzeć. Nie, to jest moja ręka, trochę wyżej. Niech pan się na mnie nie gapi. Powtarzam – trochę wyżej. Pani Klaro, proszę otworzyć drzwi.

We trójkę ponieśli starego do jego pokoju. Ałfierow, chwiejąc się, ruszył najpierw za nimi, ale potem bezwolnie machnął ręką i usiadł przy stole. Nalawszy sobie drżącą ręką wódki, wyciągnął z kieszonki w kamizelce niklowany zegarek i położył go przed sobą na stole.

– Trzecia, czwarta, piąta, szósta, siódma, ósma. – Powiódł palcem po rzymskich cyfrach i znieruchomiał z odwróconą na bok głową, śledząc jednym okiem sekundnik.

Na korytarzu cicho i nerwowo skamlał jamnik. Ałfierow skrzywił się.

– Parszywy pies… zatłuc go trzeba.

Po chwili wyjął z drugiej kieszeni chemiczny ołóweczek i nasmarował na szkle nad cyfrą osiem fioletową kreskę.

“Jedzie, jedzie, jedzie"… – myślał w takt tykającego zegarka.

Poszukał czegoś oczami na stole, wybrał sobie czekoladkę i od razu wypluł. Brązowa grudka pacnęła o ścianę.

– Trzecia, czwarta, piąta, siódma – znów zaczął liczyć i z szerokim pijackim uśmiechem mrugnął do cyferblatu.

16

Noc za oknem ucichła. Przygarbiony starzec w czarnej pelerynie szedł już szeroką ulicą, postukując laską, i gdy ostry koniec laski trafił na niedopałek, stary pochylał się ze stęknięciem. Z rzadka przejeżdżał samochód, a jeszcze rzadziej ze zmęczonym stukotem podków przemykała rozchwierutana dorożka. Na rogu pijany jegomość w meloniku czekał na tramwaj, choć tramwaje nie chodziły już od dwóch godzin. Kilka prostytutek przechadzało się tam i z powrotem, poziewając i zagadując podejrzanych osobników w płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Jedna zaczepiła Kolina i Gornocwietowa, którzy przemykali obok nich nieomal pędem, od razu jednak odwróciła się, obrzuciwszy zawodowym spojrzeniem ich blade kobiece twarze.

Tancerze podjęli się sprowadzić do Podtiagina znajomego rosyjskiego lekarza i rzeczywiście po półtorej godzinie wrócili w towarzystwie zaspanego jegomościa o wygolonej, nieruchomej twarzy. Bawił pół godziny i wydawszy kilkakrotnie cmoknięcie, jakby miał dziurawy ząb, poszedł.

W nie oświetlonym pokoju było teraz bardzo cicho. Panowała tu owa szczególna, ciężka i głucha cisza, która zapada, kiedy kilka osób w milczeniu siedzi wokół chorego. Zaczynało świtać, powietrze w pokoju jakby powoli płowiało – i profil Ganina, uważnie spoglądającego na łóżko, zdawał się wykuty w bladobłękitnym kamieniu; przy nogach łóżka, na fotelu niewyraźnie szarzejącym w fali świtu siedziała Klara i nie odwracając ani na chwilę ledwie błyskających oczu, spoglądała w tym samym kierunku. Trochę dalej, na małej kanapce, siedzieli obok siebie Gornocwietow i Kolin z twarzami jak dwie niewyraźne plamy.

Lekarz schodził już po schodach za czarną sylwetką pani Dorn, która pobrzękując cicho pękiem kluczy przepraszała, że winda jest zepsuta. Gdy dotarli do parteru, otworzyła ciężkie drzwi i lekarz, uchylając kapelusza, wyszedł w sinawą mgłę świtu.

Staruszka starannie zamknęła drzwi, i otulając się w czarną włóczkową chustę, ruszyła do góry. Światło na schodach paliło się żółtawo i zimno. Pobrzękując cicho kluczami dotarła do podestu. Światło na schodach zgasło.

W przedpokoju spotkała Ganina, który delikatnie przymykając drzwi, wychodził z pokoju Podtiagina.

– Lekarz obiecał, że rano znów przyjdzie – wyszeptała staruszka. – Jak on się teraz czuje, lepiej?

Ganin wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Zdaje się, że nie. Oddycha tak… to taki odgłos… aż strach słuchać.

Pani Lidia westchnęła i lękliwie weszła do pokoju. Klara i obaj tancerze jednakowym ruchem zwrócili na nią oczy, które ledwie błysnęły i znów skierowały się w stronę łóżka. Lekki wiatr pchnął ramę nie domkniętego okna.

Ganin zaś przeszedł na palcach przez korytarz i wrócił do pokoju, w którym niedawno odbywało się przyjęcie. Tak jak przypuszczał, Ałfierow nadal siedział przy stole. Twarz mu obrzmiała i połyskiwała popielato w świetle świtu oraz teatralnie przystrojonej lampy; kiwał się sennie, od czasu do czasu odbijało mu się; na szkiełku leżącego przed nim zegarka błyszczała kropla wódki, w niej zaś rozpłynięty ślad chemicznego ołówka. Pozostawało około czterech godzin.

Ganin usiadł obok niego i długo spoglądał na jego zaprawioną alkoholem drzemkę, chmurząc gęste brwi i podpierając pięścią skroń, a naciągnięta skóra sprawiała, że jego oko zdawało się skośne.

Ałfierow szarpnął się nagle i wolno zwrócił ku niemu twarz.

– Czy nie powinien się pan położyć, drogi panie Aleksieju? – powiedział wyraźnie Ganin.

– Nie – z trudem wymówił Ałfierow, i zastanowiwszy się, jakby rozwiązywał trudne zadanie, powtórzył: – Nie…

Ganin zgasił niepotrzebne światło, wyjął papierośnicę, zapalił. Chłód bladej zorzy, podmuch dymu z papierosa sprawiły, że Ałfierow jakby nieco wytrzeźwiał.

Potarł czoło dłonią, obejrzał się i dość pewną ręką sięgnął po flaszkę.

Ręka w pół drogi znieruchomiała, pokręcił głową, a potem z niewyraźnym uśmiechem zwrócił się do Ganina:

– Więcej nie trzeba… tego. Maszeńka przyjeżdża.

Po chwili szarpnął Ganina za rękę.

– Hej… panie… jak panu tam… Łbie Łebowiczu… słyszy pan… Maszeńka.

Ganin wypuścił dym i uważnie spojrzał Ałfierowowi w twarz – ogarnął wszystko od razu; na wpół otwarte wilgotne wargi, bródkę koloru zbutwiałej słomy, mrugające wodniste oczy…

Назад Дальше