– Okropnie się cieszę, że pan wreszcie zajrzał do mnie – mówił – sam też nie mogę zasnąć. Niech pan tylko pomyśli – w sobotę przyjeżdża moja żona. A jutro już jest wtorek… Biedactwo moje, wyobrażam sobie, jak się umęczyła w tej przeklętej Rosji.
Ganin, który chmurnie przyglądał się zadaniu szachowemu, naszkicowanemu na jednej z kartek poniewierających się na łóżku, uniósł nagle głowę.
– Jak pan powiedział?
– Przyjeżdża – dziarsko pstryknął paznokciem Ałfierow.
– Nie, nie o tym… Jak pan powiedział o Rosji?
– Przeklęta. A co, może nieprawda?
– Nie, cóż – ciekawe określenie.
– Ech, panie Lwie – zatrzymał się nagle pośrodku pokoju Ałfierow – niech pan da spokój i nie udaje bolszewika. Panu wydaje się to bardzo interesujące, ale to z pańskiej strony grzech. Czas, żebyśmy wszyscy powiedzieli otwarcie, że z Rosją kaputt, że “wybraniec Boży" okazał się, jak się tego zresztą należało spodziewać, pospolitym łajdakiem, a więc, że nasza ojczyzna zginęła na zawsze.
Ganin roześmiał się.
– Oczywiście, oczywiście, panie Aleksieju.
Ałfierow powiódł dłonią z góry na dół po błyszczącej twarzy i uśmiechnął się nagle szerokim, rozmarzonym uśmiechem.
– Dlaczego pan, mój drogi, nie jest żonaty, co? – zapytał.
– Nie złożyło się – odpowiedział Ganin. – A czy tak jest weselej?
– Wspaniale. Moja żona to cudo. Brunetka, wie pan. Oczy takie żywe. Jest młodziutka. Pobraliśmy się w Połtawie w dziewiętnastym roku, a w dwudziestym musiałem uciekać. Mam tu w biurku fotografię.
Wypchnął od dołu pięścią szeroką szufladę.
– Kim pan wtedy był, panie Alekskju? – bez zaciekawienia, zapytał Ganin.
Ałfierow pokręcił głową:
– Nie pamiętam. Czy można zapamiętać, kim się było w poprzednim życiu – może ostrygą lub na przykład ptakiem, a może nauczycielem matematyki? Dawne życie w Rosji wydaje mi się właśnie czymś zpraczasów, czymś metafizycznym, albo – jak się to nazywa -…inne słowo… tak, metempsychozą…
Ganin dość obojętnie przyglądał się fotografii w wysuniętej szufladzie. Była to twarz potarganej młodej kobiety, o wesołych ustach, odsłaniających mnóstwo zębów. Ałfierow nachylił mu się przez ramię.
– Nie, to nie żona, to siostra. Umarła w Kijowie na tyfus. Była z niej śmieszka, miła dziewuszka, lubiła się bawić w berka…
Podsunął inną fotografię:
– To jest Maszeńka, moja żona, to niedobre zdjęcie, ale jest podobna. A to inne, zrobione w naszym ogrodzie. Maszeńka to ta, która siedzi, w jasnej sukni. Nie widziałem jej cztery lata. Ale nie myślę, żeby się bardzo zmieniła. Po prostu nie mam pojęcia, jak dożyję do soboty… Niech pan poczeka… Ależ dokąd pan, panie Lwie? Niech pan jeszcze posiedzi…
Ganin, wcisnąwszy ręce głęboko w kieszenie spodni, szedł ku drzwiom.
– Panie Lwie! Co się panu stało? Czy pana czymś uraziłem?
Drzwi zatrzasnęły się, Ałfierow został sam pośrodku pokoju.
– Ależ gbur – wymamrotał. – Co go ugryzło?
3
Tej nocy, jak zawsze, staruszek w czarnej pelerynie szedł wolno wzdłuż samego krawężnika długą pustą aleją i ostrzem sękatego kija dziobał asfalt, wyszukując niedopałki papierosów – złociste, koloru korka, i zwyczajne papierowe, a także warstwiaste końcówki cygar. Z rzadka, rycząc jak jeleń, przemykał samochód albo też zdarzało się to, czego nie może dostrzec żaden z przechodniów w mieście – szybciej niż myśl i bezgłośniej niż łza spadała gwiazda. Jaskrawsze i weselsze od gwiazd były ogniste litery, które wysypywały się jedna po drugiej nad czarnym dachem, dreptały gęsiego i nagle niknęły w ciemnościach.
“Czy… to… możliwe?"… – wyłaniał się ognisty, ostrożny szept liter, a noc strącała je jednym aksamitnym uderzeniem. – “Czy… to…" – zaczynały od nowa, skradając się po niebie.
I znów pochłaniała je ciemność. Ale one rozpalały się z uporem i wreszcie, zamiast od razu zniknąć, pozostawały, ażeby lśnić przez całe pięć minut, jak to zostało ustalone między biurem reklam elektrycznych a fabrykantem.
Diabli zresztą wiedzą, co naprawdę jarzyło się w ciemności, ponad domami, czy reklama świetlna, czy ludzka myśl, znak, wołanie, pytanie, ciśnięte w niebo i uzyskujące naraz zachwycającą, roziskrzoną odpowiedź.
Po ulicach zaś, które zrobiły się szerokie niby czarne, połyskliwe morze, o tej późnej godzinie, kiedy zamyka się ostatnia knajpa i Rosjanin niepomny już, że czas spać, bez czapki, bez marynarki, okryty starym prochowcem, niczym jasnowidzący, wyszedł na ulice, żeby się powłóczyć – o tej późnej godzinie, po tych szerokich ulicach błądziły nic o sobie nie wiedzące światy – nie hulaka, nie kobieta, nie po prostu przechodzień, lecz zabity na głucho świat pełen cudów i zbrodni. Pięć dorożek stało wzdłuż alei obok ogromnego bębna ulicznego pisuaru, pięć sennych, ciepłych, posiwiałych światów w dorożkarskich liberiach, i na obolałych kopytach pięć innych światów, które spały i we śnie widziały tylko owies, z cichym chrzęstem spływający z worka.
Zdarzają się mgnienia, kiedy wszystko staje się potworne, bezdennie głębokie, kiedy wydaje się, że tak strasznie jest żyć, a jeszcze straszniej umrzeć. I nagle, kiedy się tak gna po nocnym mieście, patrząc przez łzy na światła i wychwytując w nich cudowne, oślepiające wspomnienia szczęścia – twarz kobiety, wyłonioną znów z powszedniości po wielu latach zapomnienia – nagle, kiedy człowiek tak gna i szaleje, zatrzymuje go przechodzień i pyta uprzejmie, jak dojść do takiej a takiej ulicy – głosem zwyczajnym, którego jednak nigdy się już więcej nie usłyszy.
4
We wtorek obudził się późno, poczuł łamanie w nogach, i oparty łokciem o poduszkę, raz czy dwa przypomniawszy sobie to, co stało się wczoraj, westchnął z trwożną, pełną zdumienia błogością.
Poranek był blady, delikatny, przymglony. Dzwoniły ostro rozdygotane szyby.
Jednym susem wyskoczył z łóżka i zabrał się do golenia. Dziś znajdował w tym szczególną przyjemność. Kto się goli, młodnieje co rano o cały dzień. Ganinowi wydawało się dziś, że odmłodniał o dziewięć lat.
Szczecina na napiętej skórze, zmiękczona płatami piany, chrzęściła miarowo i znikała pod stalowym płużkiem żyletki. Goląc się Ganin poruszał brwiami, a potem, ochlapując się zimną wodą z dzbanka, radośnie się uśmiechał. Przygładził ciemne wilgotne włosy na ciemieniu, szybko się ubrał i wyszedł na ulicę.
W pensjonacie nie zostawał nikt z mieszkańców zwyjątkiem tancerzy, którzy zazwyczaj wstawali dopiero na obiad. Ałfierow poszedł do znajomego, z którym miał założyć jakieś biuro, Podtiagin pojechał na policję wojować o wizę wyjazdową, Klara, która już się spóźniła do pracy, czekała za rogiem na tramwaj, przyciskając do piersi papierową torebkę z pomarańczami.
A Ganin, zupełnie nie zdenerwowany, wszedł na piętro znajomej kamienicy i pociągnął za kółko dzwonka. Drzwi otworzyła mu pokojówka i nie zdejmując wewnętrznego łańcucha, wychyliła się i oznajmiła mu, że pani Kubańska jeszcze śpi.
– To nic, muszę się z nią zobaczyć – powiedział spokojnie Ganin, i wsunąwszy rękę w szparę, sam zdjął łańcuch.
Pokojówka, krępa blada dziewczyna, wymamrotała coś z oburzeniem, ale Ganin stanowczo odsunąwszy ją łokciem, przeszedł półmrok korytarza i zapukał do drzwi.
– Kto tam? – rozległ się trochę ochrypły, poranny głos Ludmiły.
– To ja, otwórz.
Podbiegła do drzwi, tłukąc bosymi piętami, przekręciła klucz i nim spojrzała na Ganina, zawróciła do łóżka i wskoczyła pod kołdrę. Z koniuszka ucha Ludmiły można było wyczytać, że uśmiecha się w poduszkę czekając, żeby Ganin do niej podszedł.
On jednak zatrzymał się pośrodku pokoju i stał tak dość długo, pobrzękując bilonem w kieszeni płaszcza.
Ludmiła odwróciła się nagle na plecy i śmiejąc się wyciągnęła nagie szczupłe ramiona. Ranek nie dodawał jej urody: twarz miała bladą, zapuchniętą, żółte włosy stały dęba.
– No – powiedziała przeciągle i zmrużyła oczy.
Ganin przestał brzęczeć monetami.
– Jest taka sprawa, Ludmiło… – powiedział cicho.
Uniosła się, szeroko otwierając oczy.
– Czy coś się stało?
Ganin popatrzył na nią uważnie i odpowiedział:
– Tak. Okazało się, że kocham inną kobietę. Przyszedłem, żeby się z tobą pożegnać.
Zamrugała swymi kosmatymi rzęsami, przygryzła wargę.
– To już właściwie wszystko – powiedział Ganin. – Bardzo mi przykro, ale nic na to nie poradzę. Pożegnamy się teraz. Myślę, że tak będzie lepiej.
Ludmiła, zasłoniwszy twarz, znów wtuliła ją w poduszkę. Niebieska pikowana kołdra zaczęła ukosem ześlizgiwać się z jej nóg na puszysty biały chodniczek. Ganin podniósł i wyrównał kołdrę. Potem raz czy dwa przespacerował się po pokoju.
– Pokojówka nie chciała mnie wpuścić – powiedział.
Ludmiła z twarzą ukrytą w poduszce leżała jak martwa.
– I w ogóle – dodał Ganin – jest jakaś nieżyczliwa.
– Czas, żeby przestali palić. Już wiosna – powiedział w chwilę później. Przeszedł od drzwi do białego tremo, a potem włożył kapelusz. Ludmiła nie ruszała się. Stał jeszcze chwilę, patrzył na nią w milczeniu, i wydawszy lekki gardłowy dźwięk, jakby chciał zakaszleć, wyszedł z pokoju.
Starając się stąpać cicho przeszedł szybko przez długi korytarz, pomylił drzwi, trafił z rozpędu do łazienki, skąd runęła włochata ręka i lwi poryk, ostro zawrócił i zderzywszy się znowu z krępą pokojówką, która w przedpokoju wycierała szmatką popiersie z brązu, zaczął schodzić po raz ostatni łagodnymi kamiennymi schodami. Na podeście ogromne skrzydło okna wychodzącego na tylne podwórze było otwarte i wędrowny baryton ryczał na tym podwórzu po niemiecku Stieńkę Razina.
Wsłuchawszy się w wiosennie rozedrgany głos i spojrzawszy na deseń szyby okiennej, krzew geometrycznych róż i wachlarz pawiego ogona – Ganin poczuł, że jest wolny.
Powoli szedł ulicą i palił papierosa. Dzień był dość chłodny, o mlecznej tonacji: białe zmierzwione obłoki wybrzuszały się naprzeciw niego w błękitnym prześwicie pomiędzy domami. Kiedy patrzył na szybkie chmury, zawsze myślał o Rosji, ale teraz przypomniałby sobie o niej i bez chmur; od ubiegłej nocy myślał wyłącznie o niej.
To, co stało się owej nocy, to zachwycające zdarzenie duszy, przemieściło świetlne pryzmaty całego jego życia i opłynęło go przeszłością.
Usiadł na ławce przy dużym skwerze i od razu odezwał się jego trwożny i czuły towarzysz postępujący za nim, rozłożył się u jego stóp szarawym wiosennym cieniem i przemówił.
Teraz kiedy Ludmiła zniknęła, mógł go swobodnie słuchać…
Dziewięć lat temu… Lato, dwór, tyfus… Zadziwiająco przyjemne jest zdrowienie po tyfusie. Leży się niczym na fali powietrza, trochę jeszcze pobolewa śledziona, i sprowadzona z Petersburga pielęgniarka zwilża ci co rano język – lepki po nocy – watą nasyconą portwajnem. Pielęgniarka jest niska, ma miękkie piersi, zręczne krótkie ręce i pachnie od niej rześkim chłodkiem staropanieństwa. Lubi zabawne powiedzonka, jakieś japońskie słówka, które zostały jej z wojny czternastego roku. Twarz ma jak piąstka, babską, ospowatą, nosek ostry, a spod chusteczki nie wymyka się ani jeden włosek.
Leży się niczym w powietrzu. Z lewej strony łóżko odgrodzone jest od drzwi trzcinowym parawanem, żółtym o łagodnych zgięciach. Po prawej, bardzo blisko, w rogu, wiszą ikony: smagłe twarze świętych za szkłem, woskowe kwiaty, koralowy krzyżyk. Okna są dwa. Jedno dokładnie naprzeciwko, ale daleko: łóżko jakby odpycha się wezgłowiem od ściany i celuje w nie mosiężnymi gałkami przeciwległego oparcia, a w każdej gałce lśni pęcherzyk słońca; celuje i zaraz ruszy, popłynie przez cały pokój ku oknu w głębokie lipcowe niebo, po którym suną ukosem pulchne, lśniące obłoki. Drugie okno w prawej ścianie wychodzi na zielonkawy pochyły dach: sypialnia jest na piętrze, a to jest dach parterowego skrzydła, gdzie mieści się izba czeladna i kuchnia. Okna zamyka się na noc białymi wieloskrzydłowymi okiennicami.
Za parawanem są drzwi prowadzące na schody, a dalej, przy tej samej ścianie, połyskujący biały piec i staroświecka umywalka ze zbiornikiem na wodę i dziobokształtnym kranem: gdy się naciśnie nogą mosiężny pedał, z kranu tryska cieniutka strużka. Na lewo od przedniego okna stoi mahoniowa komoda o bardzo ciężko wysuwających się szufladach, a po prawej – otomanka.
Tapety są białe w niebieskawe róże. W półmalignie zdarzało mu się formować z tych róż profil po profilu albo wędrować spojrzeniem w górę i w dół, tak aby po drodze nie zaczepić o żaden kwiatek, o żaden listek, wynajdując szczeliny w ornamencie, przeskakując i zawracając, gdy zabrnął w ślepą uliczkę, i zaczynając od nowa wędrówkę przez jasny labirynt. Po prawej stronie łóżka między lampką oliwną a bocznym oknem wiszą dwa obrazki: żółwiej maści kot pijący mleko ze spodeczka i szpak zrobiony wypukle z własnych piór na namalowanym szpaczym domku. Obok, tuż przy futrynie okiennej, umocowana jest lampa naftowa, zdradzająca skłonność do wysuwania czarnego języka kopciu. Są też inne obrazki: litografia przedstawiająca neapolitańczyka o odsłoniętej piersi wisi nad komodą, a nad umywalką – rysowany ołówkiem łeb konia, który rozdymając nozdrza płynie po wodzie.
Przez cały boży dzień łóżko wślizguje się w gorące i wietrzne niebo, a gdy się unieść, widać wierzchołki lip ciasno opasanych żółtym słońcem, druty telefoniczne, na których przysiadają jerzyki, i część drewnianego dachu nad miękką czerwoną drogą przed głównym gankiem. Docierają stamtąd zdumiewające dźwięki: szczebiot, dalekie naszczekiwanie, skrzypienie studziennej pompy.
Leży się, płynie i myśli o tym, że niedługo można będzie wstać: w słonecznej kałuży tańczą muchy, a kolorowy motek jedwabiu zeskakuje jak żywy z kolan matki siedzącej tuż obok i toczy się łagodnie po bursztynowym parkiecie…
W tym pokoju, w którym wracał do zdrowia szesnastoletni Ganin, narodziło się właśnie owo szczęście, ów wizerunek kobiety, którą miesiąc potem spotkał na jawie. W tym dziele stworzenia uczestniczyło wszystko – i spokojne litografie na ścianach, i zaokienny szczebiot, i brązowe oblicze Chrystusa w ramie obrazu i nawet mała fontanna umywalki. Rodzący się wizerunek wiązał, wchłaniał cały słoneczny wdzięk tego pokoju i bez niego nigdy by oczywiście nie powstał. Było to w końcu po prostu młodzieńcze przeczucie, słodki opar, ale Ganinowi wydawało się teraz, że nigdy tego rodzaju przeczucie nie spełniło się z taką doskonałością. Przez cały dzień wędrował ze skwerku na skwer, z kawiarni do kawiarni, a wspomnienie nieustannie polatywało przed nim niczym kwietniowe obłoki na delikatnym berlińskim niebie. Ludzie siedzący w kawiarniach przypuszczali, że temu człowiekowi, w takim skupieniu spoglądającemu przed siebie, przydarzyło się jakieś wielkie nieszczęście, on zaś na ulicy potrącał w roztargnieniu idących z naprzeciwka, a raz szybki automobil klnąc zahamował, bo omal go nie potrącił.
Był bóstwem odtwarzającym zaprzepaszczony świat. Stopniowo wskrzeszał świat dla kobiety, której nie śmiał do niego wprowadzić, dopóki nie będzie całkiem gotów. Ale jej wizerunek, jej obecność, cień wspomnienia o niej domagały się tego, ażeby wreszcie wskrzesił także ją, umyślnie więc odsuwał jej wizerunek, bo chciał zbliżyć się do niego powoli, krok po kroku, tak jak wtedy przed dziewięcioma laty. W obawie, że zabłądzi, zagubi się w świetlistym labiryncie pamięci, odtwarzał swą dawną drogę ostrożnie, troskliwie, nawracając czasem do zapomnianego szczegółu, ale nie wybiegając naprzód. Tego wiosennego wtorku, chodząc bez celu po Berlinie, rzeczywiście powracał do zdrowia, doznawał uczucia z pierwszego dnia rekonwalescencji, słabości w nogach. Przeglądał się we wszystkich lustrach. Bielizna i ubranie wydawały mu się niezwykle czyste, obszerne i trochę obce. Szedł powoli szeroką aleją prowadzącą sprzed domu w gąszcz parku. Tu i ówdzie wyłaniały się z ziemi fioletowej od cieni listowia czarne, kręto biegnące kopczyki – dzieło kretów. Włożył białe spodnie i fioletowe skarpetki. Marzył, że w parku kogoś spotka – jeszcze nie wiedział kogo.