– Pójdę już. Niech pan dobrze śpi, panie Antoni.
– Dobranoc, Lowuszka – westchnął Podtiagin. – Przyjemnie sobie pogadaliśmy. Pan przynajmniej nie pogardza mną za to, że wziąłem pieniądze od Kunicyna.
I dopiero w ostatniej chwili, już na progu pokoju, Ganin przystanął i powiedział.
– Czy pan wie, panie Antoni? Mam nowy cudowny romans. Właśnie do niej idę. Jestem bardzo szczęśliwy.
Podtiagin skinął głową życzliwie.
– Tak, tak. Proszę przekazać ode mnie ukłony. Nie mam zaszczytu znać, ale mimo to proszę przekazać ukłony.
6
To dziwne, ale nie pamiętał, kiedy właściwie zobaczył ją po raz pierwszy. Może na letnisku, na koncercie, który urządzono w dużej szopie na łące. Może widział ją przelotnie już przedtem. Było tak, jakby znał jej śmiech, delikatną smagłość i dużą kokardę już wtedy, gdy mu student-sanitariusz przy tamtejszym żołnierskim lazarecie opowiadał o “ładnej i miłej" panience – tak ją student określił – a rozmawiali o tym przecież jeszcze przed koncertem. Ganin na próżno wytężał teraz pamięć: tego najpierwszego spotkania nie mógł sobie odtworzyć. Czekał przecież na nią tak zachłannie, tak wiele w owych szczęśliwych dniach po tyfusie myślał o niej, że na długo przedtem, nim ją zobaczył, stworzył sobie jedyne o niej wyobrażenie, i teraz, po wielu latach, wydawało mu się, że spotkanie, które mu się zwidywało, i spotkanie rzeczywiste zlewają się, niepostrzeżenie przemieniają jedno w drugie, żywa bowiem była tylko płynnym przedłużeniem zwiastującej ją postaci.
Lipcowego wieczoru Ganin pchnął żelazne, śpiewnie skrzypiące drzwi frontowego ganku i wyszedł w błękitniejący zmierzch. O zmierzchu rower toczył się ze szczególną lekkością, opona z szelestem wymacywała każde wzniesienie i każdą krzywiznę w zdeptanej ziemi na skraju drogi. Kiedy przemknął obok ciemnej stajni, tchnęło stamtąd ciepłem, parskaniem, delikatnym postukiwaniem przestępujących kopyt. Potem drogę ogarnęły z obu stron bezszelestne o tej godzinie brzozy, opodal, pośród łąk, jaśniało łagodne światło, jakby na gumnie tlił się pożar, a ciemnymi polami do stojącej samotnie szopy sunęli w rozsypce, niespiesznie, rozgwarzeni świątecznie ludzie.
Wewnątrz sklecono estradę i rozstawiono ławki, światło opływało głowy i ramiona, pobłyskiwało w oczach; pachniało landrynkami i naftą. Zebrało się sporo ludzi: w głębi rozsiedli się chłopi i baby, pośrodku letnicy i letniczki, na przedzie zaś, na białych parkowych ławkach, koło dwudziestu żołnierzy z wiejskiego lazaretu – nastroszonych, przycichłych, o zupełnie okrągłych, ogolonych głowach, rysujących się na tle szarzejącego błękitu. W przyozdobionych jedliną ścianach widniały gdzieniegdzie szpary, przez które zaglądała gwiaździsta noc, i czarne cienie chłopaków, którzy po drugiej stronie wdrapali się na wysoko spiętrzone kłody.
Przybyły z Petersburga bas, chudy, o końskiej twarzy, wydawał głuche grzmoty; szkolny chór, posłuszny śpiewnemu tonowi kamertonu, wtórował mu.
Pośród żółtego, gorącego blasku, pośród dźwięków, które stawały się widzialne w postaci fałdek pąsowych i srebrzystych chust, trzepoczących rzęs, czarnych, sięgających górnych belek cieni, przesuwających się w powiewach nocnego wietrzyka, pośród migotania i jarmarcznej muzyki, wśród tych wszystkich ramion i głów, w ogromnej, wypełnionej po brzegi szopie istniało dla Ganina tylko jedno: przed sobą widział kasztanowy warkocz przewiązany czarną wstążką o lekko wystrzępionych brzegach, głaskał spojrzeniem ciemny blask włosów, dziewczęco gładkich na ciemieniu. Kiedy zwracała twarz w bok, kierując ku sąsiadce roześmiane spojrzenie, widział też ciemny rumieniec jej policzka, kącik pałającego tatarskiego oka, delikatne wygięcie nozdrza, ściągającego się lub rozdymającego w śmiechu.
Potem, gdy wszystko się skończyło i ogromny, należący do fabryki samochód tajemniczo oświetliwszy trawę, a potem uderzeniem jasności oślepiwszy śpiącą brzozę i mostek nad rowem, uwiózł stołecznego basa, i gdy w granatowy mrok po zroszonej koniczynie popłynęły bielejące chybotliwie i odświętnie letniczki, i ktoś w ciemności zapalał papierosa, trzymając rozbłysły płomyczek w stulonych dłoniach przy oświetlonej twarzy – Ganin, wzruszony i samotny, ruszył do domu, prowadząc trzymany za siodełko, lekko terkoczący szprychami rower.
Okno dużej, staroświeckiej ubikacji w skrzydle domu, między komórką na rupiecie a pokoikiem gosposi, wychodziło na zaniedbany zakątek sadu, gdzie ocieniona żelaznym daszkiem czerniała nad studnią para kół, a po ziemi między obnażonymi korzeniami trzech szeroko rozrośniętych topoli biegły drewniane rynny. Okno było różnobarwne i kolorowy kopijnik objawiał na szkle swą kwadratową brodę i potężne łydki, dziwnie lśniąc w mdłym świetle opatrzonej metalową tarczą odblaskową lampy naftowej, wiszącej obok ciężkiego aksamitnego sznura: gdy się zań pociągnęło, w tajemniczych głębiach dębowego siedziska rozlegało się wilgotne huczenie, głuche odgłosy połykania. Ganin otworzył szeroko skrzydło barwnego okna, usiadł na parapecie i podciągnął nogi – aksamitny sznur chwiał się lekko – wygwieżdżone niebo pomiędzy czarnymi topolami kazało głęboko zaczerpnąć tchu. Właśnie chwilę, gdy siedział na parapecie ponurej dębowej ubikacji i rozmyślał o tym, że zapewne nigdy, przenigdy nie pozna panny z czarną wstążką na delikatnym karku, i daremnie oczekiwał, ażeby wśród topoli zakląskał słowik Feta – tę właśnie chwilę Ganin słusznie uważał teraz za najważniejszą i najwznioślejszą w swoim życiu.
Nie pamiętał, kiedy zobaczył ją znowu – następnego dnia czy w tydzień później. O zachodzie, przed wieczorną herbatą, wskakiwał na sprężynujący skórzany klin siodełka, wpierał ręce w kierownicę i pędził na wprost zorzy. Zawsze wybierał tę samą drogę, okólną, prowadzącą obok dwóch wsi rozdzielonych sosnowym lasem, a potem szosą, wśród pól, i dalej do domu, przez dużą wieś Woskriesieńsk, leżącą nad rzeką Oriedież, którą opiewał Rylejew. Znał tę drogę, to wąską i biegnącą wzdłuż niebezpiecznego rowu, to brukowaną polnymi kamieniami, po których skakało przednie koło, to zrytą podstępnymi koleinami, to znów gładką, różowawą, twardą -znał tę drogę dotykiem i wzrokiem, jak zna się żywe ciało, i sunął nią bez namysłu, wtłaczając w szeleszczącą pustkę uległe naciskowi stóp pedały.
W sosnowym lasku, na chropawych pniach wieczorne słońce kładło się ogniście rumianymi pasmami. Z ogródków letniskowych domków docierał stukot krokietowych kul: do ust i oczu wpadały drobne muszki.
Czasami zatrzymywał się na szosie przy piramidce tłucznia, nad którym huczał czule samotny, łuszczący się sinawymi strupami słup telegraficzny, i opierając się o rower, spoglądał przez pola na skraj lasu, jaki znaleźć można tylko w Rosji, odległy, blankowany, czarny, a złoto zachodu nad nim przecinał jeden tylko fiołkowy obłok, spod którego ognistym wachlarzem wybiegały promienie. Spoglądając na niebo i słuchając, jak daleko, daleko, we wsi, marzycielsko ryczy krowa, usiłował zrozumieć, co to wszystko znaczy – to niebo i pola, i huczący słup; wydawało się, że już za chwilę zrozumie – nagle jednak zaczynało mu się kręcić w głowie i świetlista udręka wydawała się nie do zniesienia.
Nigdy nie wiedział, gdzie ją spotka, gdzie wyprzedzi, na którym zakręcie drogi, w tym zagajniku czy w następnym. Mieszkała w Woskriesieńsku i o tej samej co on godzinie ruszała na wyprawę przez pustynię słonecznego wieczoru. Dostrzegał ją z daleka i piersi od razu ogarniał mu chłód. Szła szybko, z rękami w kieszeniach dobranej kolorem do spódnicy ciemnogranatowej kurteczki, nałożonej na białą bluzkę, i Ganin, dopędzając ją niczym lekki wiatr, widział tylko fałdki granatowego materiału, lekko napiętego i mieniącego się na jej plecach, i czarną jedwabną kokardę o rozłożonych skrzydłach. Dopędziwszy pannę, nigdy nie zaglądał jej w twarz i udawał, że całkowicie pochłania go jazda, choć na chwilę przedtem wyobrażając sobie to spotkanie przysięgał, że uśmiechnie się do niej i pozdrowi ją. Wydawało mu się w owych dniach, że ma z pewnością niezwykłe i dźwięczne imię, gdy zaś dowiedział się, również od owego studenta, że na imię jej Maszeńka, wcale się nie zdziwił, jakby z góry o tym wiedział – i to zwyczajne imię zadźwięczało dla niego po nowemu, nabierając pełnych uroku znaczeń.
– Maszeńka, Maszeńka – wyszeptał Ganin. – Maszeńka… – i zaczerpnął powietrza, a potem zamarł, wsłuchując się w bicie serca. Było około trzeciej w nocy, pociągi nie przejeżdżały, wydawało się więc, że dom się zatrzymał. Na krześle, rozrzuciwszy ręce, niczym znieruchomiały w modlitwie człowiek, niewyraźnie bielała w ciemności koszula.
– Maszeńka – powtórzył znów Ganin, usiłując włożyć w te trzy sylaby wszystko, co w nich dawniej śpiewało – wiatr, huczenie słupów telegraficznych, szczęście – i jakiś jeszcze potajemny dźwięk, stanowiący życie tego słowa. Leżał na wznak, wsłuchując się w swoją przeszłość. Nagle za ścianą rozległo się delikatne, bardzo ciche i natrętne: tuu… tu… tu-tu… To Ałfierow myślał o sobocie.
7
Rankiem następnego dnia, w środę, rude łapsko Eriki wsunęło się do pokoju drugiego kwietnia i upuściło na podłogę podłużną kopertę koloru bzu. Na kopercie Ganin rozpoznał bez wzruszenia pochyłe, duże, bardzo równe pismo. Znaczek nalepiony był do góry nogami, w rogu zaś gruby palec Eriki zostawił tłusty ślad. Koperta była mocno uperfumowana i Ganin pomyślał mimochodem, że perfumować list to jakby opryskać perfumami buty po to, by w nich przejść przez ulicę. Wydął policzki, wypuścił powietrze i wsunął nie rozpieczętowany list do kieszeni. Po kilku minutach znów go wyjął, chwilę obracał w dłoniach i rzucił na stół. Potem przeszedł się ze dwa razy po pokoju.
Wszystkie drzwi pensjonatu były otwarte. Odgłosy porannego sprzątania mieszały się z hałasem pociągów, które korzystając z powietrznych zawirowań przetaczały się przez wszystkie pokoje. Ganin, który poranki spędzał w domu, sam zazwyczaj wymiatał śmieci i słał łóżko. Uprzytomnił sobie, że już drugi dzień nie sprzątał pokoju, i wyszedł na korytarz w poszukiwaniu szczotki i ścierki. Pani Lidia z wiadrem w ręku przemknęła koło niego jak mysz i w biegu spytała:
– Czy Erika oddała panu list?
Ganin skinął w milczeniu i wziął szczotkę do podłogi leżącą na dębowym kufrze. W lustrze zobaczył wnętrze pokoju Ałfierowa, którego drzwi otwarte były na oścież. W tej słonecznej głębi – dzień był niezwykle pogodny – skośny stożek rozświetlonego pyłu przechodził przez róg biurka i Ganin z dręczącą wyrazistością wyobraził sobie fotografie, które Ałfierow najpierw mu pokazywał i które z takim wzruszeniem oglądał on sam, gdy przeszkodziła mu Klara. Na tych zdjęciach Maszeńka była dokładnie taka, jaką ją pamiętał, i teraz strach było pomyśleć, że jego przeszłość leży w cudzym biurku.
Odbicie w lustrze zatrzasnęło się: to pani Lidia, przemknąwszy mysimi kroczkami przez korytarz, pchnęła otwarte drzwi.
Ganin ze szczotką w ręku wrócił do swego pokoju. Na stole widniała plama koloru bzu. Przypomniał sobie – jako że myśli wzbudzone przez tę plamę i odbicie biurka w lustrze szybko to skojarzyły – inne, bardzo stare listy, które przechowywał w czarnym portfelu, leżącym na dnie walizki krymskiego browninga.
Zgarnął podłużną kopertę ze stołu, łokciem otworzył szerzej skrzydło okna i silnymi palcami rozerwał list wzdłuż i w szerz, potem jeszcze każdą jego cząstkę, puścił strzępy na wiatr i papierowe śnieżynki pomknęły, lśniące, w słoneczną przepaść. Jeden strzęp frunął na parapet i Ganin przeczytał na nim kilka okaleczonych linijek:
wiście, zdołam Ci
iłość. O tym jed
yś Ty był szczę
Prztyknięciem strącił go z parapetu w przepaść, skąd wiało zapachem węgla, wiosenną przestrzenią i, z ulgą poruszywszy ramionami zabrał się do sprzątania pokoju.
Potem słyszał, jak kolejno wracali na obiad sąsiedzi, jak Ałfierow śmiał się głośno, jak Podtiagin coś mamrotał. Trochę później Erika wyszła na korytarz i ponuro załomotała w gong.
Przy drzwiach jadalni dogonił Klarę, która spojrzała na niego z przestrachem. Uśmiechnął się do niej, i to tak mile i serdecznie, że Klara pomyślała: “Niechby nawet sobie był złodziejem, ale drugiego takiego nie ma." Ganin otworzył drzwi, a ona pochyliła głowę i przeszła obok niego do jadalni. Wszyscy siedzieli już na swoich miejscach, a pani Lidia, trzymając w drobnej starczej dłoni olbrzymią łyżkę, smętnie nalewała zupę.
Podtiagin znów nic dziś nie załatwił. Starszemu panu rzeczywiście się nie wiodło. Francuzi udzielili mu zgody na wjazd, a Niemcy z jakiegoś powodu nie wypuszczali go. Tymczasem pieniędzy miał akurat tyle, żeby wyjechać, gdyby jednak ta mitręga potrwała jeszcze tydzień, pieniądze rozeszłyby się na życie i o Paryżu wtedy ani marzyć. Jedząc zupę, opowiadał z jakimś smutnym, marudnym humorem, jak go przepędzano z jednego wydziału do drugiego, jak nie był w stanie wyjaśnić, o co mu chodzi, i jak wreszcie skrzyczał go zmęczony i poirytowany urzędnik.
Ganin spojrzał na niego i powiedział:
– Jutro, panie Antoni, pojedziemy tam razem. Mam dość czasu. Pomogę panu dogadać się z nim.
Ganin rzeczywiście dobrze mówił po niemiecku.
– No cóż, dziękuję – odpowiedział Podtiagin i znów, jak wczoraj, spostrzegł, że twarz Ganina promienieje. – Bo to, proszę pana, aż się płakać chce. Znowu stałem w kolejce dwie godziny i wróciłem z niczym. Dziękuję, Lowuszka.
– Moja żona też będzie miała podobne kłopoty… – zaczął Ałfierow. Ganinowi zaś przydarzyło się to, co mu się nigdy nie zdarzało. Poczuł, że nieznośny war powoli zalewa mu twarz, że gorąco łaskocze mu czoło, jakby napił się octu.
Idąc na obiad nie pomyślał o tym, że ci ludzie, cienie jego wygnańczego snu, będą rozmawiać o jego prawdziwym życiu – o Maszeńce. I ze zgrozą, ze wstydem przypomniał sobie, że przedwczoraj, nie wiedząc jeszcze, o kim mówi, sam kpił wraz z innymi z żony Ałfierowa. Dziś też ktoś mógł uśmiechnąć się drwiąco.
– O, ona jest rezolutna – mówił tymczasem Ałfierow. – Nie pozwoli się skrzywdzić. Moja żoneczka nie pozwoli się skrzywdzić.
Kolin i Gornocwietow spojrzeli po sobie porozumiewawczo i zachichotali… Ganin, przygryzając wargi, z opuszczonymi oczyma toczył kulkę z chleba. Naszła go chęć, żeby wstać i odejść, ale się przemógł. Uniósłszy głowę zmusił się, by spojrzeć na Ałfierowa, i spojrzawszy zdumiał się, że Maszeńka mogła wyjść za tego jegomościa z rzadką bródką i świecącym grubym nosem. Myśl, że siedzi obok mężczyzny, który dotykał Maszeńki, zna jej wargi, jej osobliwe słówka, śmiech, ruchy i teraz na nią czeka – myśl ta była okropna, zarazem jednak czuł jakąś przejmującą dumę, wspominając, że to jemu, a nie mężowi, oddała Maszeńka porę swego niepowtarzalnego kwitnienia.
Po obiedzie wyszedł, żeby się przejść, a potem wspiął się na imperiał autobusu. W dole płynęły ulice, po słonecznych lustrach asfaltu rozbiegały się czarne figurki, autobus kołysał się, dudnił – i Ganinowi wydawało się, że przesuwające się przed nim obce miasto to tylko ruchoma fotografia. Potem, wróciwszy do domu, widział, jak Podtiagin puka do pokoju Klary, i Podtiagin też wydał mu się przypadkowym i niepotrzebnym cieniem.
– A ten znów jest w kimś zakochany – kiwnął w stronę drzwi Podtiagin, popijając herbatę u Klary. – Może w pani?
Klara odwróciła się, jej obfite piersi uniosły się i opuściły, nie wierzyła, że to możliwe; lękała się tego, lękała się Ganina, myszkującego w cudzym biurku, ale pytanie Podtiagina sprawiło jej przyjemność.
– Może w pani, Klaruniu? – powtórzył dmuchając na herbatę i z ukosa spoglądając na Klarę przez pince-nez.
– On wczoraj zerwał z Ludmiłą – powiedziała nagle Klara, czując, że Podtiaginowi można powierzyć sekret.
– Tak też sobie myślałem – skinął starszy pan, z przyjemnością pociągając herbatę. – Dlatego tak promienieje. Żegnaj, co stare, witaj, co nowe. Czy słyszała pani, co mi dziś zaproponował? Że jutro pójdzie razem ze mną na policję.