Był na peronie Dworca Warszawskiego. Zapadał zmrok. Właśnie wjechał letniskowy pociąg. Czekając na sygnał do odjazdu przechadzał się tam i z powrotem po brudnym peronie, i spoglądając na zepsuty wózek bagażowy myślał o czymś innym, o wczorajszej palbie pod Gostinym Dworem, a jednocześnie irytowało go, że nie zdołał się dodzwonić na wieś, i że będzie musiał wlec się ze stacji dorożką.
Kiedy rozległ się trzeci dzwonek, podszedł do jedynego w tym składzie granatowego wagonu i zaczął wchodzić na platformę – tam właśnie, spoglądając na niego z góry, stała Maszeńka. W ciągu roku zmieniła się, trochę chyba zeszczuplała, ubrana była w nie znany mu granatowy płaszcz z paskiem. Ganin przywitał się niezręcznie, wagon zagrzechotał buforami i popłynął. Oboje pozostali na platformie. Maszeńka zobaczyła go zapewne przedtem i umyślnie weszła do granatowego wagonu, choć zawsze jeździła żółtym, i teraz, z biletem drugiej klasy, nie chciała wejść do przedziału. W ręku trzymała tabliczkę czekolady “Bligken i Robinson"; od razu ułamała kawałek i poczęstowała go.
Ganina, gdy na nią patrzył, ogarniał okropny smutek – w całej jej postaci było coś nieśmiałego, obcego, rzadziej się śmiała, wciąż odwracała twarz. Na delikatnej szyi zobaczył fioletowawe sińce – zdobiącą ją kolię z cieni, w której tak jej było do twarzy. Opowiadał o jakichś drobnostkach, pokazywał but draśnięty kulą, mówił o polityce. Wagony łomotały, składy pędziły między dymiącymi torfowiskami w żółtej smudze wieczornej zorzy; szarawy torfowy dym słał się łagodnie i nisko, tworząc jakby dwie fale mgły, pomiędzy którymi mknął pociąg.
Wysiadła na pierwszej stacji, a on długo spoglądał z platformy na jej oddalającą się granatową sylwetkę, i im bardziej się oddalała, tym oczywistsze stawało się dla niego, że nigdy nie przestał jej kochać. Nie obejrzała się. Z mroku ciężko i puszyście pachniało czeremchą.
Kiedy pociąg ruszył, Ganin wszedł do przedziału; było tam ciemno, gdyż konduktor uznał, że w pustym wagonie nie ma sensu zapalać ogarków w lampach. Położył się na wznak na pasiastym materacu ławy i przez szczelinę drzwi widział, jak za oknem korytarza, wśród dymów płonącego torfu, wznoszą się cienkie przewody. Dziwnie i trochę straszno było pędzić w tym roztrzęsionym, pustym wagonie między szarymi strugami dymu, i do głowy przychodziły mu dziwne myśli, tak jakby to wszystko już się kiedyś zdarzyło – leżał z rękami pod głową w przenikalnej, łomoczącej ciemności, a obok okien przepływał w dymach hałaśliwie i szeroko zachód słońca. Już nigdy potem nie widział się z Maszeńką.
10
Hałas przybliżył się, wtoczył, blady obłok przesłonił okno, na umywalce zabrzęczała szklanka. Pociąg przejechał i w oknie rozpostarła się znów wachlarzowato rozłożona pustynia torów. Berlin w kwietniu, pod wieczór, jest delikatny i przymglony.
Tego czwartku, o zmierzchu, kiedy łoskot pociągów jest najbardziej zgłuszony, Klara, denerwując się okropnie, przyszła do Ganina, żeby przekazać mu słowa Ludmiły: “Powiedz mu tak – mamrotała Ludmiła do przyjaciółki na odchodnem. – Tak mu właśnie powiedz, że nie należę do kobiet, które się porzuca. Sama potrafię porzucić. Powiedz mu, że niczego od niego nie żądam, nie chcę, uważam jednak, że to świństwo nie odpowiedzieć mi na list. Chciałam pożegnać się z nim po przyjacielsku, zaproponować, żeby – skoro nie ma miłości – pozostały jednak najprostsze, przyjacielskie stosunki, ale on nie pofatygował się, żeby bodaj zadzwonić. Przekaż, Klaro, że życzę mu szczęścia z jego Niemeczką i wiem, że nie zapomni mnie tak łatwo."
– Skąd się tu wzięła Niemeczką? – skrzywił się Ganin, kiedy Klara, nie patrząc na niego, pośpiesznie i cicho powtórzyła mu to wszystko. – A w ogóle, po co ona wplątuje panią w te sprawy? To wszystko jest bardzo nudne.
– Wie pan co, panie Lwie! – wykrzyknęła nagle Klara, ogarniając go swym wilgotnym spojrzeniem. – Pan jest po prostu bardzo niedobry… Ludmiła myśli o panu tylko dobrze, idealizuje pana, gdyby jednak wiedziała o panu wszystko…
Ganin spoglądał na nią z dobrodusznym zdumieniem. Zmieszała się, przestraszyła, znowu spuściła oczy.
– Powtarzam to panu tylko dlatego, że ona o to prosiła – cicho dodała Klara.
– Muszę wyjechać – po chwili milczenia powiedział spokojnie Ganin. – Ten pokój, te pociągi, pichcenie Eriki – znudziło mi się to. Poza tym kończą mi się pieniądze, niedługo będę znów musiał popracować. W sobotę chcę opuścić Berlin na zawsze, skoczyć na południe, do jakiegoś portu…
Zamyślił się, zaciskając i rozwierając dłoń.
– Nic zresztą nie wiem… Jest pewna okoliczność… Bardzo by się pani zdziwiła, gdyby wiedziała pani, co sobie umyśliłem… Mam niezwykły, niebywały plan. Jeśli mi się powiedzie, już jutro nie będzie mnie w tym mieście.
“Jaki on jest doprawdy dziwny" – myślała Klara z tym dławiącym poczuciem osamotnienia, ogarniającym nas zawsze, gdy drogi nam człowiek oddaje się marzeniu, w którym nie ma dla nas miejsca.
Lustrzanoczarne źrenice Ganina rozszerzyły się, delikatne gęste rzęsy przydawały oczom puszystości i ciepła, spokojny uśmiech zamyślenia unosił nieco jego górną wargę, spod której błyszczało białe pasmo równych zębów. Ciemne, gęste brwi przypominające Klarze skrawki kosztownego futra to zbiegały się, to rozstępowały, a na czystym czole pojawiały się i znikały drobne zmarszczki. Spostrzegłszy, że Klara patrzy na niego, zamrugał, powiódł dłonią po twarzy i przypomniał sobie, co chciał jej powiedzieć:
– Tak. Wyjeżdżam i wszystko się skończy. Niech jej to pani po prostu powie. Ganin wyjeżdża i prosi, by go źle nie wspominała. I to wszystko.
11
W piątek rano tancerze rozesłali do pozostałych czworga lokatorów taki oto liścik: “Ze względu na to, że:
1. Pan Ganin nas opuszcza
2. Pan Podtiagin zamierza nas opuścić
3. Do pana Ałfierowa przyjeżdża jutro żona
4. Panna Klara ukończyła dwadzieścia sześć lat
i 5. Niżej podpisani uzyskali w tym mieście engagement – z tych wszystkich powodów dziś o dziesiątej wieczór w pokoju szóstego kwietnia odbędzie się przyjęcie."
– Gościnni młodzieńcy – powiedział z uśmiechem Podtiagin, wychodząc z domu wraz z Ganinem, który zaofiarował się towarzyszyć mu na policję. – Dokąd pan wyjeżdża, Lowuszka? Daleko się pan zapędzi? Tak… Wolny z pana ptak. Mnie w młodości dręczyło pragnienie podróżowania, wchłaniania w siebie świata bożego. Spełniło mi się, ani słowa…
Skulił się pod uderzeniem chłodnego wiosennego wiatru, podniósł kołnierz płaszcza, ciemnopopielatego, schludnego, z ogromnymi kościanymi guzikami. Czuł jeszcze w nogach mdlącą słabość pozostałą po ataku, dziś jednak było mu jakoś lekko, wesoło na myśl, że teraz już na pewno skończy się mitręga z paszportem i będzie mógł bodaj jutro wyjechać do Paryża.
Olbrzymi ciemnoczerwony gmach centralnego zarządu policji wychodził aż na cztery ulice; zbudowany został w groźnym, ale bardzo niedobrym stylu gotyckim, miał zmętniałe szyby i bardzo interesujący dziedziniec, przez który nie wolno było przechodzić; przed głównym portalem stał policjant. Strzałka na ścianie wskazywała mieszczący się po drugiej stronie ulicy zakład fotograficzny, gdzie w ciągu dwudziestu minut można było otrzymać własną żałosną podobiznę: pół tuzina jednakowych twarzy, z których jedną należało nalepić na żółty blankiet paszportu, jedna szła do archiwum policji, reszta zaś rozchodziła się pewnie po prywatnych zbiorach urzędników.
Podtiagin i Ganin znaleźli się w szerokim szarym korytarzu. Przy drzwiach wydziału paszportowego stał stolik i siwy, wąsaty urzędnik wydawał karteluszki z numerkami, z rzadka, niczym nauczyciel w szkole, popatrując przez okulary na nieduży, różnoplemienny tłumek.
– Musi pan stanąć w kolejce i wziąć numerek – powiedział Ganin.
– Tego właśnie nigdy nie robiłem – odpowiedział szeptem stary poeta. – Otwierałem drzwi i wchodziłem…
Otrzymawszy po kilku minutach karteluszek, ucieszył się i stał się jeszcze bardziej podobny do tłustej morskiej świnki.
W pokoju o nagich ścianach, gdzie za niską barierką w dusznej fali słońca siedzieli przy biurkach urzędnicy, znów był tłum, który sprawiał wrażenie, jakby przyszedł tu jedynie po to, żeby zachłannie przyglądać się owym ponurym, piszącym coś jegomościom.
Ganin, ciągnąc za rękaw ufnie posapującego Podtiagina, przepchnął się do przodu.
W pół godziny później, oddawszy paszport Podtiagina, przeszli do innego biurka, gdzie znów była kolejka, ścisk, czyjś cuchnący oddech, i wreszcie za kilka marek zwrócono im żółty blankiet, przyozdobiony już czarodziejskim piętnem.
– Teraz pędzimy do konsulatu – z radosnym chrząknięciem obwieścił Podtiagin, gdy wreszcie wyszli z groźnej z pozoru, a w istocie dość nudnej instytucji. – Teraz rzecz jest załatwiona. Jakim sposobem pan, drogi Lwie, tak spokojnie z nimi rozmawiał? A ja poprzednim razem tak się umordowałem… Pakujemy się na imperiał. Cóż za szczęście. Aż się, proszę pana, spociłem.
Pierwszy wdrapał się po kręconych schodkach, konduktor z góry walnął dłonią w żelazną ściankę i autobus ruszył. Popłynęły obok niego domy, szyldy, wypełnione słońcem szyby wystawowe.
– Nasze wnuki nie będą w stanie zrozumieć tego zawracania głowy z wizami – mówił Podtiagin, z nabożeństwem oglądając własny paszport. – W głowach im się nie pomieści, że człowiek może się tak przejmować zwyczajną pieczątką… Jak pan sądzi… – zreflektował się nagle – czy Francuzi na pewno dadzą mi teraz wizę?
– Oczywiście że dadzą – powiedział Ganin. – Powiedzieli przecież panu, że zezwolenie już jest.
– Może wydadzą jutro – ze śmiechem mówił Podtiagin. – Jedźmy razem, Lowuszka. W Paryżu będzie nam dobrze. No nie, proszę tylko spojrzeć, jaką mam tu gębę.
Ganin spojrzał poprzez jego rękę na paszport, na zdjęcie w rogu. Istotnie, zdjęcie było niezwykłe: w mętnej szarości pływała zdziwiona, obrzmiała twarz.
– A ja mam aż dwa paszporty – powiedział z uśmiechem Ganin. – Jeden rosyjski, prawdziwy, tyle że bardzo stary, i drugi polski, fałszywy. Tym się posługuję.
Podtiagin, płacąc konduktorowi, położył swój żółty blankiet na siedzeniu obok siebie, wybrał z kilku monet na dłoni czterdzieści fenigów, spojrzał na konduktora.
– Genug? *
Potem z ukosa zerknął na Ganina.
– Naprawdę, panie Lwie, fałszywy?
– Ano tak. Mam co prawda na imię Lew, ale zupełnie inne nazwisko.
– Jakże to, mój drogi? – Podtiagin ze zdumienia wytrzeszczył oczy i nagle chwycił za kapelusz – wiał silny wiatr.
– Tak. Różnie bywało – w zamyśleniu powiedział Ganin. – Partyzantka. W Polsce. No i tak dalej. Kiedyś myślałem, że przedostanę się do Petersburga, wywołam powstanie… A teraz mnie to bawi, i wygodnie mi z tym paszportem.
Podtiagin odwrócił nagle wzrok i rzekł ponuro:
– Dziś, Lowuszka; śnił mi się Petersburg. Idę sobie Newskim, wiem, że to Newski, choć nie jest wcale do siebie podobny. Domy stoją pod różnymi kątami – kompletna futurystyka, a niebo jest czarne, choć wiem, że to dzień. Przechodnie zerkają na mnie spod oka. Potem przechodzi przez ulicę jakiś człowiek i celuje mi w głowę. To się często powtarza. To straszne, bardzo straszne, że kiedy śni nam się Rosja, widzimy nie jej piękno, które pamiętamy na jawie, ale jakieś potworności. Wie pan, takie sny, kiedy niebo się wali i zanosi się na koniec świata.
– Nie – powiedział Ganin – mnie śni się tylko piękno. Las, jaki był, i dwór, jaki był. Tylko czasami bywa tam dziwnie pustawo, widać jakieś nieznajome przesieki. Ale to nic. Wysiadamy tu, panie Antoni.
Zszedł po krętych schodkach, pomógł Podtiaginowi stanąć na jezdni.
– Ładnie błyszczy ta woda – zauważył Podtiagin, oddychając z trudem i rozczapierzoną dłonią wskazując kanał.
– Uwaga, rower – powiedział Ganin. – Konsulat jest tam, na prawo.
– Proszę przyjąć moje najserdeczniejsze dzięki, panie Lwie. Sam nigdy bym się z tym paszportowym zawracaniem głowy nie uporał. Ulżyło mi. Żegnaj, Deutschland.
Weszli do budynku konsulatu i zaczęli wchodzić po schodach.
Wchodząc Podtiagin szukał czegoś dłonią w kieszeni. – Chodźmy – odwrócił się do niego Ganin.
Starszy pan wciąż czegoś szukał.
12
Na obiedzie było tylko czworo pensjonariuszy.
– Dlaczego nasi tak się spóźniają? – powiedział wesoło Ałfierow. – Pewnie nic nie załatwili.
Tchnął radosnym oczekiwaniem. Poprzedniego dnia był na dworcu i wywiedział się o dokładny czas przyjazdu pociągu z północy: 8,05. Rano wyczyścił garnitur, kupił nowe mankiety i bukiecik konwalii. Jego sytuacja finansowa chyba się poprawiała. Przed południem siedział w kawiarni z ponurym, gładko wygolonym jegomościem, który proponował mu niewątpliwie korzystny interes. Jego nawykły do liczb umysł wypełniała teraz jedna, tworząca swoisty ułamek dziesiętny: osiem, przecinek, zero, pięć. Był to procent szczęścia, który na razie dawał mu los. A jutro… Mrużył oczy i głośno wzdychał, wyobrażając sobie, jak jutro, wczesnym rankiem, wyruszy na dworzec, jak będzie czekać na peronie, jak nadjedzie pociąg…
Po obiedzie znikł; tancerze, przejęci niczym kobiety zbliżającą się uroczystością, też wyszli: wyruszyli pod rękę, żeby kupić drobne przysmaki.
W domu została tylko Klara: bolała ją głowa, ćmiły cienkie kości tęgich nóg; przypadło to na nią nie w porę – dziś było przecież jej święto. “Kończę dwadzieścia sześć lat – myślała – a jutro wyjeżdża Ganin. To niedobry człowiek, oszukuje kobiety, zdolny jest do przestępstwa… Może spokojnie patrzeć mi w oczy, choć wie, że widziałam, jak próbował ukraść pieniądze. A jednak jest cudowny, myślę o nim dosłownie przez cały dzień. I nie ma żadnej nadziei…"
Przejrzała się w lustrze: twarz miała bledszą niż zwykle; na czole, pod nisko zsuniętym kasztanowym pasmem pojawiła się delikatna wysypka; pod oczami widniały szarożółte cienie. Wytarta czarna suknia, którą wkładała na co dzień, znudziła się jej okropnie; na ciemnej, przezroczystej pończosze, przy szwie, wyraźnie czerniała cera; obcas się wykrzywił.
Ganin i Podtiagin wrócili około piątej. Klara usłyszała ich kroki i wyjrzała. Podtiagin, blady jak śmierć, w rozpiętym płaszczu, trzymając w ręku kołnierzyk i krawat, w milczeniu przeszedł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz.
– Co się stało? – zapytała szeptem Klara.
Ganin cmoknął.
– Zgubił paszport, a potem dostał ataku. Tutaj, tuż koło domu. Ledwie go dowlokłem. Winda nie działa – prawdziwy pech. Miotaliśmy się po całym mieście.
– Pójdę do niego – powiedziała Klara. – Trzeba go przecież uspokoić.
Podtiagin nie od razu jej otworzył. Kiedy ją wreszcie wpuścił, Klara aż jęknęła, zobaczywszy jego poszarzałą, zdenerwowaną twarz.
– Czy pani słyszała? – powiedział ze smutnym uśmieszkiem. – Jestem stary idiota. Przecież wszystko już było gotowe – i masz ci… Połapałem się, że…
– Gdzie go pan zarzucił, panie Antoni?…
– No właśnie: zarzuciłem. Licentia poetica… Zaprzepaścić paszport. Rzec można, obłok w spodniach. Idiota ciężki.
– Może ktoś znajdzie – ze współczuciem rzekła Klara.
– E tam… Taki, znaczy się, los. Jak los to los. Nie sądzone mi stąd wyjechać. Tak widocznie było pisane…
Usiadł ciężko.
– Niedobrze mi, Klaro… Na ulicy tak mi zabrakło tchu, że pomyślałem sobie: koniec ze mną. Mój Boże, zupełnie nie wiem, co mam teraz robić. Już chyba tylko zabawić się… w chowanego.