Podwodny Zabójca - Cussler Clive 2 стр.


Część dziobowa okrętu rozprysła się wśród ognia i dymu. Do rozerwanego kadłuba wdarła się woda pod ciśnieniem zwiększonym przez szybkość galery. Okręt zanurzył się pod powierzchnię i zatonął w ciągu kilku sekund. Aguirrez współczuł galernikom. Byli przykuci kajdanami do wioseł i nie mogli się ratować. Ale przynajmniej mieli szybką śmierć i uniknęli dalszych cierpień w niewoli.

Załoga drugiej galery, nie chcąc podzielić losu pierwszej, dała pokaz słynnej zwrotności trirem. Okręt skręcił ostro i oddalił się od karaweli. Potem zatoczył krąg, by dołączyć do Martineza, który przezornie trzymał się z tyłu.

Aguirrez przypuszczał, że galery rozdzielą się, okrążą statek poza zasięgiem dział, znów się spotkają i zaatakują bezbronnych wioślarzy. Martinez jakby czytał w jego myślach. Okręty rozstały się i zaczęły okrążać karawelę z obu stron niczym ostrożne hieny.

Aguirrez usłyszał trzask nad głową – nieoczekiwanie załopotał grot. Wstrzymał oddech. Czy to tylko pojedynczy podmuch wiatru, jak poprzednio?

Ale żagle znów załopotały i wydęły się, aż zaskrzypiały maszty. Pobiegł na dziób, przechylił się przez reling i krzyknął do załogi na pokładzie, żeby zabrać wioślarzy z powrotem na statek.

Za późno.

Galery przerwały zataczanie długiej pętli i wróciły ostrym zwrotem na kurs w kierunku karaweli. Okręt z prawej strony ustawił się burtą do łodzi i strzelcy otworzyli ogień z arkebuzów. Pociski podziurawiły bezbronnych wioślarzy.

Druga galera spróbowała takiego samego manewru. Załoga karaweli otrząsnęła się jednak z zaskoczenia i skoncentrowała ogień na odsłoniętej platformie artyleryjskiej, gdzie Aguirrez widział ostatnio Martineza. El Brasero bez wątpienia ukrył się za osłoną z grubych desek, ale niech wie, że nie pójdzie mu tak łatwo.

Salwa uderzyła w platformę jak ołowiana pięść. Gdy jedni strzelali, inni gorączkowo ładowali arkebuzy. Zabójcza kanonada trwała. Galera nie wytrzymała gradu pocisków. Z jej kadłuba i wioseł leciały drzazgi. Okręt wycofał się.

Załoga karaweli rzuciła się do wciągania łodzi. Pierwsza szalupa ociekała krwią, połowa wioślarzy nie żyła. Aguirrez wydał rozkazy artylerzystom i pobiegł do koła sterowego. Obsługa dział zakrzątnęła się wokół armat i przemieściła je do dziobowych otworów strzelniczych. Inni marynarze zajęli się żaglami, by maksymalnie wykorzystać orzeźwiającą bryzę.

Gdy karawela nabrała szybkości, zostawiając za rufą spieniony kilwater, kapitan skierował statek ku galerze uszkodzonej przez jego strzelców. Okręt próbował uciekać, ale stracił wioślarzy i poruszał się wolno. Aguirrez czekał, chcąc zbliżyć się na odległość pięćdziesięciu metrów. Strzelcy na galerze otworzyli ogień do karaweli, ale z marnym skutkiem.

Na karaweli huknęły działa. Kule trafiły w nadbudówkę kapitańską na rufie i roztrzaskały ją na drobne kawałki. Armaty załadowano powtórnie i wycelowano w linię wodną galery. W jej kadłubie pojawiły się wielkie dziury. Obciążony ludźmi i sprzętem okręt natychmiast poszedł pod wodę. Na powierzchni pozostały tylko pęcherze powietrza, odłamki drewna i garstka nieszczęsnych pływaków.

Aguirrez skierował swoją uwagę na trzecią galerę.

Widząc zmianę w układzie sił, Martinez zaczął uciekać. Jego okręt mknął na południe niczym spłoszony zając. Zwinna karawela zostawiła swoją ofiarę i ruszyła w pościg. Aguirrez miał w oczach żądzę krwi, rozkoszował się perspektywą zabicia El Brasero.

Nic z tego. Orzeźwiająca bryza wiała zbyt słabo, by karawela mogła dogonić galerę, której wioślarze walczyli o życie. Wkrótce uciekający okręt stał się ciemnym punktem na oceanie.

Aguirrez ścigałby Martineza na koniec świata, ale zobaczył żagle na horyzoncie. Podejrzewał, że to posiłki nieprzyjaciela. Inkwizycja miała długie ręce. Pamiętał o obietnicy danej żonie i dzieciom i o swoich obowiązkach wobec Basków. Niechętnie zawrócił na północ i wziął kurs na Danię. Nie miał złudzeń co do swojego wroga. Martinez mógł być tchórzem, ale był cierpliwy i uparty.

Aguirrez wiedział, że jeszcze się spotkają. To tylko kwestia czasu.

PROLOG II

Niemcy, rok 1935

Krótko po północy na wiejskich terenach między Hamburgiem i Morzem Północnym zaczęły wyć psy. Przerażone zwierzęta wpatrywały się w czarne, bezksiężycowe niebo z wywieszonymi językami, drżąc na całym ciele. Ich czułe uszy łowiły dźwięk, którego nie usłyszałby człowiek: cichy szum silników gigantycznej, srebrzystej torpedy, sunącej przez gęstą warstwę chmur wysoko w górze.

Cztery dwunastocylindrowe silniki Maybacha, po dwa z każdej strony, wisiały w opływowych obudowach pod brzuchem 244-metrowego statku powietrznego. W wielkich oknach gondoli blisko dziobu jarzyło się światło. Długie, wąskie pomieszczenie przypominało sterownię okrętu. Miało kompas i szprychowe koła sterów kierunku i wysokości.

Obok pilota stał w szerokim rozkroku kapitan Heinrich Braun. Był wysoki, wyprostowany jak struna, ręce trzymał złożone za plecami. Miał na sobie nieskazitelny granatowy mundur i wysoką czapkę z daszkiem. Mimo włączonego ogrzewania do kabiny przenikało zimno i kapitan włożył pod kurtkę gruby sweter z golfem. Jego wyniosły profil wyglądał jak wyrzeźbiony z granitu. Sztywna postawa, ostrzyżone tuż przy skórze włosy i lekkie uniesienie wystającego podbródka pozostały mu z czasów służby w marynarce pruskiej.

Braun sprawdził kompas, potem odwrócił się do tęgiego mężczyzny w średnim wieku z sumiastymi, podkręconymi do góry wąsami, które nadawały mu wygląd spasionego morsa.

– A zatem, Herr Lutz, pokonaliśmy pomyślnie pierwszy etap naszej historycznej podróży. Utrzymujemy docelową szybkość stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Nawet przy lekkim czołowym wietrze zużycie paliwa zgadza się dokładnie z wyliczeniami. Moje gratulacje, Herr Professor.

Herman Lutz przypominał barmana z monachijskiej piwiarni, ale był jednym z najzdolniejszych inżynierów lotniczych w Europie. Po przejściu na emeryturę Braun napisał książkę, w której proponował regularne loty sterowcami nad biegunem do Ameryki Północnej. Na wykładzie promującym książkę poznał Lutza. Inżynier usiłował zebrać fundusze na wyprawę polarną statkiem powietrznym. Obu mężczyzn połączyło mocne przekonanie, że sterowce mogłyby reklamować współpracę międzynarodową.

Niebieskie oczy Lutza błyszczały z podniecenia.

– To ja panu gratuluję, kapitanie Braun. Razem umocnimy pokój na świecie.

– Chyba miał pan na myśli umocnienie Niemiec – zadrwił niski, szczupły mężczyzna o nazwisku Gerhardt Heinz. Stał z tyłu w takiej odległości, by słyszeć każde słowo. Ostentacyjnie zapalił papierosa.

– Herr Heinz – odezwał się lodowato Braun – zapomniał pan, że mamy nad głowami tysiące metrów sześciennych wybuchowego wodoru? Palenie jest dozwolone tylko w wydzielonej części kwater załogi.

Heinz wymamrotał coś w odpowiedzi i zgasił palcami papierosa. Dla dodania sobie pewności wypiął pierś jak kogut. Golił głowę na łyso, był krótkowidzem i nosił binokle. Chciał być groźny, ale wyglądał groteskowo.

Lutz pomyślał, że w opiętym, czarnym skórzanym płaszczu Heinz przypomina larwę wyłaniającą się z kokona, ale przezornie zachował to dla siebie. Obecność Heinza na pokładzie była ceną, jaką on i Braun musieli zapłacić za start sterowca. Podobnie jak nazwa statku powietrznego: “Nietzsche”, od nazwiska niemieckiego filozofa. Niemcy usiłowały wyzwolić się z finansowego i psychologicznego jarzma, nałożonego przez Traktat Wersalski. Kiedy Lutz przedstawił pomysł podróży sterowcem do bieguna północnego, znalazło się wielu ludzi chętnych do jej sfinansowania, ale projekt utknął w miejscu.

Wreszcie postanowiono, że będzie to tajna misja. Jeśli powiedzie się, zostanie ujawniona. Alianci staną przed faktem dokonanym i przekonają się o wyższości niemieckiej techniki lotniczej. Fiasko będzie zachowane w tajemnicy, żeby uniknąć kompromitacji.

Statek powietrzny zbudowano w ukryciu. Lutz skonstruował go na wzór wielkiego sterowca “Graf Zeppelin”. Warunkiem umowy było zabranie na wyprawę Heinza, który reprezentował interesy przemysłowców.

– Kapitanie, może nas pan oświecić, gdzie jesteśmy? – zapytał Lutz.

Braun podszedł do stołu nawigacyjnego i wskazał pozycję na mapie.

– Tutaj. Polecimy kursem “Norge” i “Italii” na Spitsbergen. Stamtąd skierujemy się na biegun. Spodziewam się, że ostatni etap podróży pokonamy w jakieś piętnaście godzin, zależnie od pogody.

– Mam nadzieję, że będziemy mieli więcej szczęścia niż Włosi – odezwał się Heinz, bez potrzeby przypominając innym o wcześniejszych próbach dotarcia do bieguna statkami powietrznymi. W 1926 roku norweski badacz polarny Amundsen i włoski inżynier Umberto Nobile szczęśliwie osiągnęli cel i okrążyli biegun włoskim sterowcem “Norge”. Następna ekspedycja Nobilego w bliźniaczym statku powietrznym “Italia” miała wylądować na biegunie, ale sterowiec rozbił się. Amundsen zaginął w drodze na miejsce katastrofy. Nobilego i część jego ludzi uratowano.

– To nie jest kwestia szczęścia – odparł Lutz. – Nasz statek powietrzny został skonstruowany z myślą o tej konkretnej misji. Jest mocniejszy i odporniejszy na kaprysy pogody. Ma dodatkowe systemy łączności. Blaugas pozwala nim lepiej sterować, bo nie musimy wypuszczać wodoru jako balastu. Mechanizmy mogą pracować w niskich temperaturach arktycznych. To najszybszy sterowiec, jaki kiedykolwiek powstał. W pogotowiu są samoloty i statki, które w razie konieczności natychmiast przystąpią do akcji ratowniczej. Nasze urządzenia meteorologiczne nie mają sobie równych.

– Mam pełne zaufanie do pana i tego sterowca – zapewnił Heinz z obłudnym uśmiechem.

– To dobrze. Proponuję, żebyśmy trochę wypoczęli przed postojem na Spitsbergenie. Zatankujemy paliwo i wystartujemy na biegun.

Lot na Spitsbergen przebiegł bez przygód. Zawiadomiona przez radio obsługa naziemna czekała z paliwem i zaopatrzeniem. Po kilku godzinach statek powietrzny był w drodze na północ i minął Ziemię Franciszka Józefa.

Na szarym morzu w dole dryfowały kawałki kry. W końcu bryły lodu połączyły się w wielkie, nieregularne połacie, poprzecinane tu i tam ciemnymi żyłami wody. Blisko bieguna lód tworzył rozległą, jednolitą powłokę. Choć niebieskobiała powierzchnia wyglądała z wysokości trzystu metrów na płaską, polarnicy wiedzieli, że są na niej trudne do przebycia grzbiety i garby.

– Dobra wiadomość – oznajmił wesoło Braun. – Jesteśmy już na osiemdziesiątym piątym stopniu szerokości północnej. Niedługo dotrzemy do bieguna. Warunki pogodowe są idealne. Żadnego wiatru. Czyste niebo.

Podniecenie rosło. Nawet ci, którzy nie byli na służbie, stłoczyli się w sterowni i wyglądali przez wielkie okna, jakby mieli nadzieję zobaczyć wysoki, pasiasty słup oznaczający biegun.

– Panie kapitanie, chyba widzę coś na lodzie – zawołał jeden z obserwatorów.

Kapitan spojrzał przez lornetkę we wskazanym kierunku.

– Ciekawe. – Wręczył lornetkę Lutzowi.

– To statek – powiedział po chwili Lutz.

Braun skinął głową i polecił pilotowi zmienić kurs.

– Co pan robi? – zapytał Heinz.

Braun podał mu lornetkę.

– Niech pan zobaczy – odrzekł bez wyjaśnienia.

Heinz przyłożył lornetkę do oczu.

– Nic nie widzę – powiedział.

Brauna wcale to nie zaskoczyło. Facet był ślepy jak kret.

– Nie szkodzi. Na lodzie jest statek.

Heinz zamrugał gwałtownie powiekami.

– A co on tu robi? Nie słyszałem o żadnej innej ekspedycji na biegun. Rozkazuję panu wrócić na kurs.

– Na jakiej podstawie, Herr Heinz? – zapytał kapitan i uniósł wyżej podbródek.

– Mamy zadanie dotrzeć do bieguna północnego – odparł Heinz.

Kapitan Braun spojrzał na Heinza, jakby miał ochotę wykopać go z kabiny i popatrzeć, jak spada na pokrywę lodową.

– Herr Heinz, ma pan rację, przyjacielu, ale uważam, że powinniśmy również badać wszystko, co może się przydać nam lub następnej ekspedycji – wtrącił się Lutz.

– Poza tym – dodał Braun – jak każdy statek pływający po morzu, mamy obowiązek ratować tych, którzy potrzebują pomocy.

– Jeśli nas zobaczą, zawiadomią kogoś przez radio, co zagrozi naszej misji – próbował oponować Heinz.

– Musieliby być ślepi i głusi, żeby nas nie widzieć i nie słyszeć – odrzekł Braun. – A jeśli zameldują komuś o naszej obecności, to co z tego? Nasz statek powietrzny nie jest oznakowany, ma tylko nazwę.

Heinz poddał się. Powoli zapalił papierosa i prowokacyjnie wydmuchnął dym, rzucając kapitanowi wyzwanie.

Braun zignorował ten buntowniczy gest i dał rozkaz do zejścia w dół. Pilot przestawił stery i gigantyczny statek powietrzny rozpoczął długi, ślizgowy lot ku pokrywie lodowej.

1

Wyspy Owcze, czasy współczesne

Samotny statek zmierzający ku Wyspom Owczym wyglądał jak po przegranej bitwie paintballowej. Pięćdziesięciodwumetrowy kadłub “Sea Sentinela” był ochlapany od dziobu do rufy oślepiającą, psychodeliczną mieszaniną farb w kolorach tęczy. Do uzupełnienia karnawałowej atmosfery brakowało tylko piszczałek i parady klaunów. Ale wesoły wygląd statku był mylący. Wielu przekonało się na własnej skórze, że “Sea Sentinel” jest na swój sposób równie groźny jak okręt wojenny.

Statek przypłynął na te wody po 180-milowym rejsie z Wysp Szetlandzkich niedaleko Szkocji. Powitała go cała flotylla kutrów rybackich i jachtów, wynajętych przez międzynarodowe koncerny prasowe. W pobliżu czuwał duński krążownik “Leif Eriksson”, pod zachmurzonym niebem krążył helikopter.

Mżyło, typowa letnia pogoda na Wyspach Owczych, archipelagu osiemnastu skalistych kawałków lądu na północno-wschodnim Atlantyku, w połowie drogi między Danią i Islandią. Czterdzieści pięć tysięcy mieszkańców wysp to w większości Farerowie. Są potomkami wikingów, którzy osiedlili się tam w IX wieku. Choć archipelag jest częścią Królestwa Danii, miejscowi mówią językiem wywodzącym się ze staronordyckiego. Na wysokich klifach, wznoszących się nad morzem jak mury obronne, gnieżdżą się miliony ptaków

Na pokładzie dziobowym statku stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna po czterdziestce. Otaczali go reporterzy i kamerzyści. Marcus Ryan, kapitan “Sea Sentinela”, był ubrany w szyty na miarę, czarny mundur oficerski ze złotymi galonami na kołnierzu i rękawach. Miał profil gwiazdora filmowego, opaloną twarz i włosy do karku, które teraz rozwiewała bryza. Kwadratową szczękę otaczała ruda broda. Przypominał filmowego kapitana statku i bardzo dbał o ten wizerunek.

– Gratuluję, panie i panowie – powiedział modulowanym głosem, górującym ponad warkotem silników i pluskiem wody uderzającej o kadłub. – Niestety, nie mogliśmy zapewnić spokojniejszego morza. Niektórzy z was trochę zzielenieli po podróży z Szetlandów.

– Nie ma sprawy – mruknęła reporterka CNN. – Tylko niech pan się postara, żeby materiał był wart tej całej cholernej dramaminy, którą połknęłam.

Ryan posłał jej hollywoodzki uśmiech.

– Mogę zagwarantować, że zobaczy nas pani w akcji. – Teatralnym gestem zatoczył ręką szeroki łuk. Obiektywy kamer posłusznie podążyły za jego palcem wycelowanym w okręt wojenny. Krążownik płynął z wystarczającą szybkością, by ich wyprzedzić. Na maszcie trzepotała duńska bandera – czerwona z białym krzyżem. – Kiedy ostatnim razem próbowaliśmy przeszkodzić Farerom w rzezi wielorybów, ten duński krążownik strzelił nam przed dziób. Pociski z broni ręcznej omal nie trafiły jednego z członków naszej załogi. Ale Duńczycy zaprzeczają, że otworzyli do nas ogień.

– Naprawdę obrzuciliście ich śmieciami? – zapytała reporterka CNN.

– Broniliśmy się tym, co było pod ręką – odrzekł Ryan z udawaną powagą. – Nasz kucharz zrobił miotacz do wystrzeliwania z pokładu worków z odpadkami biodegradalnymi. Jest fanem średniowiecznej broni i skonstruował coś w rodzaju katapulty. Kiedy krążownik próbował przeciąć nam drogę, trafiliśmy go. Sami byliśmy zaskoczeni. Tamci też. – Odczekał chwilę i zakończył: – Nie ma to, jak walnąć w kogoś obierkami kartofli, skorupkami jajek i fusami z kawy, żeby zwinął żagle.

Назад Дальше