Podwodny Zabójca - Cussler Clive 6 стр.


Na szczęście, bo dzięki temu nie słyszał przerażających jęków i trzasków, jakie wydawał krążownik w drodze na dno. Petersen nie odniósł dalszych obrażeń, gdy chwilę później okręt uderzył w miękki muł. Kiedy jednak kapitan ocknął się w ciemnej kabinie, dotarły do niego jeszcze straszniejsze odgłosy – krzyki jego ludzi. Wkrótce potem ciemność przeszył snop światła i Petersen zobaczył zakrwawione ciała wśród połamanych koi i porozrzucanych marynarskich kufrów. Lars, niski i gruby szef kuchni okrętowej, wołał kapitana po nazwisku.

– Tutaj – wychrypiał Petersen.

Drżące światło zbliżyło się. Lars podczołgał się z latarką.

– Nic ci nie jest, Lars? – zapytał Petersen.

– Kilka zadrapań i siniaków. Moja tusza mnie ochroniła. A pan?

– Nie miałem takiego szczęścia. Złamałem lewą rękę.

– Co się stało, kapitanie?

– Uderzył w nas statek.

– Cholera – zaklął Lars. – Zanim spadłem z koi, śniły mi się różne smakołyki. Nie spodziewałem się pana tu na dole.

– Jeden z marynarzy powiedział, że macie kłopoty. Przybiegłem na pomoc. – Petersen podniósł się z trudem. – Nie na wiele się przydam, siedząc tutaj. Pomożesz mi?

Umocowali złamaną rękę kapitana na prowizorycznym temblaku z pasa. Z pomocą kilku lżej rannych spróbowali ulżyć najbardziej cierpiącym. Największym zagrożeniem było dokuczliwe, wilgotne zimno. Petersen pomyślał, że mogliby zyskać na czasie. W tym pomieszczeniu przechowywano skafandry do ochrony przed zimną wodą na wypadek zatonięcia okrętu. Założono je również rannym. Wszyscy naciągnęli rękawice i kaptury. Potem owinęli się kilkoma warstwami koców.

Po tymczasowym zabezpieczeniu ludzi przed zimnem Petersen zajął się problemem powietrza. W jednej z aluminiowych szafek były aparaty ze sprężonym powietrzem na wypadek pożaru lub innej sytuacji alarmowej. Rozdano je załodze. W ten sposób też zyskano, na czasie. Petersen zdecydował, że najpierw zużyją powietrze w pojemnikach – czyściejsze niż powietrze w kabinie, które wywoływało mdłości.

Kapitan zorganizował drużyny do stukania w kadłub, tak jak oficerowie w obozach jenieckich przydzielają swoim ludziom obowiązki, żeby utrzymać morale. Marynarze na zmianę wystukiwali kluczem maszynowym sygnał SOS. Kiedy zmęczeni kolejno odpadali, Petersen zajął ich miejsce, choć nie bardzo wiedział, po co to wszystko. Potem zaczął opisywać alfabetem Morse’a ich sytuację. Zmęczył się, stukał w burtę coraz rzadziej, aż wreszcie przestał. Stracił nadzieję na ratunek, zamknął oczy i znów zaczął myśleć o śmierci.

Wykorzystując linę boi jako drogowskaz, Austin opadał w głębiny nogami w dół, lekko pochylony do przodu, jak dawny nurek w mosiężnym hełmie, opuszczany na wężu powietrznym. Pląsające tęczowe smugi przecinały wodę niczym światło słoneczne, wpadające przez witrażowe okna. Kiedy Austin znalazł się głębiej, kolory zniknęły i półmrok nagle zamienił się w fioletową noc.

Mocne reflektory halogenowe, zamontowane z przodu skafandra, oświetlały morską roślinność i ławice zaniepokojonych ryb. Wkrótce jednak Austin dotarł do dna, gdzie żyły tylko najodporniejsze stworzenia. Na głębokości sześćdziesięciu metrów lampy wyłowiły z mroku maszty i anteny krążownika, potem zmaterializowały się widmowe kontury okrętu.

Austin włączył wirniki pionowe, zwolnił i zatrzymał się na wysokości pokładu. Potem zawarczały wirniki poziome i popłynął wzdłuż kadłuba. Okrążył rufę i wrócił do dziobu. Okręt leżał tak, jak wynikało z obrazu sonarowego – pod lekkim kątem na pochyłości, z uniesionym dziobem. Austin obejrzał krążownik z dokładnością lekarza dokonującego autopsji ciała ofiary zabójstwa. Szczególną uwagę zwrócił na trójkątny otwór w burcie. Żaden okręt nie przeżyłby takiej rany zadanej gigantycznym bagnetem.

Widząc w głębi dziury tylko pogięty metal, Austin znów popłynął w kierunku dziobu. Posuwał się zaledwie centymetry od kadłuba, czując się jak mucha na ścianie. Przykładał hełm do stalowego poszycia i nasłuchiwał. Ale słyszał tylko własny głuchy oddech i warkot wirników, które utrzymywały skafander w zawieszeniu. Odepchnął się od kadłuba, włączył wirniki poziome i walnął metalowymi kolanami w okręt.

Po drugiej stronie kadłuba Petersen otworzył półprzymknięte oczy. Wstrzymał oddech.

– Co to było? – zapytał w ciemności ochrypły głos Larsa, skulonego na koi obok kapitana.

– Dzięki Bogu też to słyszałeś – szepnął Petersen. – Myślałem, że tracę zmysły. Cicho…

Wytężyli słuch. Na zewnątrz rozlegało się stukanie w kadłub. Alfabet Morse’a. Wolno i z przerwami, jakby nadawca miał trudności z każdym znakiem. Kapitan zaczął odczytywać litery, ze zdumienia wytrzeszczając oczy.

P-E-T-E…

Na polecenie Austina jeden z członków załogi statku przymocował do manipulatora prawej ręki skafandra specjalny młotek. Mechaniczne ramię poruszało się potwornie wolno, ale Austin nie poddawał się i dokończył wystukiwanie pierwszego słowa alfabetem Morse’a.

…E-R-S-E-N

Przerwał i przyłożył hełm do kadłuba. Po chwili usłyszał dźwięczące w odpowiedzi kropki i kreski.

TAK

SYTUACJA

ZŁE POWIETRZE ZIMNO

WKRÓTCE POMOC

Cisza, a potem:

SZYBKO

WKRÓTCE

Petersen zawołał do swoich ludzi, że nadeszła pomoc. Czuł się winny, że kłamie. Ich czas prawie się skończył. Kapitan zaczynał widzieć nieostro. Coraz trudniej było oddychać. Temperatura spadła poniżej zera. Nawet skafandry nie chroniły przez zimnem. Petersen przestał się trząść – pierwszy objaw hipotermii.

Lars przerwał tok jego ulatujących myśli.

– Panie kapitanie, mogę o coś spytać?

Petersen chrząknął twierdząco.

– Dlaczego pan wrócił? Mógł się pan uratować.

– Gdzieś słyszałem – odrzekł Petersen – że kapitan powinien iść na dno ze swoim okrętem.

– To już chyba jest samo dno, kapitanie.

Petersen wydał gardłowy odgłos, który miał być śmiechem. Szybko opadali z sił. Ułożyli się jak najwygodniej i czekali.

6

Załoga łodzi czekała, aż Austin wynurzy się z wody. Po chwili był z powrotem na pokładzie i przedstawił sytuację Beckerowi i kapitanowi Larsenowi.

– Boże drogi… – powiedział Becker. – Co za straszna śmierć. Mój rząd nie będzie szczędził środków na wydobycie ich ciał.

Jego pesymizm zaczynał drażnić Austina.

– Pański rząd może nie sięgać do portfela, panie Becker. Tamci ludzie jeszcze żyją.

– Ale mówił pan…

– Wiem, co mówiłem. Są w kiepskim stanie, ale to nie znaczy, że ich los jest przesądzony. Akcja ratownicza na okręcie podwodnym “Squalus” trwała ponad dobę, a przeżyło trzydziestu trzech ludzi. – Austin urwał. Jego czuły słuch wyłowił nowy dźwięk. Spojrzał w niebo i osłonił oczy przed blaskiem zza chmur. – Wygląda na to, że przybyły posiłki.

W kierunku okrętu leciał gigantyczny helikopter. Pod jego brzuchem dyndała w uprzęży łódź podwodna w kształcie sterowca z tępym dziobem.

– Jeszcze nie widziałem takiego wielkiego helikoptera – powiedział kapitan Larsen.

– Mi-26 to największy śmigłowiec na świecie – odrzekł Austin. – Ma ponad trzydzieści metrów długości. Nazywają go latającym dźwigiem.

Becker uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu godzin.

– Ten dziwaczny obiekt wiszący pod helikopterem to wasz pojazd ratowniczy?

Zavala wzruszył ramionami.

– “Sea Lamprey” nie jest może najpiękniejszą jednostką pływającą, bo przy jego projektowaniu zwracałem szczególną uwagę nie na wygląd, lecz na funkcjonalność.

– Wręcz przeciwnie – zaprzeczył Becker. – Jest śliczny.

Kapitan z podziwem pokręcił głową.

– Jakim cudem udało wam się tak szybko ściągnąć tutaj ten sprzęt? Byliście tysiąc dwieście mil stąd, kiedy wysłaliśmy wezwanie o pomoc.

– Pamiętaliśmy, że Rosjanie lubią robić wielkie rzeczy – odpowiedział Austin. – Chętnie skorzystali z okazji pokazania światu, że wciąż są państwem pierwszej kategorii.

– Ale ten helikopter nie mógłby dostarczyć stamtąd pojazdu w tak krótkim czasie. Musicie być magikami, panowie.

– Wyjęcie tego królika z cylindra kosztowało mnóstwo pracy – odparł Austin, patrząc na manewrujący śmigłowiec. – Mi-26 zabrał batyskaf z morza i przerzucił do bazy lądowej, gdzie czekały dwa potężne samoloty transportowe Antonow N-124. Do jednego załadowano “Sea Lampreya”, do drugiego helikopter Mi-26 i śmigłowiec NUMA. Lot do bazy NATO na Wyspach Owczych trwał dwie godziny. Kiedy wyładowywano batyskaf i szykowano się do dalszej podróży, przylecieliśmy tutaj, żeby przygotować grunt.

Odpowiedź kapitana zagłuszyły potężne silniki turbinowe. Maszyna zbliżyła się i zawisła w bezruchu. Ośmiołopatowy rotor główny i pięciołopatowy wirnik ogonowy mełły powietrze, ich podmuch tworzył na morzu rozległy krater. Batyskaf odczepiono tuż nad falami i helikopter odleciał. “Sea Lampreya” wyposażono w wielkie pontony. Zanurzył się, ale szybko wrócił na powierzchnię.

Austin zasugerował kapitanowi, że warto przygotować ambulatorium do przyjęcia ciężkich przypadków hipotermii. Potem załoga łodzi dostarczyła Austina i Zavalę do batyskafu. Marynarze odczepili pontony. Pojazd ratowniczy wypuścił powietrze ze swoich zbiorników balastowych i zniknął w granatowoczarnym morzu.

“Sea Lamprey” zawisnął pod wodą na wirnikach napędowych. Austin i Zavala siedzieli w przytulnym kokpicie. Ich twarze oświetlał niebieski blask panela przyrządów. Według listy przeprowadzili kontrolę przedzanurzeniową. Potem Zavala pchnął do przodu drążek sterowy, pochylił tępy dziób batyskafu i pozbył się balastu. Sprowadzał pojazd spiralnie w dół z taką swobodą, jakby jechał z rodziną samochodem na niedzielną wycieczkę.

Austin wpatrywał się w zamgloną, niebieskawą ciemność poza zasięgiem reflektorów.

– Nie zdążyłem cię zapytać przed wejściem na pokład – odezwał się wreszcie – czy ten pojazd jest bezpieczny?

– Jak powiedział kiedyś były prezydent, zależy to od definicji bezpieczeństwa.

Austin jęknął.

– Zapytam inaczej: czy nieszczelności i pompa są naprawione?

– Chyba udało mi się zlikwidować przecieki, ale pompa balastowa działa prawidłowo tylko w idealnych warunkach.

– A jakie są teraz warunki?

– Kurt, mój ojciec często cytował stare hiszpańskie przysłowie: “Do zamkniętych ust nie wpadają muchy”.

– A co, do cholery, muchy mają wspólnego z naszą sytuacją?

– Nic – odparł Zavala. – Tylko pomyślałem, że lepiej zmieńmy temat. Może nie będzie problemu z obsługą balastu.

Pojazd zbudowano jako ostateczny środek ratowniczy. Po wycięciu laserami otworu w zatopionym okręcie i wycofaniu batyskafu, do wnętrza wraka wdzierała się woda. Nie było sposobu, żeby zatkać dziurę. Należało natychmiast ewakuować wszystkich członków załogi. “Sea Lamprey” był prototypem przeznaczonym tylko dla ośmiu pasażerów i dwóch pilotów. Gdyby z krążownika zabrano wszystkich trzynastu marynarzy, limit obciążenia zostałby przekroczony o pięć osób.

– Zrobiłem prowizoryczne obliczenia – powiedział Austin. – Przy założeniu, że przeciętny człowiek waży sześćdziesiąt osiem kilogramów, mielibyśmy ponad tonę ładunku. “Lamprey” jest zbudowany z marginesem bezpieczeństwa, więc powinno się nam udać. Martwi mnie zbiornik balastowy.

– Jeśli wysiądzie pompa główna, mamy zapasową. – Przy konstruowaniu “Sea Lampreya” zainstalowano systemy rezerwowe. Zavala zamilkł na moment. – Zresztą część załogi może już nie żyć.

– Myślałem o tym – odrzekł Austin. – Zwiększylibyśmy margines bezpieczeństwa, gdybyśmy zostawili zwłoki na dole. Ale nie odpłynę, dopóki nie zabierzemy wszystkich. Żywych czy martwych.

W kokpicie zapadła cisza. Słychać było tylko szum elektrycznych silników napędowych, gdy niezgrabny pojazd opadał w głębiny. Wkrótce dotarli do burty krążownika. Austin skierował Zavalę do punktu penetracji. Batyskaf z cichym stukiem uderzył dziobem w stalowe poszycie. Zaszumiały pompy i pojazd został przyssany do metalu.

Rozciągnął się tunel ewakuacyjny z mocnego, giętkiego materiału syntetycznego. Osiem pionowych i poziomych wirników stabilizowało batyskaf pod nadzorem komputerów, które monitorowały jego ruch w stosunku do prądu morskiego. Przyrządy wskazały, że uszczelnianie zostało zakończone. W innej sytuacji cienka sonda spenetrowałaby kadłub w poszukiwaniu wybuchowych oparów.

Sensory czuwały nad ciśnieniem wewnętrznym. Austin odebrał sygnał, że można bezpiecznie wejść. Z aparatem oddechowym wyłonił się z komory powietrznej. Wokół uszczelnienia zauważył przecieki, ale tak małe, że nie warto się było nimi przejmować. Zaczął pełznąć przez tunel ewakuacyjny.

Wewnątrz krążownika załoga i kapitan zapadli w sen podobny do śmierci. Petersena obudziło z drzemki stukanie gigantycznego dzięcioła. Cholerny ptak! Przeklinając hałas, automatycznie zaczął analizować dźwięki. Litery!

CZEŚĆ

Kapitan zapalił latarkę. Szef kuchni też usłyszał hałas i oczy omal nie wyszły mu z orbit. Petersen wymacał zesztywniałymi palcami klucz maszynowy i uderzył nim słabo w kadłub. Potem jeszcze raz, mocniej.

Natychmiast dostał odpowiedź.

ODSUŃCIE SIĘ

Kapitan kazał szefowi kuchni cofnąć się od burty. Przeczołgał się po pokładzie i zawołał do swoich ludzi, żeby się ruszyli. Potem usiadł, oparty plecami o szafkę. Nie bardzo wiedział, czego się spodziewać.

Austin wpełzł z powrotem do “Lampreya”.

– Wszystko w porządku – oznajmił.

– Uruchamiam otwieracz do konserw – odrzekł Zavala i włączył pierścień palników laserowych. Przecinały pięciocentymetrowy metal poszycia tak łatwo, jak nóż pomarańczę. Monitor pokazywał obraz miejsca penetracji. Lasery wyłączały się automatycznie.

Petersen obserwował, jak bladoróżowy krąg zmienia kolor na jaskrawoczerwony. Poczuł na twarzy miłe ciepło. Rozległ się głuchy łoskot, gdy fragment burty wpadł do kabiny. Kapitan musiał osłonić oczy przed jasnym światłem.

Tunel ewakuacyjny wypełniała para. Brzegi otworu były jeszcze gorące od cięcia laserami. Austin przystawił specjalną drabinkę i wysunął głowę z dziury.

– Któryś z panów zamawiał taksówkę? – zapytał.

Mimo swobodnego zachowania zastanawiał się, czy pomoc nie przyszła za późno. Ci ludzie byli w okropnym stanie. Zawołał kapitana Petersena. Podczołgała się jakaś brudna postać i wychrypiała:

– To ja. Kim pan jest?

Austin wszedł do okrętu i pomógł kapitanowi wstać.

– Później przyjdzie czas na prezentację. Proszę powiedzieć swoim ludziom, którzy jeszcze mogą się ruszać, żeby wpełzli do tej dziury.

Petersen przetłumaczył polecenie. Austin paroma wilgotnymi kocami osłonił poszarpane brzegi otworu, a potem pomógł tym, którzy nie mieli siły iść sami. Petersen upadł przy próbie wdrapania się do bafyskafu. Austin wepchnął go i wgramolił się za nim. W komorze powietrznej zobaczył strużki wody w miejscu, gdzie Zavala naprawiał pierścień uszczelniający.

Szybko zamknął za sobą właz. Zavala włączył automatycznego pilota i przeciągał duńskich marynarzy przez komorę powietrzną. Ich obszerne skafandry ratunkowe nie ułatwiały mu zadania. Cud, że ci ludzie jeszcze żyli. A nawet kilku poruszało się samodzielnie. Uratowani, stojąc i siedząc na dwóch wyściełanych ławkach, stłoczyli się jak pasażerowie tokijskiego metra.

– Niestety, nie ma tu przedziału pierwszej klasy – powiedział Austin.

– Nie skarżymy się – odrzekł kapitan. – Moi ludzie na pewno potwierdzą, że lepsze to niż nasze poprzednie warunki bytowe.

Po ulokowaniu załogi Kurt wrócił do kokpitu.

– Mamy małe przecieki wokół uszczelki – zameldował.

Zavala wskazał pulsującą kontrolkę na komputerowym diagramie bafyskafu.

– Nie takie małe. Uszczelka sflaczała jak przebita opona, kiedy tylko zamknęliśmy komorę powietrzną.

Złożył teleskopową rurę ewakuacyjną, odczepił pojazd od wraka i wycofał się. W świetle reflektorów ukazał się wyraźnie okrągły otwór, gdzie lasery wycięły drogę ucieczki. Gdy odsunęli się od okrętu, Zavala uruchomił pompy balastowe. Ich elektryczne silniki ożyły z cichym szumem, nie zadziałała tylko prawa przednia pompa. Dochodził z niej zgrzyt, jakby szuflami zgarniano śmiecie do zsypu. W jednym zbiorniku balastowym pozostała woda, inne wypełniły się sprężonym powietrzem i bafyskaf stracił równowagę.

Назад Дальше