Miasteczko Innocente - Робертс Нора 3 стр.


Z bolesnym skowytem porwał się na cztery łapy i wyniósł w bezpieczniejsze okolice.

Tucker zachichotał i zagwizdał przyjaźnie na Marudę, ale suka nawet się nie obejrzała. Nienawidziła tego czerwonego samochodu tak bardzo, że nie zbliżała się do niego nawet po to, by obsikać opony.

Tucker wsunął kluczyki do kieszeni. Miał zamiar kupić Delii ryż, coca – colę i wodę toaletową, a następnie wrócić na hamak, gdzie było miejsce mężczyzny w tak gorące, bezwietrzne popołudnie. Ale zobaczył samochód siostry, zaparkowany okrakiem między dwoma miejscami postojowymi przed „Chat'N Chew”.

Uświadomił sobie, że odczuwa pragnienie po przejażdżce i wychyliłby z przyjemnością szklanicę lemoniady, a może nawet zjadł kawałek ciasta z czarnymi jagodami.

Później długo i szczerze tego żałował.

„Chat'N Chew” należało do Longstreetów, podobnie jak pralnia chemiczna, dom noclegowy w Innocence, sklep z bronią „Przyjaciel myśliwego”, skład pasz oraz tuzin innych przedsiębiorstw. Longstreetowie byli na tyle inteligentni, a może leniwi, by zatrudnić menedżerów prowadzących dla nich interesy. Dwayne wykazywał lekkie zainteresowanie wynajmem domów. Objeżdżał je każdego pierwszego dnia miesiąca, zbierał czeki, wysłuchiwał usprawiedliwień za nieopłacenie czynszu i robił listę niezbędnych napraw.

Ale Tucker prowadził księgi rachunkowe, choć bez specjalnego entuzjazmu. Pewnego razu, kiedy wyrzekał na ten obowiązek dłużej niż zwykle, księgi przejęła Josie. Uporządkowanie ich zajęło Tuckerowi parę dni.

Prawdę mówiąc, nie miał nic przeciwko pracy księgowego. Można ją było wykonywać w chłodne wieczory, ze szklanką zimnego napoju pod ręką. Jego zdolności matematyczne sprawiały, że było to zajęcie nie tyle trudne, ile nużące.

„Chat'N Chew” należała do ulubionych restauracji Tuckera. Sala jadalna miała jedno wielkie, szerokie okno, niezmiennie oblepione plakatami, informującymi o przecenie ziemniaków, przedstawieniach szkolnych i licytacjach.

Na podłodze położono linoleum imitujące terakotę, pożółkłe ze starości i nakrapiane brązowymi cętkami, które wyglądały jak kozie bobki. Ściany działowe między stolikami oklejone były czerwoną winylową tapetą, szalenie elegancką w porównaniu ze starą brązową, którą Tucker kazał wymienić pół roku temu. Czerwień już wyblakła i przeszła w pomarańcz.

Przez lata ludzie ryli przesłania na laminatowych blatach stołów. Stało się to swego rodzaju tradycją „Chat'N Chew”. Inicjały cieszyły się największym powodzeniem, wraz z sercami i malutkimi ludzikami, choć od czasu do czasu pojawiała się wiadomość od entuzjasty: „Hej, w górę serca!”, lub od ponurego indywiduum: „Zjedz to gówno, a zdechniesz!”.

Earleen Refrew, która kierowała przedsięwzięciem, była tak zdruzgotana tą ostatnią uwagą, że Tucker musiał pożyczyć elektryczną polerkę ze sklepu żelaznego i wyskrobać obraźliwy napis.

Każdy stolik miał połączenie z szafą grającą i za przekręceniem korbki klient mógł sobie wybrać zestaw piosenek – trzy za dwadzieścia pięć centów. Earleen preferowała muzykę country i szafa zdawała się podzielać jej gusta, ale Tuckerowi udało się przemycić parę kawałków rockandrollowych z lat pięćdziesiątych.

Przy długim barze stało z tuzin stołków, wszystkie obite tym samym wyblakłym plastikiem. W idealnie czystym, trzypoziomowym pojemniku trzymano świeże ciasta. Wzrok Tuckera spoczął ze szczerym zachwytem na jagodowym placku.

Wymieniając pozdrowienia z nielicznymi klientami, Tucker przebił się przez chmury dymu papierosowego do miejsca, gdzie przy kontuarze tkwiła jego siostra. Zatopiona w rozmowie z Earleen, poklepała brata z roztargnieniem po ramieniu i mówiła dalej.

Więc mówię jej, Justine, jeżeli wyjdziesz za faceta pokroju Willego Snivera, musisz już tylko kupić kłódkę, zamknąć mu fiuta i upewnić się, że nikt nie dorobił klucza. Zmoczy od czasu do czasu spodnie, ale zyskasz pewność, że nie zrobi nic gorszego.

Earleen zarechotała z aprobatą i starła parę wilgotnych krążków z kontuaru.

Dlaczego ona chce się wydać za takie nic jak Will, to przechodzi pojęcie.

Złotko, w łóżku to on jest tygrys. – Josie przymrużyła chytrze.

Przynajmniej tak mówią. Cześć, Tucker! – Odwróciła się, żeby moknąć brata w policzek i zamachać mu dłońmi przed twarzą. – Właśnie zrobiłam sobie paznokcie. Ognista Czerwień. Jak ci się podoba?

Z uwagą obejrzał długie szkarłatne paznokcie.

– Wyglądają tak, jakbyś właśnie skończyła wydrapywać komuś oczy.

Earleen, daj mi lemoniady i kawałek tego ciasta jagodowego polanego lukrem.

Zadowolona z oceny swoich paznokci, Josie przesunęła palcami po artystycznie zmierzwionej grzywie czarnych włosów.

– Justine z przyjemnością wydrapałaby moje. – Szczerząc zęby w uśmiechu, uniosła szklankę z dietetyczną colą i pociągnęła przez słomkę. – Była akurat w salonie piękności. Farbowała sobie odrosty i machała ręką, żeby wszyscy zobaczyli ten kawałek szkiełka, który nazywa brylantem. Will wygrał go prawdopodobnie na festynie, strącając butelki.

W złocistych oczach Tuckera pojawił się figlarny błysk. – Zazdrosna? Josie zesztywniała, wysunęła dolną wargę, a potem się rozjaśniła. Odrzuciła głowę do tyłu i zaśmiała się.

– Gdybym go chciała, to bym go sobie wzięła. Ale poza łóżkiem o mało nie zanudził mnie na śmierć.

Zamieszała resztkę coli słomką i rzuciła szybkie zalotne spojrzenie dwóm facetom siedzącym w małej loży. Natychmiast wypięli pierś i wciągnęli brzuchy piwoszy.

– To obciążenie dziedziczne, Tuck. Nie można nam się oprzeć. Tucker uśmiechnął się do Earleen i zatopił zęby w cieście.

– Aha, to krzyż, który musimy dźwigać.

Josie zabębniła świeżo pomalowanymi paznokciami o ladę dla samej przyjemności usłyszenia jak stukają. Niepokój, który kazał jej poślubić i porzucić dwóch mężczyzn w ciągu pięciu lat, narastał w niej znowu, od wielu tygodni. Czas ruszać w drogę, pomyślała. Parę miesięcy w Innocence wystarczyło, by zaczęła rozpaczliwie tęsknić za ekscytującym życiem, jakie zdawało się obiecywać każde inne miejsce na ziemi. A po paru miesiącach w tym innym miejscu marzyła o marazmie rodzinnego miasteczka.

Ktoś wrzucił ćwierć dolara do szafy grającej i Randy Travis rozśpiewał się smętnie nad niedolami miłości. Josie bębniła o kontuar i spoglądała na Tuckera, który skończył ciasto i zabrał się do lodów.

– Nie rozumiem, jak możesz tyle jeść w środku dnia. Tucker nabrał kolejną łychę lodów:

– Po prostu otwieram usta i przełykam.

– I nie przybierasz na wadze ani grama. Ja muszę uważać na każdy kęs, który biorę do ust, inaczej będę miała biodra jak mamuśka Gantrey. – Zanurzyła palec w lodach Tuckera i oblizała go ze smakiem. – Co robisz w mieście poza tym, że napychasz sobie gębę?

– Zakupy dla Delii. Minąłem samochód skręcający na drogę McNairów.

– Hmm. – Josie poświęciłaby tej wiadomości więcej uwagi, gdyby w tej chwili do baru nie wszedł Burke Truesdale. Josie wyprostowała się na stołku, krzyżując długie, smukłe nogi i posłała mu uśmiech ociekający miodem.

– Cześć, Burke!

– Josie! – Podszedł do nich, żeby klepnąć Tuckera w ramię. – Tuck – Co kombinujesz?

– Miło spędzamy czas – powiedziała Josie. Burke miał metr osiemdziesiąt wzrostu, bary środkowego napastnika, męską twarz o kwadratowej szczęce i oczy szczeniaka baseta. Mimo że rówieśnikiem Dwayne'a, przyjaźnił się bardziej z Tuckerem. Był jednym z nielicznych mężczyzn, których Josie chciała mieć, a bez których musiała się obejść.

Burke oparł się biodrem o stołek. Zadzwonił ciężki pęk kluczy u pasa, odznaka szeryfa błysnęła w słońcu.

– Za gorąco, żeby coś robić. – Powiedział „dzięki”, kiedy Earleen postawiła przed nim szklankę z mrożoną herbatą. Wypił jednym tchem.

Josie oblizała wargi, obserwując jego jabłko Adama.

– Krewna panny Edith wprowadziła się do domu – oznajmił Burke, odstawiając szklankę. – Panna Caroline Waverly, jakaś artystka z Filadelfii.

Earleen napełniła ponownie jego szklankę. Tym razem pił małymi łykami.

– Zadzwoniła, żeby podłączyć jej telefon i prąd.

– Jak długo tu zostanie? – Earleen miała zawsze oczy i uszy otwarte.

Było to jej prawo i obowiązek jako kierowniczki „Chat'N Chew”.

– Nie mówiła. Panna Edith nie należała do tych, co opowiadają o swojej rodzinie, ale wspomniała kiedyś, że ma wnuczkę, która cały czas jeździ z orkiestrą albo czymś takim.

– Musi jej się to opłacać – zadumał się Tucker. – Widziałem jej samochód jak skręcał w aleję piętnaście minut temu. Nowiuteńkie BMW.

Burke poczekał, aż Earleen odjedzie.

– Tuck, muszę pomówić z tobą o Dwayne'em.

Twarz Tuckera nie zmieniła wyrazu, nadal malowała się na niej serdeczna beztroska.

– O co chodzi?

– Zalał się wczoraj i narozrabiał trochę u McGreedy'ego. Zamknąłem go na noc.

Oczy Tuckera pociemniały, wokół ust pojawił się twardy wyraz.

– O co go oskarżasz?

– Daj spokój, Tuck. – Bardziej urażony niż zagniewany Burke przerzucił ciężar ciała na drugą nogę. – Był cholernie agresywny i zbyt pijany, żeby usiąść za kierownicą. Pomyślałem, że przyda mu się spokojny kąt, żeby to odespać. Ostatnim razem, kiedy przywiozłem go do domu w środku nocy, Panna Della była zła jak chrzan.

Prawda. – Tucker odprężył się trochę. Na świecie byli przyjaciele i rodzina. I był Burke, coś pośredniego między jednym a drugim. – Gdzie on jest teraz?

– W areszcie. Leczy kaca. Pomyślałem, że skoro już tu jesteś, mógłbyś doholować go do domu. Samochód możemy odstawić później, – Jestem ci bardzo wdzięczny. – Tucker mówił spokojnie, ale czuł ogromne rozczarowanie. Dwayne zachowywał trzeźwość od dwóch tygodni. Tucker wiedział, że skoro brat już zaczął pić, będzie pił na umór i droga powrotna do trzeźwości będzie długa i śliska. Wstał i wyciągnął portfel. Ktoś otworzył drzwi tak zamaszyście, że zadzwoniły szklanki na kontuarze i Tucker obejrzał się przez ramię. Zobaczył Eddę Lou Hatinger i zrozumiał, że szykują się kłopoty.

– Ty cholerny draniu! – krzyknęła Edda Lou i rzuciła się ku niemu. Gdyby Bruke nie wykazał refleksu, dzięki któremu był głównym łapaczem w szkolnej drużynie baseballowej, twarz Tuckera weszłaby w bezpośredni kontakt z paznokciami dziewczyny.

– No, no – powiedział Burke bezradnie, podczas gdy Edda Lou walczyła jak ryś w jego uścisku.

– Myślisz, że możesz mnie tak po prostu odstawić na boczny tor?!

– Eddo Lou! – Kierując się doświadczeniem, Tuckier mówił wolno i spokojnie. – Weź głęboki oddech. Zrobisz sobie krzywdę.

– Tobie zrobię krzywdę, ty pieprzony dupku – warknęła odsłaniając drobne ząbki.

Burke westchnął i przybrał swój szeryfowski ton.

– Dziewczyno, uspokój się albo będę musiał cię zamknąć w areszcie. Twój ojciec nie będzie tym zachwycony.

– W porządku. Nie tknę skurwiela – syknęła przez zaciśnięte zęby. Kiedy uścisk Burke'a zelżał, wyrwała mu się jednym ruchem.

– Możemy porozmawiać… – zaczął Tucker.

– Pewnie, że będziemy rozmawiać. Teraz, natychmiast. – Okręciła się wokół własnej osi, podczas gdy stołownicy „Chat'N Chew” gapili się na nią albo udawali, że tego nie robią. Kolorowe plastikowe bransolety podzwaniały na jej przegubach, szyja i twarz lśniły od potu. – Słuchajcie, wy tam! Mam coś do powiedzenia panu spryciarzowi Longstreetowi i chcę, żebyście wy też to usłyszeli.

– Eddo Lou… – Tucker skorzystał z okazji i dotknął jej ramienia. Odwróciła się błyskawicznie i grzmotnęła go prosto w zęby.

– Nie! – Ocierając usta, dał Burke'owi znak, żeby nie interweniował. – Niech wyrzuci to z siebie.

– Wyrzucę, a jakże! Powiedziałeś, że mnie kochasz.

– Nigdy! – Tego przynajmniej mógł być pewny. Nawet w wirze namiętności uważał na to, co mówi. Zwłaszcza w wirze namiętności.

– Ale pozwoliłeś mu tak myśleć! – krzyknęła.

Dezodorant w proszku, którego używała, nie wytrzymał napięcia i spłynął wraz z potem, tworząc słodkokwaśną mieszankę.

– Zaciągnąłeś mnie do łóżka. Powiedziałeś, że jestem kobietą, na którą czekałeś. Powiedziałeś… – Łzy zmieszały się z potem, rozpuszczając tusz do rzęs. – Powiedziałeś, że się ze mną ożenisz.

– O nie! – Gniew, skrywany dotąd starannie, zaczął brać górę. – To był twój pomysł, złotko. A ja powiedziałem ci wprost, że o tym nie ma mowy.

– A co ma myśleć dziewczyna, kiedy za nią latasz, przynosisz kwiaty i kupujesz fikuśne wino? Powiedziałeś, że zależy ci na mnie bardziej niż na kimkolwiek.

– Zależało mi. – To była prawda. Zależało mu na każdej z nich.

– Nie zależy ci na niczym i na nikim, dbasz tylko o Tuckera Longstreeta.

Przysunęła się do niego i splunęła. Patrząc teraz na jej wykrzywioną złością twarz, dziwił się, że mógł darzyć ją kiedyś cieplejszym uczuciem.

I szlag trafiał na myśl, że niedorostki siedzące nad szklankami coli trącają się łokciami i chichoczą.

– Więc będzie ci o wiele lepiej beze mnie, prawda? – Rzucił dwa banknoty na ladę.

– Myślisz, że się tak łatwo wywiniesz? – Jej dłoń zacisnęła się jak żelazna obręcz na ramieniu Tuckera. Czuł, jak drżą jej mięśnie. – Myślisz, że możesz mnie porzucić, jak pierwszą lepszą? – Byłaby głupia, gdyby na to pozwoliła. Teraz, kiedy powiedziała o małżeństwie wszystkim swoim koleżankom? Kiedy pojechała aż do Greenville, żeby pooglądać suknie ślubne? Wiedziała, wiedziała, że pół miasta już się z niej śmieje. – Masz w stosunku do mnie zobowiązanie. Składałeś obietnice.

– Jakie? – Narastał w nim gniew. Stanowczym gestem oderwał jej dłoń od swojego ramienia.

– Jestem w ciąży! – wyrzuciła z rozpaczą. Miała tę satysfakcję, że usłyszała szmer obiegający restaurację i zobaczyła, jak Tucker blednie.

– Coś ty powiedziała?

Wykrzywiła usta w twardym, bezlitosnym uśmiechu.

– Słyszałeś, Tuck. Teraz zastanów się, co masz zamiar z tym zrobić. Odwróciła się na pięcie i wyszła z wysoko uniesioną głową, a Tucker czekał, aż serce spłynie mu z gardła w dół przełyku.

– Masz ci los – powiedziała Josie, uśmiechając się szeroko do ludzi, którzy gapili się jakby dostali wytrzeszczu. Wzięła Tuckera za rękę. – Stawiam dziesięć dolców, że ona kłamie.

Tucker wpatrzył się w nią tępym wzrokiem. Nie przyszedł jeszcze do siebie po wstrząsie.

– Co?

– Jest nie bardziej ciężarna niż ja i ty. Najstarszy kobiecy chwyt w dziejach ludzkości. Nie daj się złapać, Tucker. Musiał pomyśleć, musiał zostać na chwilę sam. – Zabierz Dwayne'a z więzienia, dobrze? I zrób zakupy dla Delii. – A może byśmy… Ale jego już nie było. Josie westchnęła i pomyślała, że szykuje się niezła chryja. Tucker nie powiedział jej, czego chciała Della.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dwayne Longstteet siedział na twardej pryczy w jednej z dwóch cel w mieście i skomlał jak przejechany pies. Aspiryny nie zaczęły jeszcze działać i zastęp krasnoludków, który piłował mu czaszkę, zbliżył się niebezpiecznie do mózgu.

Oderwał dłonie od głowy tylko po to, by sięgnąć po kawę, którą zostawił mu Burke, i natychmiast wrócił do poprzedniej pozycji. Miał wrażenie, że głowa mu się rozleci, jeżeli nie będzie jej trzymał.

Jak zwykle w pierwszej godzinie kaca, Dwayne pogardzał sam sobą. Szlag go trafiał na myśl, że znowu wlazł w podskokach w tę samą brzydką pułapkę.

Nie chodziło o sam akt picia. Nie, Dwayne lubił pić. Lubił czuć, jak pierwszy łyk whisky piecze go w język, spływa w dół przełyku i rozlewa się w żołądku. Zupełnie jak długi, niespieszny pocałunek pięknej kobiety. Lubił przyjazny szmerek, który pojawiał się w głowie po drugim drinku.

Cholera, kochał to!

Nie miał nawet nic przeciwko upijaniu się. Nie, mógł nawet powiedzieć dużo dobrego o stanie nieważkości, jaki osiąga się po pięciu czy sześciu głębszych. Wszystko wydaje się miłe i zabawne, człowiek zapomina, że życie odwróciło się do niego tyłkiem, że stracił żonę i dzieci, których, nawiasem mówiąc, w ogóle nie chciał, że przegrał w starciu ze sprzedawcą obuwia, że tkwi na jakimś zadupiu, ponieważ nie ma się dokąd wynieść.

Назад Дальше