Nagle straciłam zainteresowanie nimi. Nie byli tamtymi groźnymi typami. Byli nieszkodliwi. Czterech kumpli wyskoczyło w piątkowy wieczór na piwo i tyle.
Nic nie szkodzi – powiedział blondyn. – I tak możesz do nas dołączyć. Zapraszamy.
– Dzięki, ale nie mam czasu.
Zerknęłam na Jessicę. Stała na środku jezdni, wściekła na mnie za to, jak ją traktuję.
– Ach, tylko na parę minut.
Pokręciłam przecząco głową i wróciłam do Jessiki.
– Chodźmy coś zjeść – mruknęłam, nie patrząc jej w oczy. Zapomniałam już o swoim podobieństwie do zombie z filmu, ale i tak nie byłam w nastroju do rozmowy. Musiałam wszystko starannie przemyśleć. Dający mi poczucie bezpieczeństwa wewnętrzny paraliż znikł na dobre i coraz bardziej mnie to denerwowało.
– Co to miało być? – naskoczyła na mnie Jess. – Zaczepiasz obcych facetów? Mogli ci zrobić krzywdę!
Wolałabym, żeby darowała sobie te wymówki. Wzruszyłam ramionami.
– Wydawało mi się, że znam tego niskiego.
– Za to ja cię nie poznaję. Zachowujesz się bardzo dziwnie, Bello.
– Przepraszam. – Nie wiedziałam, co innego powiedzieć.
Obie zamilkłyśmy. Jess pluła sobie pewnie w brodę, że zdecydowała się iść do McDonalda pieszo zamiast wsiąść od razu w samochód i skorzystać z Drivein. Tak jak ja na początku, życzyła sobie żeby ten wieczór jak najszybciej dobiegł końca. Kiedy jadłyśmy, usiłowałam kilkakrotnie ją zagadnąć, ale teraz to ona odpowiadała monosylabami. Żeby zniechęcić mnie do podejmowania dalszych prób, znalazłszy się w aucie, bezceremonialnie przełączyła radio na swoją ulubioną stację i pogłośniła muzykę.
Obraziła się na całego. Chociaż nie chronił mnie już kokon otępienia, ignorowanie romantycznych treści popowych piosenek nie sprawiało mi większych trudności. Miałam zbyt dużo rzeczy do przemyślenia.
Nadal czekałam na powrót zobojętnienia na bodźce bądź nadejście fali bólu. Co, jak co, ale ból miał pojawić się na bank. Przecież złamałam zasady. Zamiast uciekać przed wspomnieniami wyszłam im naprzeciw. Usłyszałam Jego głos. Kilka razy. Tak wyraźnie, jakby stał obok. Nie miałam wątpliwości, że przyjdzie mi za to zapłacić. Zwłaszcza, że nie potrafiłam wrócić do stanu otępienia. Czułam się zbyt ożywiona i bardzo mnie to niepokoiło.
A w moim sercu, zupełnie niezależnie ode mnie, wciąż królowała wdzięczność.
Od ponad kwartału starałam się o Nim nie myśleć, nie oznaczało to jednak, że starałam się o Nim zapomnieć. Nieraz nad ranem, kiedy z braku snu słabła moja silna wola, martwiłam się, że wszystko mi się wymyka. Moja pamięć była jak sito. Wzdrygałam się na myśl o tym, że pewnego dnia już nie przypomnę sobie koloru Jego oczu, chłodu Jego skóry, tembru Jego głosu. Nie wolno mi było tych cech wspominać, ale moim obowiązkiem było o nich pamiętać. Dlaczego? Ponieważ, aby dalej żyć nie mogłam przestać wierzyć, że mój Towarzysz naprawdę istniał. Uzbrojona w tę wiarę, byłam gotowa zmierzyć się z każdą odmianą cierpienia.
To, dlatego nie chciałam wyprowadzać się z Forks i sprzeciwiłam się woli Charliego. Na pierwszy rzut oka nie miało to sensu – wiedziałam, że On tu nie wróci. Wiedziałam też jednak, że w Jacksonville czy jakiejkolwiek innej nieznanej mi miejscowości pozbawiona punktów odniesienia, nie potrafiłabym odtworzyć w myślach tego, co mi się przydarzyło. W słońcu południa moje wspomnienia szybko by wyblakły.
A wraz z nimi moja chęć do życia.
Zakaz pamiętania, przy jednoczesnym lęku przed zapomnieniem – wybrałam dla siebie zdradliwą ścieżkę.
Kiedy Jessica zatrzymała samochód, zdziwiłam się, widząc, że jesteśmy już przed moim domem. Zamyśliłam się, owszem, ale byłam też przekonana, że moja przyjaciółka nie zdoła wysiedzieć w milczeniu dłużej niż kilkanaście minut.
– Dziękuję, że się zgodziłaś na to kino – przerwałam cisze, otwierając drzwiczki. – Ehm… Świetnie się bawiłam.
Tak chyba należało powiedzieć po wieczornym wypadzie do miasta.
– Jasne – wycedziła Jess.
– Przepraszam za tamto… za tamto na ulicy.
Dziewczyna prychnęła. Nie patrzyła na mnie, tylko wpatrywała się gniewnie w przednią szybę. Zamiast zbagatelizować całe zajście, robiła się coraz bardziej poirytowana.
– Do zobaczenia w poniedziałek – dodałam przyjaźnie.
– Cześć.
Zrezygnowana, zatrzasnęłam drzwiczki. Odjechała, nawet na mnie nie zerknąwszy.
Zanim doszłam do ganku, zdążyłam o niej zapomnieć. Charlie czekał na mnie w przedpokoju z założonymi rękami. i miał zaciśnięte w pięści.
– Hej – przywitałam się obojętnie, mijając go, żeby dojść do schodów. I żeby uniknąć konfrontacji.
– Gdzie się u diabła podziewałaś?! – wybuchnął ojciec. Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Pojechałam z Jessicą do Port Angeles, tak jak mówiłam ci rano. Poszłyśmy do kina.
– Hm… – chrząknął.
– Coś nie tak?
Przyjrzał mi się uważniej, jakby dostrzegł w mojej twarzy coś niezwykłego.
– Nie, nie. I co, fajnie było?
– Super. Zombie zjadały ludzi. Niezła jatka. Polecam.
Charlie zmarszczył czoło.
– Dobranoc, tato.
Nic nie powiedział. Pospiesznie zamknęłam się w pokoju. Kilka minut później leżałam już w łóżku i cierpiałam męki. Tak, ból w końcu się pojawił. Było to porażające doznanie. Wydawało mi się, że wyrwano mi z ciała wszystkie najważniejsze organy, że mój tułów to jedna wielka rana o poszarpanych brzegach pulsująca, niegojąca się mimo upływu czasu. Chociaż zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że nie pozbawiono mnie płuc, łapałam spazmatycznie powietrze, walcząc z zawrotami głowy, jak gdyby moje wysiłki spełzały na niczym. Także moje serce z pewnością biło rytmicznie jak zwykle, ale ja nie słyszałam w uszach pulsu, a moje dłonie siniały z zimna. Zwinęłam się w kłębek, starając się obronić moje ciało przed rozpadem. Marzyłam o odpłynięciu w dawną nicość, która wciąż uparcie mi się wymykała.
Jedno było w tym cudowne: nie umierałam. Czułam potworny ból – promieniował z klatki piersiowej ku kończynom i czubkowi – ale jakimś cudem go znosiłam. Mogłam z nim żyć. Zauważyłam też, że to nie ból osłabł od września, tylko raczej ja sama stałam się silniejsza.
Coś, z czym zetknęłam się w Port Angeles – może zombie, może halucynacje, może adrenalina – sprawiło, że nareszcie się wybudziłam.
Po raz pierwszy od czterech miesięcy nie wiedziałam, co może przytrafić mi się nazajutrz.
5 Oszust
– Bello, jak chcesz, możesz już iść – zaproponował Mike, zezując gdzieś w bok. Ciekawa byłam, od kiedy boi się patrzeć mi prosto w oczy. Wcześniej nawet tego nie zauważałam.
Tego popołudnia w sklepie Newtonów nie było dużego ruchu – zajrzało do nas tylko dwóch klientów. Mężczyźni byli najwyraźniej zapalonymi piechurami, ale na tym ich zalety niestety się kończyły. Przez godzinę zmuszali biednego Mike'a do objaśniania im wad i zalet dwóch plecaków i dali mu spokój tylko, dlatego, że rozmowa zeszła przypadkiem ze zdzierstwa producentów na przygody na szlaku. Od kilku minut panowie turyści próbowali sobie na zmianę zaimponować, przywołując mrożące krew w żyłach wydarzenia z ostatnich kilku dni.
– Mogę zostać do końca – odparłam. – Nie ma sprawy.
Nadal nie potrafiłam przywołać otępienia i wszystko wydawało mi się dziwnie bliskie i głośne, jakbym wyjęła sobie watę z uszu. Bez powodzenia usiłowałam ignorować przekomarzania piechurów.
– Mówię panu – zarzekał się właśnie jeden z nich, przysadzisty mężczyzna z rudą brodą niepasującą do jego ciemnych włosów. Włosy miał zresztą niemiłosiernie brudne, podobnie jak ubranie – musiał spędzić w górach ładnych kilka dni. – W Yellowstone nieraz widziałem z bliska grizzly, ale temu baribalowi * nie dorastały do pięt.
– Niemożliwe – upierał się jego rozmówca, szczupły drągal o ogorzałej słońcem twarzy wilka morskiego. – Niedźwiedzie czarne nie osiągają takich rozmiarów. Te pana grizzly to pewnikiem były jeszcze młode.
– Mam dość – wyjaśnił mi szeptem Mike. – Jak tylko się wyniosą zamykam sklep.
– Dobra, skoro tak…
Zabrałam się do pakowania torby.
– Był od pana wyższy nawet na czworaka – nie dawał za wygrana brodacz. – Wielki jak dom. Czarny jak smoła. Mam zamiar zgłosić to do nadleśnictwa. Powinni ostrzegać turystów, że kręci po okolicy taka bestia. Nie spotkałem go przecież wysoko w górach, tylko na dole, kilka kilometrów od szosy.
Wilk morski wywrócił oczami, parskając śmiechem.
– Niech zgadnę: zaczął pan schodzić? Po tygodniu na chińskich zupkach?
Brodacz zdecydował, że potrzebuje wsparcia wiarygodnego tubylca. Odnalazł nas wzrokiem.
– Ej, ty! Mike, prawda?
– Do zobaczenia w poniedziałek – szepnęłam do namierzonej ofiary.
– Tak, proszę pana? – spytał grzecznie Mike.
– Czy nie ostrzegano tu ostatnio przed niedźwiedziami czarnymi?
– Nie, proszę pana. Ale zawsze warto trzymać się od nich na odpowiednią odległość i przechowywać żywność w szczelnych, trwałych pojemnikach. Czy widział pan nasze kanistry na wodę?
Ich odporność na zakusy misi potwierdzono certyfikatem, a ważą tylko…
Drzwi na fotokomórkę rozsunęły się przede mną i chowając głowę w ramionach, wybiegłam na deszcz. Odbijające się od mojego kaptura krople także robiły więcej hałasu niż dawniej, ale kiedy znalazłam się w furgonetce, wszystkie inne dźwięki i tak zagłuszył jej sędziwy silnik.
Nie chciałam wracać do pustego domu. Ostatnia noc była dla mnie wyjątkowo ciężka i nie miałam ochoty przesiadywać w pokoju, w którym tyle wycierpiałam. Ból wprawdzie zelżał na, tyle że udało mi się zasnąć, ale na tym się nie skończyło. Spodziewałam się tego. Tak jak mówiłam Jessice, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że w nocy nawiedzą mnie koszmary.
Od połowy września nie przyśniło mi się nic miłego, koszmary pojawiały się, co noc. Właściwie był to jeden koszmar – wciąż ten sam. Teoretycznie, przeżywszy go ponad sto razy, powinnam była już dawno się do niego przyzwyczaić, uodpornić na jego dość niewinną zresztą treść, tymczasem nic takiego się nie działo. Zawsze potwornie się bałam i niezmiennie budziłam się z krzykiem. Budziłam też Charliego. Najpierw wpadał do mojego pokoju ze strzelbą w dłoni, ale z czasem przestał sprawdzać, czy nikt mnie nie dusi.
Gdybym pokazała komuś swój sen na DVD, z pewnością nie zrozumiałby, czemu reaguję tak gwałtownie – nikt nie gonił mnie w nim z siekierą ani nie zapadałam się w ruchomych piaskach. Mój koszmar był poniekąd piekielnie nudny. Szłam przez niekończący się, gęsty stary las. Rosnące w nim strzeliste drzewa miały pnie pokryte mchem. Panowała tam tak idealna cisza, że aż bolały od niej uszy. Było ciemno, jakby zapadał zmierzch, a niewidoczne niebo przesłaniały chmury. Przebijające się przez ich grubą warstwę ostatnie promienie słońca dawały tylko tyle światła, by móc stwierdzić, że nie było, czemu się przyglądać. Nie trzymałam się żadnej ścieżki. Parłam do przodu, czegoś szukając, uporczywie czegoś wypatrując, a im dłużej trwały moje poszukiwania, tym bardziej robiłam się nerwowa. Zniecierpliwiona i zrozpaczona zarazem, próbowałam narzucić sobie szybsze tempo, ale prowadziło to tylko do tego, że częściej się potykałam. Czułam się taka niezgrabna i bezradna… W pewnym momencie, chociaż wiedziałam, że się zbliża, nie potrafiłam się nigdy zawczasu obudzić – zdawałam sobie sprawę, że nie pamiętam, czekam, a zaraz potem, że po prostu nie istnieje nic, czego mogłabym szukać. Na świecie, w moim świecie, nie było nic prócz tego pustego lasu, nic a nic… wtedy zazwyczaj zaczynałam krzyczeć.
Nie zwracałam uwagi, dokąd jadę – krążyłam bez celu po smaganych deszczem ulicach, unikając jedynie tych dróg, które prowadziły do domu. Nie miałam gdzie się podziać. Dom był moją jedyną przystanią.
Pragnęłam bardzo popaść na powrót w otępienie, ale zapomniałam zupełnie, jak się do tej pory kontrolowałam. Dręczyło mnie wspomnienie mojego jedynego koszmaru, co zmuszało mnie myślenia o rzeczach, które miały sprawić mi ból. Nie chciałam wracać do tamtego lasu. Nawet, kiedy zdołałam się otrząsnąć z tych złowrogich wizji, poczułam, że w oczach stają mi łzy, a obrzeża ziejącej w moim tułowiu fantomowej rany zaczynają pobolewać. Zdjęłam lewą dłoń z kierownicy i przyłożyłam ją sobie do piersi.
Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali.
Tym razem tylko przypomniałam sobie Jego słowa, nie usłyszałam ich w głowie. Równie dobrze mogłabym patrzeć na nie wydrukowane na kartce papieru. Były to jedynie słowa, zbitki głosek liter, ale raniły jak sztylet. Zacisnęłam z bólu zęby. Zaparkowałam na poboczu, świadoma, że nie powinnam prowadzić w takim stanie. Pochyliłam się do przodu, przycisnęłam twarz do kierownicy i spróbowałam równomiernie oddychać.
Zastanowiłam się, jak długo jeszcze będę tak cierpieć. Może pewnego dnia, za kilkadziesiąt lat – jeśli ból miał zelżeć kiedyś na tyle żebym mogła lepiej go znosić – uda mi się ze spokojem wspomnieć te kilka krótkich miesięcy składających się na najszczęśliwszy okres w moim życiu. Wspominać, wdzięczna za to, że poświęcono mi, choć trochę czasu. Że dano mi więcej, niż prosiłam, i więcej, niż na to zasługiwałam. Cóż, może pewnego dnia miało być mi dane to oceniać.
Ale co, jeśli rana miała się nigdy nie zagoić? Jeśli ból miał towarzyszyć mi do końca moich dni?
Objęłam się obiema rękami. Jakbyśmy nigdy się nie poznali. Co za idiotyczna obietnica! Mógł wykraść mi swoje zdjęcia i zabrać swoje prezenty, ale nie oznaczało to bynajmniej powrotu do punktu wyjścia. Brak namacalnych dowodów był tu najmniej istotny. To ja się przede wszystkim zmieniłam – zmieniłam nie do poznania. Nawet zewnętrznie, bo twarz mi poszarzała, a pod oczami widniały fioletowe cienie. Gdybym na dokładkę była nieziemsko piękna, z daleka można by mnie brać nawet za wampirzycę! Ale piękna nie byłam, więc raczej przypominałam zombie.
Jakbyśmy nigdy się nie poznali? Chyba żartował. Tej obietnicy nie miał szans dotrzymać. Złamał ją, gdy tylko ją złożył.
Uderzyłam czołem o kierownicę, mając nadzieję, że nowy ból odwróci moją uwagę od starego.
Jaka byłam głupia, że wcześniej tego nie zauważyłam! Po kiego licha dokładałam wszelkich starań, żeby nie złamać danego słowa, skoro druga strona od samego początku nie przestrzegała postanowień naszej umowy? Kogo obchodziło, czy postępuję pochopnie, czy nie? Miałam żyć tak, jakbyśmy nigdy się nie spotkali? Proszę bardzo! W takim razie byłam wolnym człowiekiem i mogłam robić wszystko, na co tylko miałam ochotę.
Głupie wyskoki w Forks? Zaśmiałam się ponuro. Trudno było powiedzieć, żebym miała tu pole do popisu.
Nagły przypływ ironii mnie zdekoncentrował, więc nie bolało mnie już tak, jak przedtem. Odważyłam się wyprostować. Mój oddech wracał powoli do normy. Chociaż na dworze było chłodno, czoło miałam mokre od potu.
Aby nie wracać myślami do bolesnych wspomnień, skupiłam się na tym, jakby tu zaszaleć. Narażanie się na ryzyko w Forks wymagało z mojego punktu widzenia dużej kreatywności i obawiałam się nieco, że nie należę do osób obdarzonych dostateczni bogatą wyobraźnią, ale nie poddawałam się – bardzo mi na tym zależało. A nuż, nie dotrzymawszy obietnicy, poczułabym się lepiej. A nuż zupełnie bym wyzdrowiała? Tylko jak mogłam ją złamać na tej zabitej deskami dziurze? Z wszystkich kątów wiało nudą. Oczywiście w miasteczku nie zawsze było tak bezpiecznie, jak się mogło wydawać, ale odkąd wyprowadziła się pewna rodzina, pozory już nie myliły.
Przez dłuższą chwilę siedziałam wpatrzona w przednią szybę. Nic nie przychodziło mi do głowy. Licząc na to, że świeże powietrze otrzeźwi, wyłączyłam silnik, który cały ten czas pracował na pierwszym biegu, i wysiadłam z samochodu w gęstą zimną mżawkę. Deszcz ściekał mi strużkami po policzkach niczym słodkie łzy. Po minucie takiej kuracji otrząsnęłam się, intensywnie mrugając, i uzmysłowiłam sobie nareszcie, gdzie jestem. Stałam na Ruseell Avenue, w takim miejscu, że blokowałam wjazd na podwórko Cheneyów. Po drugiej stronie drogi mieszkali z kolei Mirksowie.