Dawniej leżał tam wrak. Można go dojrzeć gołym okiem, a ciotka ma przecież okulary – interesowałoby mnie, czy jeszcze…”
Powiedziałem do ciotki Mahlkego:
– Może pani tam nie jechać. Okręt znajduje się wciąż na tym samym miejscu. Serdeczne pozdrowienia dla Joachima, kiedy pani będzie do niego pisała. Może być spokojny. Tutaj nic się nie zmienia, a okrętu nikt tak łatwo nie zwędzi.
A nawet gdyby stocznia Schichaua go zwędziła, to znaczy podniosła, pocięła na złom albo odbudowała, czy to by ci pomogło? Czy przestałbyś wtedy z dziecięcą, nieporadną dokładnością rysować na listach poczty polowej rosyjskie czołgi i przekreślać je niebieskim ołówkiem? A kto pociąłby na złom Matkę Boską? Kto zaczarowałby nasze stare, poczciwe gimnazjum i przemienił w pokarm dla ptaków? A kot i mysz? Czy istnieją historie, które się kończą?
XI
Z nabazgranymi dowodami sukcesów Mahlkego przed oczyma musiałem wytrzymać w domu dalsze trzy czy cztery dni: moja matka pochłonięta była wtedy podtrzymywaniem swoich stosunków z budowniczym z organizacji Todta – czy też kurowała chorego na żołądek porucznika Stewego przy pomocy bezsolnej diety, która go tak do niej przywiązała? – W każdym razie ten czy tamten pan poruszał się bez żenady po naszym mieszkaniu i nosił, nie zdając sobie sprawy z wymowy tego symbolu, sfatygowane ranne pantofle mego ojca. Matka zaś, w skrzętnej żałobie, obnosiła wśród przytulnego otoczenia, jakby wyciętego z ilustrowanego magazynu, czarne twarzowe suknie, to znaczy chodziła w nich nie tylko po ulicy, ale też w domu, pomiędzy kuchnią a bawialnią. Na kredensie urządziła coś w rodzaju ołtarzyka ku czci mego poległego brata; po pierwsze ustawiła powiększone aż do zatarcia podobieństwa zdjęcie paszportowe, przedstawiające go jako podoficera bez czapki, po drugie kazała oprawić pod szkłem w czarne ramki oba nekrologi z „Vorposten” i „Neueste Nachrichten”, po trzecie związała czarną wstążeczką plik listów z poczty polowej, po czwarte obciążyła tenże plik Żelaznym Krzyżem drugiej klasy i Odznaką Krymską, umieszczając go po lewej stronie zdjęcia, podczas gdy, po piąte, skrzypce brata wraz ze smyczkiem i podłożonym, zapisanym papierem nutowym – wielokrotnie próbował komponować sonaty na skrzypce – miały tworzyć z prawej strony optyczną przeciwwagę dla listów.
Dzisiaj brak mi czasami mego starszego brata Klausa, którego zresztą mało znałem, ale wówczas byłem raczej zazdrosny o ten ołtarzyk i wyobrażałem sobie moją własną powiększoną fotografię w czarnych ramkach; czułem się pokrzywdzony i często obgryzałem paznokcie, kiedy byłem sam, w bawialni i nie mogłem ominąć wzrokiem urządzonego ku czci brata ołtarzyka.
Czuję, że któregoś przedpołudnia, kiedy porucznik pielęgnował na tapczanie swój żołądek, a matka gotowała w kuchni kleik owsiany bez soli, byłbym odmawiającą posłuszeństwa pięścią zniszczył ową fotografię, nekrologi, a nawet, być może, skrzypce – ale właśnie nadszedł dzień powołania do Arbeitsdienst i okradł mnie z możliwości wystąpienia, które do dziś i jeszcze przez wiele lat dałoby się z powodzeniem odgrywać – tak świetnie zainscenizowali je: śmierć nad Kubaniem, moja matka przy kredensie i ja, wielki kunktator. Wyruszyłem w podróż z walizką z imitacji skóry, pojechałem przez Kościerzynę do Chojnic i w ciągu trzech miesięcy miałem okazję poznawać Bory Tucholskie pomiędzy Osiem a Reczem. Po drodze wciąż wiatr i piasek. Wiosna dla miłośników owadów. Jałowiec pokrywał się kuleczkami. W ogóle krzaki i podawanie celu: czwarta sosna na lewo, za nią dwóch tekturowych kolegów, których należy trafić. Ale ponad brzozami piękne chmury i motyle, które nie wiedziały, dokąd lecieć. Ciemne, połyskujące, okrągłe stawki wśród moczarów, w których można było przy pomocy ręcznych granatów łowić karasie lub obrośnięte mchem karpie. Jednym słowem: przyroda, gdziekolwiek się srało. Kino było w Tucholi.
Ale pomimo brzóz, chmur i karasi prezentuję jak modelowany w piasku ten oddział Arbeitsdienst – z kwadratem baraków w osłaniającym je lasku, z masztem sztandarowym, rowami przeciwlotniczymi i latryną, położoną w bok od budynku szkoleniowego – tylko dlatego, że rok przede mną, Winterem, Jürgenem Kupką i Bansemerem w tym samym kwadracie poruszał się w drelichu i butach z cholewami Wielki Mahlke i najdosłowniej pozostawił tu trwały ślad swego nazwiska: w latrynie, otwartej u góry zagrodzie, położonej pod szumiącymi karłowatymi sosnami i otoczonej krzakami janowca, widniało naprzeciw gładkiej belki to dwusylabowe słowo, bez imienia, wyrzeźbione czy raczej wyryte na desce – a pod nim wypisany nieskazitelną łaciną, ale literami bez zaokrągleń, raczej pismem runicznym, początek jego ulubionej sekwencji: „Stabat Mater dolorosa…” Franciszkanin Jacopone da Todi miałby powód do radości; ale ja nawet w Arbeitsdienst nie mogłem pozbyć się Mahlkego. Bo kiedy chciałem sobie ulżyć, a za mną i pode mną gromadziła się rojąca się od robaków kupa odchodów mego rocznika, ty nie dawałeś mi spokoju: żmudnie wyryty tekst wołał głośno, natrętnie wskazywał na Mahlkego i Marię Pannę, choćbym nie wiem co robił, żeby temu zaprzeczyć.
Jestem przy tym przekonany, że ze strony Mahlkego nie były to kpiny. Mahlke nie umiał kpić. Niekiedy próbował. Ale wszystko, cokolwiek robił, czego tknął, co wyrażał, stawało się poważne, I znaczące i monumentalne; tak też było z napisem na desce sosnowej w latrynie obozu Reichsarbeitsdienst pomiędzy Osiem a Reczem, zwanego: Tuchola-Północ. Tekst Mahlkego bił wszystkie k inne mniej lub więcej dowcipnie sformułowane świństewka, sentencje defekacyjne, wierszyki o kobietach, ordynarne lub aluzyjne opisy anatomii, które, wyryte lub nabazgrane, pokrywały od góry, do dołu ochronny płot z desek i kazały przemawiać ścianom.
Niewiele brakowało, a byłbym wówczas, dzięki trafnemu, w ustronnym miejscu umieszczonemu cytatowi Mahlkego, stał się człowiekiem pobożnym i nie musiałbym teraz z niezupełnie czystym sumieniem wykonywać kiepsko płatnej pracy w Domu im. Kolpinga, nie musiałbym doszukiwać się w naukach Nazareńczyka wczesnego komunizmu, a w ukraińskich kołchozach późnego chrześcijaństwa, byłbym wreszcie uwolniony od całonocnych rozmów z ojcem Albanem, od dociekań, w jakim stopniu bluźnierstwo może zastąpić modlitwę, mógłbym wierzyć, również w coś, w cokolwiek lub w zmartwychwstanie ciała; ja jednak, rąbiąc drewno na rozpałkę dla kuchni oddziału, wydziobałem siekierą ulubioną sentencję Mahlkego z deski i wymazałem też twoje nazwisko.
Istnieje stara bajka o nie dającej się zetrzeć plamie, trochę przerażająca, trochę moralizująca i trochę transcendentna; w każdym razie czyste, świeżo wydłubane miejsce przemawiało do mnie jeszcze wyraźniej niż przedtem wyryte znaki. Twoje świadectwo zwielokrotniło się też widocznie wraz z odłupanymi drzazgami, bo w oddziale, pomiędzy kuchnią, wartownią a magazynem odzieżowym, kursowały, zwłaszcza w niedziele, kiedy z nudów liczyliśmy muchy na ścianie, niestworzone historyjki. Były one, z drobnymi zmianami, zawsze takie same i dotyczyły pewnego chłopaka z Arbeitsdienst, nazwiskiem Mahlke, który rok temu służył w oddziale Tuchola-Północ i widocznie odstawił nieliche numery. Dwaj kierowcy ciężarówek, szef kuchni i magazynier, którzy byli tu już w owym czasie i dotychczas uniknęli przeniesienia, mówili mniej więcej w ten sposób, nie przecząc sobie w zasadniczych sprawach:
– Ten ci wyglądał, kiedy tu przybył! Włosy potąd. No, przede wszystkim musiał pójść do fryzjera. Ale to nic nie pomogło. Uszy miał odstające, że nic, tylko pianę nimi ubijać, a grdykę! Miał też… – i pewnego razu, kiedy tutaj… – a kiedy na przykład… – Ale najfantastyczniejsze było, kiedy jako magazynier pognałem całe to świeżo spędzone towarzystwo do odwszenia do Tucholi. Stoją wszyscy pod prysznicem, a ja myślę sobie, że źle widzę, spójrz no jeszcze raz, mówię do siebie, tylko nie pęknij z zazdrości: jego kutas, powiadam wam, istny dyszel, jak ci stanął, to był taki albo i dłuższy, w każdym razie żonę oberfeldmeistra, czterdziestoletnią babkę na chodzie, obrobił nim z przodu i z tyłu że aż ho, bo mu ten idiota oberfeldmeister, dziwak nie z tej ziemi – później został przeniesiony do Francji – kazał budować klatki dla królików przy swoim domu, drugim po lewej w osiedlu dowództwa. Mahlke, bo tak się nazywał, początkowo odmówił, ale bez ciskania się, tylko zupełnie spokojnie i rzeczowo, cytując regulamin służbowy. Wtedy szef wziął go do galopu, że aż dupą rył po ziemi, a potem musiał przez dwa dni wybierać rękami miód z latryny. Inni nie chcieli go później wpuścić do umywalni, musiałem go wężem ogrodowym i to z dobrego dystansu… Wreszcie ustąpił, poszedł z deskami ze skrzyń i narzędziami, ale diabła tam do królików. Musiał starą nieźle nawyobracać. Zażądała potem, żeby przychodził przez tydzień do pracy w ogrodzie, i Mahlke szorował do niej co rano, a na apel wracał. Dopiero kiedy klatki dla królików wciąż nie były i nie były gotowe, widocznie szefowi coś zaświtało. Nie wiem, czy ich zaskoczył, kiedy stara właśnie na plecach, na stole kuchennym, czy też może jak ojciec i matka pod pierzyną, w każdym razie odjęło mu pewnie mowę, gdy zobaczył kutasa Mahlkego, ale tu w oddziale nigdy pary z gęby nie puścił: sztuka! A Mahlkego wysyłał odtąd co rusz w podróż służbową do Oliwy i Oksywia po części zamienne, żeby byczek ze swymi jajami nie pętał się w pobliżu. Bo stara szefa musiała się nieźle naśmiewać z powodu i tak dalej. Gadają w kancelarii, że oni i teraz jeszcze pisują do siebie listy. Za tym kryło się coś więcej. Wszystkiego się człowiek nigdy nie dowie. A ten sam Mahlke – przy tym byłem osobiście – odkrył na własną rękę koło Bysławia podziemny magazyn partyzantów. To także fantastyczna historia. Bo to był zupełnie zwyczajny staw, jak wszędzie tutaj. Robiliśmy w okolicy trochę służby terenowej i trochę patrolowej, leżymy już z pół godziny koło tej sadzawki, a Mahlke wciąż patrzy i patrzy, potem nagle powiada: „Chwileczkę, tam coś jest”. No, zastępca szefa, jak mu tam było, uśmiecha się, my też, ale niech tam, a Mahlke w mgnieniu oka wyskakuje z łachów i nic tylko do stawu. I co wam powiem: już przy czwartym nurkowaniu znalazł w samym środku brunatnego bajora, ale nie więcej niż pięćdziesiąt centymetrów pod powierzchnią wody, wejście do zupełnie nowoczesnego bunkra-magazynu z hydraulicznym urządzeniem do ładowania; było co wywozić: starczyło na cztery pełne ciężarówki i szef musiał go pochwalić przed frontem całego oddziału. Podał go też podobno, pomimo tej historii ze starą, do odznaczenia. Posłano mu je później do wojska. Chciał iść do czołgów, jeżeli go tam przyjęli.
Początkowo trzymałem się z daleka od tej gadaniny. Winter, Jürgen Kupka i Bansemer także stawali się małomówni, kiedy rozmowa schodziła na Mahlkego. Czasami przy fasowaniu jedzenia albo gdy przechodziliśmy przez osiedle dowództwa na ćwiczenia terenowe, a drugi dom po lewej stronie wciąż jeszcze nie miał klatek na króliki, spoglądaliśmy na siebie ukradkiem. Wystarczyło też, żebyśmy zobaczyli kota czatującego nieruchomo na zielonej, lekko rozkołysanej łące, a już porozumiewaliśmy się znaczącymi spojrzeniami, stawaliśmy się sprzysiężoną grupą, chociaż Winter i Kupka, a zwłaszcza Bansemer, byli mi dosyć obojętni.
Niecałe cztery tygodnie przed naszym zwolnieniem – uganialiśmy się wciąż za partyzantami, ale nikogośmy nie złapali i nie mieliśmy też żadnych strat – zatem w okresie, kiedy prawie nie zdejmowaliśmy z siebie łachów, zaczęto to i owo przebąkiwać.
Tamten magazynier, który umundurował Mahlkego i zaprowadził go do odwszenia, przyniósł z kancelarii plotkę:
– Po pierwsze: znowu nadszedł list od Mahlkego do żony dawnego szefa. Poślą go jej do Francji. Po drugie: z samej góry przyszło zapytanie w jego sprawie. Odpowiedź jeszcze opracowują. Po trzecie, i to ja wam mówię: u Mahlkego zapowiadało się to od początku. Ale w tak krótkim czasie! No, dawniej toby mu żadne ciągotki nie pomogły, gdyby nie był oficerem. Ale dziś mogą wszyscy, w każdym stopniu służbowym. Będzie chyba najmłodszy. Kiedy go sobie wyobrażam z tymi uszami…
Wtedy nie wytrzymałem i rozpuściłem język. Winter za mną. Jürgen Kupka i Bensemer też musieli wyłożyć, co wiedzieli.
– Och, wie pan, tego Mahlkego znamy już od dawna.
– Chodziliśmy z nim do jednej budy.
– Jego zawsze korciło, kiedy jeszcze nie miał czternastu lat.
– No, a ta historia z kapitanem marynarki? Kiedy w czasie lekcji gimnastyki gwizdnął mu jego błyskotkę razem ze wstążką z wieszaka? To było tak…
– Nie, musimy zacząć od gramofonu.
– A te puszki konserw, to nic? Więc zupełnie na początku nosił zawsze śrubokręt…
– Chwileczkę! Jeżeli chcesz zacząć od początku, to od rozgrywki w palanta na boisku Heinricha Ehlersa. To było tak: leżeliśmy sobie, a Mahlke drzemał. Nagle pojawił się szary kot, który biegł przez łąkę wprost w stronę szyi Mahlkego. A kiedy ją dostrzegł, pomyślał pewnie, że to mysz się tam tak rusza, i skoczył…
– Pleciesz, bracie! To przecież Pilenz wziął kota i posadził mu – może nie?
Dwa dni później przyszło oficjalne potwierdzenie. Podczas rannego apelu podano nam do wiadomości, że były szeregowiec Arbeitsdienst, oddziału Tuchola-Północ, biorąc bez przerwy udział w akcji bojowej, początkowo jako zwykły strzelec, potem kapral i dowódca czołgu, zniszczył na ważnym odcinku strategicznym tyle a tyle rosyjskich czołgów, a ponadto… i tak dalej, i tak dalej…
Zaczęliśmy już zdawanie manatków, następni mieli przyjechać, kiedy matka przysłała mi wycinek z „Vorposten”. Było tam wyraźnie podane drukiem: „Syn naszego miasta, biorąc bez przerwy udział w akcji bojowej, początkowo jako zwykły strzelec, potem jako dowódca czołgu…”, i tak dalej, i tak dalej.
XII
Obsuwający się margiel, piasek, świecące bagno, zarośla karłowatej sosny, uciekające grupy drzew, stawy, granaty ręczne, karasie, chmury ponad brzozami, partyzanci w janowcu, jałowce, jałowce, stary, poczciwy Lóns – pochodził z tych stron – i kino w Tucholi – wszystko to pozostało za mną zabrałem ze sobą tylko swoją walizkę z imitacji skóry i bukiecik zeschłego wrzosu. Ale już podczas podróży, kiedy za Kartuzami wyrzuciłem wrzos pomiędzy tory, na wszystkich podmiejskich dworcach, potem na głównym dworcu, przed okienkami, w tłumie urlopowanych, przy wyjściu i w tramwaju do Langfuhr zacząłem bez sensu, ale uparcie poszukiwać Joachima Mahlkego. Wydawałem się sobie śmieszny i obnażony w zbyt ciasnym ubraniu cywilnym, mundurku szkolnym – nie pojechałem do domu, co mnie tam mogło oczekiwać? – i wysiadłem w pobliżu naszego gimnazjum, na przystanku koło hali sportowej.
Oddałem walizkę u pedela, nie pytałem go jednak o nic, wiedziałem przecież, gdzie i co, i popędziłem na górę szerokimi granitowymi schodami, przeskakując po trzy stopnie na raz. Nie dlatego, żebym oczekiwał, że złapię go w auli – drzwi były otwarte, ale tylko sprzątaczki ustawiały ławki do góry nogami i szorowały podłogę chyba na specjalną okazję. Skręciłem w lewo: przysadziste kolumny granitowe, ochłoda dla gorących czół. Marmurowa tablica pamiątkowa z nazwiskami poległych w obu wojnach, jeszcze sporo pustego miejsca. Lessing w niszy: Wszędzie odbywała się nauka, bo w korytarzach wzdłuż drzwi do klas nie było nikogo. Raz tylko mignął chłopaczek z kwarty na cienkich nóżkach, niosący zwiniętą mapę przez zaduch, który wypełniał wszystkie kąty. 3-a, 3-b, sala rysunkowa, 5-a, oszklona gablotka na wypchane ssaki, co w niej teraz było? Oczywiście kot. A gdzie gorączkowała się mysz? Minąłem salę konferencyjną. Tam gdzie korytarz mówił amen, pomiędzy sekretariatem a gabinetem dyrektora, na tle jasnego frontowego okna, stał Wielki Mahlke bez myszy: bo miał na szyi ów szczególny wisiorek, to coś, magnes, przeciwieństwo cebuli, galwanizowany czterolistek, produkt starego, poczciwego Schinkla, ten przedmiot, lizak, tę rzecz, rzecz, rzecz-której-nie-nazwę.
A mysz? Spała, spała zimowym snem w czerwcu. Drzemała pod grubą pokrywą, bo Mahlke utył. Nie znaczy to, że ktoś, los albo autor, ją wytępił czy wymazał, tak jak Racine skreślił ze swego herbu szczura i pozostawił tylko łabędzia. Myszka była wciąż jeszcze zwierzęciem herbowym i poruszała się nawet przez sen, kiedy Mahlke przełykał; bo od czasu do czasu, mimo wysokiego odznaczenia, Wielki Mahlke musiał jednak przełykać ślinę.
Jak wyglądał? Mówiłem już, że utyłeś w czasie działań wojennych, tylko odrobinę, o grubość dwóch bibuł. Stałeś na wpół oparty o parapet okna, na wpół siedziałeś na biało lakierowanej desce. Jak wszyscy, którzy służyli w oddziałach pancernych, miałeś na sobie fantazyjny mundur, po rozbójnicku upstrzony czarnymi i szarozielonymi plamami, wyrzucone nogawki spodni przykrywały cholewy na wysoki połysk wyglansowanych butów. Czarna, szykowna kurtka czołgisty, trochę za ciasna i marszcząca się pod pachami – bo twoje ręce odstawały jak ucha dzbana – nadawała, pomimo paru przybranych funtów, szczupłość twojej sylwetce. Na kurtce nie było orderu. A miałeś przecież oba krzyże i jeszcze coś tam, z wyjątkiem odznaczenia za rany: dzięki pomocy Marii Panny kule się ciebie nie imały. Właściwie to zrozumiałe, że na piersi nie było nic, co by mogło odciągać wzrok do tego nowego nabytku. Popękany, niedbale wyczyszczony pas opinał tylko wąski skrawek materiału: tak krótkie były kurtki czołgistów, zwane też małpimi kurteczkami. Podczas gdy pas z pistoletem, wiszącym daleko w tyle, prawie na siedzeniu, nadawał twojej sztywnej, wymuszonej postawie odrobinę niedbałej zawadiackości, szara czapka polowa tkwiła na twojej głowie bardzo prosto, bez ulubionego, zarówno wówczas, jak i dzisiaj, przekrzywienia w prawo, i przypominała swoją podłużną fałdą twoje upodobanie do symetrii, twój przedziałek na środku głowy z lat nauki szkolnej i nurkowania, kiedy twierdziłeś, że chcesz zostać klownem. Przy tym, zanim kawałkiem metalu wyleczono twoje chroniczne dolegliwości szyi, a także potem, nie nosiłeś już włosów ä la Zbawiciel. Ową szczotkę długości zapałki, która wówczas zdobiła głowy rekrutów, dziś natomiast nadaje palącym fajki intelektualistom wyraz nowoczesnej ascezy, przycięto ci, albo ty sam ją sobie przyciąłeś. Pomimo to mina Zbawiciela: orzeł na czapce, siedzącej na głowie jak przylutowana, rozpinał skrzydła nad twoim czołem niby Duch Święty w postaci gołębicy. I ta twoja cienka, wrażliwa na słońce skóra. Wągry na mięsistym nosie. Górne powieki, przetkane czerwonawymi żyłkami, miałeś lekko opuszczone. A kiedy stanąłem przed tobą zdyszany, mając za plecami wypchanego kota w szklanej gablotce, twoje spojrzenie nie wyraziło zdziwienia. Pierwsza próba zażartowania: