Przytrzymywaliśmy lekko drżące kolana, przeżuwaliśmy mewie łajno na papkę, byliśmy średnio zaciekawieni, na wpół zmęczeni, na wpół pochłonięci, liczyliśmy kutry płynące w szyku, czepialiśmy się widoku kominów statku szpitalnego, wypuszczających wciąż jeszcze pionowo dym, spoglądaliśmy na siebie z ukosa – długo tkwił tam na dole! – mewy zataczały kręgi, fale nad dziobem bulgotały, załamywały się na podstawie wymontowanego działa dziobowego – klaskanie za mostkiem, gdzie między wentylatorami woda odbijała się, liżąc wciąż te same nity, wapno pod paznokciami, swędzenie suchej skóry, migotanie, dolatujący z wiatrem terkot silników, odciśnięte pośladki, na wpół sztywne członki, siedemnaście topoli pomiędzy Brösen a Clettkau – wtedy nagle wyprysnął: z siną brodą, żółtawy ponad kośćmi policzków, z przedziałkiem dokładnie na środku głowy, porwał za sobą wodę w luku i po kolana w wodzie zatoczył się na dziobie, chwycił się sterczącej podstawy działa, opadł na kolana, patrzył nieprzytomnie, musieliśmy go wciągnąć na mostek. Ale chociaż ciekła mu jeszcze woda z nosa i kącików ust, pokazał nam swój łup: stalowy śrubokręt z jednej sztuki. Było to narzędzie angielskiego pochodzenia. Widniał na nim napis: Sheffield. Ani odrobiny rdzy, bez szczerb, jeszcze pokryty warstwą tłuszczu – woda zbierała się na nim w kuleczki, staczające się w dół.
Ten ciężki, powiedzmy niezniszczalny śrubokręt Joachim Mahlke nosił stale przeszło rok, uwiązany na sznurowadle u szyi, nawet wtedy, gdy rzadziej lub nawet wcale nie wypływaliśmy do krypy, i uprawiał w stosunku do niego rodzaj kultu, pomimo, a może właśnie dlatego, że był katolikiem; dawał go na przykład przed lekcją gimnastyki profesorowi Mallenbrandtowi na przechowanie w obawie przed kradzieżą i zabierał nawet do kaplicy Marii Panny. Mahlke chodził bowiem nie tylko w niedzielę, ale również w powszednie dni, przed rozpoczęciem nauki, na wczesną mszę do kaplicy przy Marineweg, za spółdzielczym osiedlem Neuschottland.
On i jego angielski śrubokręt nie mieli daleko do kaplicy Marii Panny; z Osterzeile przez Bärenweg. Dużo dwupiętrowych budynków, również wille z dwuspadowymi dachami, kolumnowymi portalami i karłowatymi drzewkami owocowymi. Potem dwa rzędy szeregowych domków, nie otynkowanych lub z zaciekami na tynkach. Tramwaj skręcał na prawo, a wraz z nim przewody na tle przeważnie na wpół pokrytego chmurami nieba. Z lewej strony piaszczyste, mizerne ogródki działkowe kolejarzy: altany i klatki dla królików z czerwonoczarnego drewna z wycofanych wagonów towarowych. Za nimi semafory nad torami w kierunku wolnocłowego portu. Silosy, ruchome lub martwe dźwigi. Obce, jaskrawe nadbudówki frachtowców. Wciąż jeszcze te same dwa szare okręty liniowe ze staromodnymi wieżyczkami, pływający dok, zakłady piekarnicze „Germania”; a niewysoko w górze kilka łagodnie kołyszących się, sytych, srebrzystych balonów na uwięzi. Po prawej ręce zaś, na wpół wysunięte przed dawną szkołę im. Heleny Lange, obecnie im. Gudrun, która zasłaniała stalowy, chaos stoczni Schichaua z wyjątkiem ogromnego żurawia obrotowego, starannie pielęgnowane kryte boiska sportowe, świeżo malowane bramki, na krótko strzyżonej trawie biało oznaczone pola karne; w niedzielę niebiesko-żółci przeciwko Schellmühl 98: bez trybun, ale nowoczesna, na jasnożółto otynkowana hala gimnastyczna o wysokich oknach, rzecz osobliwa, z wylanym smołą krzyżem na jasnoczerwonym dachu; z kaplicy Marii Panny bowiem, dawnej sali gimnastycznej klubu sportowego Neuschottland, musiano zrobić prowizoryczny kościół, ponieważ kościół Serca Jezusowego był zbyt odległy i mieszkańcy Neuschottland, Schellmühl oraz osiedla pomiędzy Osterzeile a Westerzeile, przeważnie stoczniowcy, pracownicy poczty i kolejarze, latami całymi słali podania do Oliwy, gdzie znajdowała się siedziba biskupa, aż wreszcie, jeszcze za czasów Wolnego Miasta, zakupiono, przebudowano i konsekrowano halę gimnastyczną.
Ponieważ jednak, pomimo barwnych obrazów i ozdobnych dekoracji, pochodzących z piwnic i rupieciarni prawie wszystkich kościołów parafialnych biskupstwa, a nawet od prywatnych właścicieli, sportowy charakter wnętrza kaplicy Marii Panny nie dał się zaprzeczyć ani ukryć – nawet woń kadzidła i świec woskowych nie zawsze i w niedostatecznej mierze zagłuszała stęchły zapach kredy, skóry i potu gimnastyków z ubiegłych lat i mistrzostw w piłce ręcznej – kaplica miała w sobie coś niezniszczalnie ewangelicko-surowego, fanatyczną trzeźwość sali modłów.
W neogotyckim, z końcem dziewiętnastego stulecia zbudowanym z cegieł kościele Serca Jezusowego, który wznosił się poza osiedlami, w pobliżu dworca podmiejskiego, stalowy śrubokręt Joachima Mahlkego wydawałby się czymś rażącym i świętokradczo brzydkim. W kaplicy Marii Panny mógł on to wysokogatunkowe angielskie narzędzie nosić zupełnie otwarcie: bowiem, pomimo że we wszystkich kątach stały pomalowane, pozłacane i plastycznie błogosławiące gipsowe figury, kaplica ze swą starannie utrzymaną podłogą, wyłożoną linoleum, z kwadratowymi, sięgającymi tuż pod strop szybami z mlecznego szkła, z porządnie wykonanymi żelaznymi uchwytami w podłodze, dawniej gwarantującymi dobre umocowanie i bezpieczeństwo drążków, z żelaznymi, chociaż na biało otynkowanymi dźwigarami pod sufitem z gruboziarnistego betonu, noszącego ślady oszalowania, dźwigarami, do których ongiś były przytwierdzone kółka, trapez i pół tuzina lin do wspinania, była jednak raczej nowoczesną, chłodną, rzeczową kaplicą, tak że swobodnie zwisający stalowy śrubokręt, któremu modlący się, potem przyjmujący komunię gimnazjalista pozwalał dyndać na swojej piersi, nie uraziłby z pewnością uczuć ani nielicznych uczestników wczesnej mszy świętej, ani księdza Guzewskiego czy też jego zaspanego ministranta, którym często ja bywałem.
Nieprawda! Mojej uwagi ten przedmiot na pewno by nie uszedł. Kiedy tylko służyłem do mszy, nawet podczas modlitwy na stopniach ołtarza starałem się zawsze mieć ciebie na oku, i to z kilku powodów; ale ty widocznie nie chciałeś do tego dopuścić, chowałeś śrubokręt na sznurowadle pod koszulę i dlatego miałeś wyraźne, przypominające kształtem śrubokręt plamy od smarów na materiale koszuli. Mahlke klęczał – patrząc od strony ołtarza – w drugiej ławce po lewej stronie i spojrzenie szeroko otwartych, zdaje mi się, jasnoszarych, zaognionych od nurkowania i pływania oczu kierował ku Matce Boskiej, ku jej ołtarzowi.
…a pewnego dnia – nie pamiętam, którego to było roku: czy podczas pierwszych letnich wakacji na krypie, wkrótce gdy skończyła się draka we Francji, czy następnego lata? – pewnego gorącego, parnego dnia, kiedy w ogólnym kąpielisku panował tłok, chorągiewki zwisały sflaczałe, ciała pęczniały, kioski z napojami chłodzącymi robiły duże obroty, spalone stopy przebiegały po kokosowych chodnikach przed zamkniętymi kabinami, pełnymi chichotów, pomiędzy rozbrykanymi dziećmi, które tarzały się, brudziły, rozcinały sobie nogi, i kiedy pośród dzisiejszego dwudziestotrzyletniego pokolenia, u stóp troskliwie pochylonych dorosłych, mniej więcej trzyletni bachor uderzał monotonnie drewnianą pałeczką w dziecięcy blaszany bębenek, zamieniając popołudnie w piekielną kuźnię – otóż tego dnia urwaliśmy się, popłynęliśmy do naszej krypy, staliśmy się dla lornetki kąpielowego na plaży szóstką malejących głów; a jedna była na przedzie i jako pierwsza u celu.
Rzuciliśmy się na ochłodzoną wiatrem, a zarazem rozpaloną rdzę i mewie łajno i nic nas nie mogło poruszyć z miejsca, podczas gdy Mahlke zdążył już dwa razy być na dole. Wrócił z czymś ciężkim w lewej ręce, szperał w dziobie i w kubryku, w na wpół przegniłych, bezwładnie zwisających lub wciąż jeszcze mocno napiętych hamakach i pod nimi, w morszczynowych zaroślach, pośród rojów migocących kolek i pierzchających minogów, w pozarastanych i rozmokłych rupieciach, będących ongiś workiem mata Witolda Duszyńskiego albo Lisińskiego, i znalazł brązową plakietkę wielkości dłoni, na której po jednej stronie, pod małym, wypukłym polskim orłem widniało nazwisko jej właściciela oraz data przyznania, po drugiej zaś płaskorzeźba wąsatego generała: po chwili pocierania piaskiem i sproszkowanym łajnem mew napis obiegający plakietkę objaśnił nas, że Mahlke wydobył na światło dzienne podobiznę marszałka Piłsudskiego.
Przez dwa tygodnie Mahlke polował już tylko na plakietki, znalazł też coś w rodzaju cynowego talerza pamiątkowego z regat żeglarskich na redzie w Gdyni w trzydziestym czwartym roku – a w śródokręciu, jeszcze przed maszynownią, w wąskiej i trudno dostępnej mesie oficerskiej, wyszperał srebrny ryngraf wielkości marki, ze srebrnym uszkiem do zawieszania; odwrotna strona ryngrafu była niezwykle płaska i starta, przednia zaś bogato rzeźbiona i ozdobiona: mocno wypukłym wizerunkiem Marii Panny z Dzieciątkiem.
Była to, jak głosił również wypukły napis, słynna Matka Boska Częstochowska; i Mahlke, odkrywszy na mostku, co mu się udało wyłowić, nie oczyścił srebra, pozostawił czarniawą patynę, chociaż proponowaliśmy mu piasek do szorowania.
Podczas gdy my kłóciliśmy się jeszcze i koniecznie chcieliśmy, żeby srebro się świeciło, on ukląkł w cieniu kabiny nawigacyjnej i tak długo przesuwał znalezisko przed swoimi kościstymi kolanami, aż wizerunek znalazł się pod odpowiednim kątem dla jego spuszczonych do modlitwy oczu. Śmieliśmy się, kiedy siny i trzęsący się kreślił wymoczonymi palcami znak krzyża, usiłował odmawiać pacierz drżącymi wargami i mamrotał coś po łacinie za kabiną nawigacyjną. Dziś myślę, że już wówczas było to coś z jego ulubionych sekwencji, rozbrzmiewających tylko w piątek przed Niedzielną Palmową: „Virgo virginum, praeclara, mihi iam non sis amara…”
Później, kiedy nasz dyrektor, profesor Klohse, zabronił Mahlkemu publicznego noszenia polskiego medalu w szkole – Klohse był amtsleiterem, ale z rzadka tylko wykładał w mundurze partyjnym – Joachim zadowalał się dawnym małym amuletem i stalowym śrubokrętem, dyndającym pod jabłkiem Adama, które pewnemu kotu wydało się myszką.
Mahlke powiesił sczerniałą srebrną Matkę Boską pomiędzy brązowym profilem Piłsudskiego a pocztówkowym zdjęciem komodora Bontego, bohatera spod Narviku.
II
Czy ta adoracja była jedynie żartem? Wasz dom stał przy Westerzeile. Twoje poczucie humoru, jeżeli je w ogóle posiadałeś, było osobliwego rodzaju. Ależ nie, wasz dom znajdował się przy Osterzeile. Zresztą i tak wszystkie ulice osiedla wyglądały jednakowo. Wystarczyło, żebyś jadł kawałek chleba z masłem, a już pękaliśmy ze śmiechu, zarażając się nim nawzajem. Dziwiliśmy się, kiedy musieliśmy się śmiać z ciebie. Gdy jednak profesor Brunies zapytał wszystkich uczniów z naszej klasy o ich przyszły zawód, a ty – wówczas umiałeś już pływać – odpowiedziałeś mu: „Ja zostanę klownem i będę rozśmieszał ludzi”, w czworokątnej klasie nikt się nie roześmiał – a ja przestraszyłem się, bo kiedy Mahlke oświadczył, że pragnie być klownem w cyrku lub gdzie indziej, zrobił bardzo poważną minę i naprawdę można się było obawiać, że pobudzi kiedyś ludzi do okropnego śmiechu, choćby wsuniętą między numer z dzikimi zwierzętami a akrobacje na trapezie publiczną adoracją Marii Panny; ale to chyba było serio, ta modlitwa na krypie – czy też chciałeś nam tylko zrobić kawał?
Mieszkał przy Osterzeile, a nie przy Westerzeile. Jednorodzinny dom znajdował się obok, pomiędzy i naprzeciw takich samych domków jednorodzinnych, które różniły się tylko numeracją, ewentualnie różnymi wzorami lub sposobem podpięcia firanek, ale bynajmniej nie roślinnością w wąskich ogródkach przed domami. W każdym takim ogródku był też umieszczony na słupku domek dla ptaków i glazurowane ozdoby: żaby, muchomory albo karzełki. Przed domem Mahlkego przykucnęła ceramiczna żaba. Ale również przed następnym i jeszcze dalszym domkiem siedziały zielone ceramiczne żaby.
Krótko mówiąc, był to numer dwudziesty czwarty i Mahlke mieszkał, jeśli szło się od strony Wolfsweg, w czwartym domu po lewej stronie ulicy. Osterzeile, podobnie jak równoległa do niej
Westerzeile, stykała się pod kątem prostym z Bärenweg, równoległą do Wolfsweg. Kto szedł przez Westerzeile od strony Wolfsweg, widział, ponad czerwonymi dachówkami, po lewej ręce przednią i zachodnią stronę wieży z oksydowaną cebulastą kopułą. Kto szedł w tym kierunku przez Osterzeile, widział ponad dachami po prawej ręce przednią i wschodnią stronę tej samej dzwonnicy; kościół Serca Jezusowego znajdował się bowiem dokładnie pomiędzy Osterzeile a Westerzeile, po przeciwległej stronie Bärenweg, i czterema tarczami zegarowymi pod zieloną cebulastą kopułą wskazywał czas całej dzielnicy, od placu Maxa Halbego po katolicką kaplicę Marii Panny, która nie miała zegara, od Magdeburger Strasse po Posadowskiweg, w pobliżu Schellmuhl, i dzięki niemu zarówno ewangeliccy jak katoliccy robotnicy, urzędnicy, sprzedawczynie, uczniowie szkół podstawowych i gimnazjaliści, niezależnie od wyznania, mogli stawiać się punktualnie do pracy czy w szkole.
Ze swego pokoju Mahlke widział tarczę zegara po wschodniej stronie wieży. Urządził sobie izdebkę na poddaszu, między lekko pochylonymi ścianami, z deszczem i gradem tuż nad swoją czupryną z przedziałkiem pośrodku głowy; była to mansarda pełna chłopięcych rupieci, od zbioru motyli po fotosy ulubionych aktorów, lotników z wysokimi odznaczeniami i generałów wojsk pancernych; pomiędzy nimi zaś nie oprawiona reprodukcja Madonny Sykstyńskiej z dwoma pyzatymi aniołkami na samym dole obrazu, wspomniany już medal Piłsudskiego i pobożny, poświęcony amulet z Częstochowy obok fotografii komodora zespołu niszczycieli spod Narviku.
Już podczas pierwszych odwiedzin zwróciła moją uwagę wypchana biała sowa. Mieszkałem niedaleko, na Westerzeile; ale nie o mnie mamy mówić, tylko o Mahlkem albo o Mahlkem i o mnie, lecz zawsze ze względu na Mahlkego, ponieważ on miał przedziałek na środku głowy, nosił wysokie buty, miał to lub owo zawieszone na szyi, żeby odwrócić uwagę wiecznego kota od wiecznej myszy, klęczał przed ołtarzem Marii Panny, był nurkiem z wciąż świeżymi oparzeniami od słońca, wyprzedzał nas zawsze, choć brzydko skurczony, o dobry kawałek, i ledwie nauczył się pływać, chciał później, po ukończeniu szkoły i tak dalej, zostać klownem w cyrku i doprowadzać ludzi do śmiechu.
Sowa miała również pełen powagi przedziałek na środku głowy i tak samo jak Mahlke miała cierpiącą, łagodną i zdecydowaną, jak gdyby wewnętrznym bólem zęba wywołaną minę Zbawcy. To ojciec pozostawił mu w spadku tego dobrze spreparowanego, tylko lekko podbarwionego ptaka, którego szpony obejmowały brzozową gałąź.
Dla mnie, starającego się nie widzieć ani sowy, ani reprodukcji Madonny, ani srebrnego ryngrafu z Częstochowy, centralnym punktem izdebki był gramofon, który Mahlke z mozołem wydobył z okrętu. Płyt na dole nie znalazł. Widocznie rozpuściły się. Dosyć nowoczesne pudło z korbą i ruchomym ramieniem na igły wyszperał w owej mesie oficerskiej, która obdarzyła go już srebrnym medalem i paru innymi przedmiotami. Kabina leżała w śródokręciu, a więc w miejscu dla nas, nawet dla Hottena Sonntaga, niedostępnym. Bo my nurkowaliśmy tylko do części dziobowej i nie mieliśmy odwagi przeciskać się przez ciemną grodź, w której ledwie migotały czasem ryby, do maszynowni i przylegających do niej wąskich kajut.
Na krótko przed końcem pierwszych wakacji spędzonych na krypie Mahlke zdobył ten gramofon – zresztą, podobnie jak gaśnica, niemieckiej produkcji – nurkując chyba ze dwanaście razy, przy czym holował pudło metr po metrze w kierunku dziobu aż pod luk w pokładzie i wreszcie wywindował je na tej samej linie, za pomocą której wydobył przedtem Minimaxa do nas, na górę, na mostek.
Z drzewa i korka, naniesionego przez wodę, musieliśmy zmajstrować tratwę, żeby przewieźć na ląd skrzynkę, której korba była zardzewiała. Holowaliśmy ją na zmianę, Mahlke nie ciągnął wcale.
Tydzień później gramofon stał w jego izdebce zreperowany, naoliwiony, z pobrązowanymi częściami metalowymi. Talerz do płyt był pokryty nowym filcem. Nakręciwszy gramofon, Mahlke puścił w ruch pusty, jaskrawozielony talerz. Stał ze skrzyżowanymi rękami obok białej sowy na brzozowej gałęzi. Jego mysz spoczywała nieruchomo. Ja stałem plecami do sykstyńskiego oleodruku, spoglądałem to na pusty, lekko kołyszący się talerz gramofonowy, to przez okno mansardy, ponad jasnoczerwonymi dachami, w kierunku kościoła Serca Jezusowego z zegarem od frontu i zegarem po wschodniej stronie cebulastej wieży. Zanim wybiła szósta, sprężyna gramofonu z minowca rozkręciła się z monotonnym szumem i mechanizm stanął. Mahlke wielokrotnie nakręcał pudło, oczekując ode mnie nie zmniejszonego zainteresowania nowym ceremoniałem; wiele różnych, stopniowanych dźwięków, celebrowany pusty bieg. Wówczas Mahlke nie miał jeszcze płyt.