A kiedyśmy któregoś dnia naszemu psu Alexowi, bo była właśnie wspaniała pogoda…
Tak mniej więcej opowiadał ów udekorowany podporucznik, wtrącając pomiędzy opisy dwóch bitew powietrznych historię psa Alexa, którego chcieli nauczyć skoków na spadochronie, albo anegdotkę o pewnym gefrajtrze, który podczas alarmu zawsze za późno wygrzebywał się spod koców i wielokrotnie musiał latać w piżamie.
Podporucznik śmiał się, kiedy śmieli się uczniowie, nawet ci z primy, a niektórzy nauczyciele pozwalali sobie na lekki uśmiech. W trzydziestym szóstym zdał w naszej szkole maturę, a w czterdziestym trzecim zestrzelono go nad Zagłębiem Ruhry. Miał ciemne włosy, zaczesane gładko w tył, bez przedziałka, nie był bardzo wysoki, wyglądał raczej na zwinnego kelnera z nocnego lokalu. Opowiadał trzymając jedną rękę w kieszeni, ale wyciągał ją za każdym razem, kiedy miał opisać walkę powietrzną, aby uplastycznić obraz gestami obu rąk. Tę wymyślną grę wygiętych powierzchni dłoni opanował doskonale, umiał naśladować ramionami skradający się lot kołowy, wobec czego rezygnował z długich, wyjaśniających zdań, rzucał pojedyncze terminy i przechodził samego siebie naśladując, tak że się rozlegało na całą aulę, odgłosy wydawane przez motor od startu aż do lądowania i urywając je zająkliwie, gdy silnik miał defekt. Można było przypuszczać, że wyćwiczył ten numer w kasynie swojej jednostki, zwłaszcza, że słówko „kasyno” odgrywało w jego opowiadaniach zasadniczą rolę:
– Siedzieliśmy sobie wszyscy spokojnie w kasynie i właśnie… Akurat chciałem wejść do kasyna, bo… U nas w kasynie wisi…
Ale i poza tym, niezależnie od aktorskich gestów rąk i od wiernego naśladowania odgłosów, prelekcja jego była wcale dowcipna, ponieważ potrafił przypinać łatki naszym nauczycielom, którzy już za jego czasów mieli te same przezwiska co za naszych. Był przy tym miły, łobuzerski, trochę się wdzięczył, bez wielkiego zresztą bujania, a kiedy chodziło o coś niezwykle trudnego, mówił o szczęściu, a nie o sukcesie:
– Jestem po prostu w czepku urodzony, nawet w szkole, kiedy przypominam sobie niektóre promocje…
Potem, w środku uczniowskiego kawału, wspomniał trzech dawnych kolegów z klasy, którzy nie mogli, jak się wyraził, polec nadaremnie, ale nie zakończył swego przemówienia nazwiskami tych trzech poległych, tylko w lekki sposób, wyznaniem:
– Chłopcy, mówię wam: każdy, kto walczy na froncie, często i chętnie powraca myślą do szkolnych czasów!
Klaskaliśmy długo, ryczeliśmy i tupali. Dopiero kiedy dłonie zaczęły mnie piec i stwardniały, zauważyłem, że Mahlke zachowywał się powściągliwie i nie wyrażał swego uznania w kierunku katedry.
Przed nami dyrektor Klohse uderzająco gwałtownie potrząsał obu rękami swego dawnego ucznia, dopóki nie przestano klaskać. Potem z uznaniem chwycił podporucznika za ramiona, wypuścił nagle z rąk drobną figurkę, która natychmiast wróciła na swoje miejsce, i stanął na katedrze.
Mowa dyrektora trwała długo. Nuda rozlewała się od bujnych roślin w doniczkach aż po olejny portret na tylnej ścianie auli, który przedstawiał fundatora szkoły, niejakiego barona von Conradi. Szczupły podporucznik, wciśnięty pomiędzy profesorów Bruniesa i Mallenbrandta, spoglądał wciąż na swoje paznokcie. Chłodny, zalatujący miętą oddech Klohsego, który przepajał wszystkie jego lekcje matematyki i stał się dla nas niejako zapachem czystej wiedzy, ginął w wysokiej sali. Słowa dochodziły ledwie do środka auli:
– Cicoponas – iwtejgodzinie – przechodniukiedybędziesz – aletymrazemojczyzna – iniezechcemynigdyochoczotwardowytrwaleuczciwie – mówiłemjuż – uczciwie – aktonietoniech – iwtejgodzinie – uczciwymbyć – zakończyćsłowamischillera – ktożycianieskładawofierze owocówżycianiezbierze – aterazdopracy!
Zwolniono nas i dwoma winnymi gronami zawiśliśmy przed zbyt wąskimi wyjściami z auli. Pchałem się za Mahlkem. Pocił się, a usztywnione ocukrzoną wodą włosy sterczały pozlepiane w strąki koło resztek przedziałka. Nigdy, nawet w sali gimnastycznej, nie widziałem, żeby Mahlke się pocił. Smród po trzystu gimnazjalistach tkwił jak korek w drzwiach wyjściowych auli. Dwa pasma ścięgien Mahlkego, sięgające od siódmego kręgu szyjnego po wystającą potylicę, płonęły i perliły się. Dopiero w kolumnadzie przed dwuskrzydłowymi drzwiami, gdzie uczniowie z seksty z wielkim hałasem zaczęli się już bawić w berka, wyprzedziłem Mahlkego i rzuciłem mu prosto w twarz pytanie:
– No, i co powiesz?
Mahlke patrzył przed siebie. Starałem się nie widzieć jego szyi. Pomiędzy kolumnami stało gipsowe popiersie Lessinga: ale szyja Mahlkego zwyciężyła. Wtedy doszedł mnie jego spokojny i smętny głos, jak gdyby Mahlke chciał mi opowiedzieć o długoletnich cierpieniach swojej ciotki:
– Teraz muszą zestrzelić aż czterdzieści, jeżeli chcą to zdobyć. Na początku i kiedy skończyli we Francji i na północy, dostawali już po dwudziestu – a jeśli tak dalej pójdzie?
Przemówienie podporucznika widocznie ci nie posłużyło. Bo inaczej, czy sięgnąłbyś po tak tanią namiastkę? W tych czasach na wystawach sklepów papierniczych i tekstylnych leżały okrągłe lub owalne fosforyzujące plakietki i guziki. Niektóre miały kształt ryb, inne, świecąc mlecznozielonym światłem, ukazywały w ciemności mewę w locie. Plakietki te nosili na klapach płaszczy przeważnie starsi panowie i słabowite staruszki, obawiając się zderzenia na zaciemnionych ulicach; istniały także laski z fosforyzującymi paskami.
Ty nie byłeś ofiarą obrony przeciwlotniczej, a jednak sprawiłeś sobie pięć czy sześć plakietek, całą ławicę świecących ryb, pułk żeglujących mew, bukiety fosforyzujących kwiatów, umieszczając je najpierw na klapach płaszcza, potem na szalu; kazałeś ciotce przyszyć do twego płaszcza pół tuzina guzików ze świecącej masy, od góry do dołu, zrobiłeś z siebie klowna; takim widziałem ciebie, takim cię wciąż widzę i długo jeszcze będę cię widział: jest zima, w podwójnym świetle wieczoru, przez ukośnie zacinający śnieg albo przez ledwie zróżnicowane pasma ciemności kroczysz po Bärenweg i masz: raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć zielonkawo świecących guzików; żałosny upiór, który może wystraszyć najwyżej dzieci i babcie i który stara się odwrócić uwagę od swojej skazy, i tak niewidocznej czarną nocą, ale ty sobie pewnie myślałeś: żadne ciemności nie zdołają pochłonąć tego wybujałego owocu, każdy go widzi, domyśla się, wyczuwa, chciałby go schwycić, bo on sam się prosi do ręki; żeby ta zima prędzej minęła – chcę znów nurkować i być pod wodą.
VI
Ale kiedy nadeszło lato z truskawkami, komunikatami nadzwyczajnymi i pogodą do kąpieli, Mahlke nie chciał pływać. Popłynęliśmy w połowie czerwca po raz pierwszy do wraku. Nie mieliśmy wielkiej ochoty. Złościli nas uczniowie niższej i wyższej tercji, którzy przed nami i razem z nami płynęli do krypy, stadem obsiedli mostek, nurkowali i wydobyli ostatnie dające się odśrubować zawiasy. Dawniej Mahlke musiał prosić: „Pozwólcie mi popłynąć z wami, ja już umiem pływać” – teraz Schilling, Winter i ja nalegaliśmy na niego:
– Chodź z nami. Bez ciebie nudy na pudy. Opalać się możemy przecież i na naszej krypie. Może znajdziesz znowu coś fajnego tam na dole.
Niechętnie, po wielokrotnej odmowie, Mahlke wlazł w ciepłą zupę pomiędzy plażą a pierwszą mielizną. Płynął bez śrubokrętu, trzymał się pomiędzy nami, na odległość dwóch ramion za Hottenem Sonntagiem, robił nareszcie spokojne ruchy i po raz pierwszy posuwał się wolno, bez kurczowego rzucania się naprzód i pryskania. Na mostku usadowił się w cieniu za kabiną nawigacyjną i nie można go było skłonić do nurkowania. Nie odwracał nawet głowy, kiedy ci z tercji znikali w dziobie i wynurzali się z jakimiś fidrygałkami w rękach. A przecież Mahlke mógłby przeszkolić chłopaków. Niektórzy prosili go nawet o wskazówki, ale on ledwie odpowiadał. Właściwie Mahlke spoglądał wciąż zmrużonymi oczyma na otwarte morze w stronę boi kierunkowej, ale nie interesowały go ani wpływające frachtowce, ani wypływające kutry, ani torpedowce sunące w szyku. Tylko okręty podwodne robiły na nim jakie takie wrażenie. Czasami daleko na morzu wysunięty peryskop zanurzonego okrętu rozdzierał wodę kreską piany. W stoczni Schichaua budowano seriami siedemsetpięćdziesięciotonowe łodzie, odbywały one w zatoce lub za Helem próbne rejsy, wynurzały się z głębin toru wodnego, dopływały do wejścia do
portu i rozpraszały naszą nudę. Pięknie wyglądało, kiedy się wynurzały: najpierw peryskop. Ledwie wieżyczka znalazła się nad wodą, wypluwała z siebie sylwetkę jednego albo dwóch marynarzy. Mętnobiałymi strumieniami woda spływała z działa, z dziobu, potem z rufy, z wszystkich luków coś wyłaziło, myśmy krzyczeli i machali rękami – nie jestem pewien, czy z okrętu nam odpowiadano, choć widzę przed sobą z wszelkimi szczegółami scenę pozdrawiania i czuję ją znowu jako napięcie w stawie ramienia; ale odpowiadano, czy nie odpowiadano, wynurzanie się okrętu podwodnego boleśnie porusza serce i nie ustaje – tylko Mahlke nigdy nie machał.
…a pewnego dnia – było to w końcu czerwca, jeszcze przed wakacjami, i zanim kapitan marynarki miał wykład w auli naszej szkoły – Mahlke opuścił swoje miejsce w cieniu, ponieważ uczeń niższej tercji nie wynurzał się z dziobu minowca. Mahlke nurkował przez luk pomieszczeń dziobowych i wydobył chłopca, który zaplątał się w śródokręciu, ale jeszcze przed maszynownią. Znalazł go pod sufitem, między rurami i zwojami kabli. Dwie godziny Schilling i Hotten Sonntag pracowali na przemian według wskazówek Mahlkego. Powoli twarz chłopca nabierała barwy, ale w drodze powrotnej trzeba go było holować.
Następnego dnia Mahlke nurkował znowu jak opętany, ale bez śrubokrętu. Już w drodze do krypy wziął dawne tempo, oderwał się od nas i zanim wciągnęliśmy się na mostek, zdążył już dać nurka.
Zima, oblodzenie i gwałtowne wichry pozbawiły naszą krypę ostatniej resztki relingu, obu tarcz obrotowych i dachu kabiny nawigacyjnej. Tylko warstwa zaschniętego mewiego łajna przetrwała dobrze zimę, a nawet się powiększyła. Mahlke nic nie wydobył, nie odpowiadał też, gdyśmy go zasypywali coraz to nowymi pytaniami. Dopiero późnym popołudniem, kiedy już z dziesięć czy dwanaście razy był na dole, a my zaczęliśmy rozluźniać stawy gotując się do drogi powrotnej, Mahlke nie wynurzył się i wtedy padł na nas blady strach.
Jeżeli teraz powiem: pięć minut oczekiwania, nic to nie znaczy; ale po pięciu długich jak lata minutach, które wypełnialiśmy przełykaniem śliny, aż nasze języki leżały obrzmiałe i suche w wysuszonej jamie ustnej, zanurzyliśmy się jeden po drugim we wnętrzu okrętu: w dziobie nic, kolki. Za Hottenem Sonntagiem po raz pierwszy odważyłem się przepłynąć przez grodź, zajrzałem przelotnie do dawnej mesy oficerskiej, musiałem wypłynąć, wyszedłem z luku, kiedy się już dusiłem, znów dałem nurka, powtórnie przedostałem się przez grodź i dopiero po dobrej pół godzinie zrezygnowałem. W siedmiu czy w sześciu leżeliśmy plackiem na mostku, ciężko dysząc. Mewy zataczały coraz mniejsze kręgi, widocznie coś zwąchały. Na szczęście nie było na krypie szczeniaków z tercji. Wszyscy milczeli albo też gadali jednocześnie. Mewy rzuciły się w bok i przyleciały znowu. Układaliśmy sobie, co powiemy kąpielowemu, matce Mahlkego, jego ciotce i dyrektorowi Klohsemu, bo należało liczyć się z przesłuchaniem w szkole. Ponieważ byłem prawie że sąsiadem Mahlkego, wlepili mi wizytę na Osterzeile. Schilling miał powiedzieć kąpielowemu i w szkole.
– Jeżeli go nie znajdą, musimy przypłynąć z wieńcem i zrobić uroczyste pożegnanie.
– Złożymy się. Każdy da co najmniej po pięćdziesiąt fenigów.
– Albo rzucimy wieniec stąd przez burtę, albo spuścimy go do wnętrza dziobu.
– Musimy też zaśpiewać – powiedział Kupka; ale ten brzęczący, pusty śmiech, który zawtórował jego propozycji, nie pochodził od żadnego z nas: ktoś śmiał się wewnątrz mostku. I podczas gdy nie odważyliśmy się jeszcze spojrzeć za siebie i oczekiwaliśmy powtórzenia tego odgłosu, od strony dziobu rozległ się normalny, już nie brzmiący pusto śmiech. Z luku wynurzył się Mahlke z ociekającym wodą przedziałkiem na środku głowy, wcale nie oddychał z trudem, rozcierał sobie świeże oparzenia na karku i na ramionach i powiedział śmiejąc się bekliwie, trochę ironicznie, ale raczej dobrodusznie:
– No, ułożyliście już mowę i skreśliliście mnie z ewidencji? Zanim popłynęliśmy z powrotem – Winter dostał wkrótce po tej przerażającej historii ataku płaczu i trzeba go było uspokajać – Mahlke zanurzył się jeszcze raz. Po piętnastu minutach – Winter wciąż jeszcze szlochał – znalazł się znowu na mostku, mając na uszach zewnętrznie zupełnie nie uszkodzone, trochę tylko zapleśniałe słuchawki, takie, jakich używają telegrafiści; Mahlke odkrył bowiem w śródokręciu dostęp do pomieszczenia, które znajdowało się wewnątrz mostku kapitańskiego, powyżej poziomu wody: do dawnej kabiny telegrafisty minowca. Opowiadał, że pomieszczenie ma suchą podłogę, ale jest trochę wyziębione.
W końcu przyznał się, że odkrył wejście do kabiny wtedy, gdy wyzwalał chłopca z tercji spomiędzy rur i kabli.
– Wszystko pięknie zamaskowałem. Nawet sam diabeł nie znajdzie wejścia. Ale to była niewąska robota. Teraz ta buda należy do mnie, żebyście wiedzieli. Jest zupełnie przytulna. Mógłbym się tam ukryć, gdyby kiedyś było ze mną krucho. Dużo tam jeszcze technicznych przyrządów, nadajnik i tak dalej. Trzeba by go uruchomić. Przy okazji spróbuję.
Ale tego Mahlke nie zdołałby dokonać. Zresztą wcale nie próbował. A jeżeli nawet cichaczem majstrował coś na dole, widocznie nie udawało mu się. Chociaż był zręczny w majsterkowaniu i dobrze znał się na modelarstwie, jego plany nigdy nie szły w kierunku techniki; zresztą, gdyby Mahlke uruchomił aparat i coś zaczął nadawać, nakryłaby nas policja portowa albo marynarka.
Wydobywał więc tylko różne techniczne rupiecie z kabiny, rozdarowywał je Kupce, Eschowi i chłopakom z tercji, nosił przez dobry tydzień słuchawki na uszach i wyrzucił je za burtę dopiero wtedy, gdy zaczął planowo urządzać dla siebie kabinę telegrafisty.
W zniszczone koce wełniane zawinął książki – nie pamiętam już, jakie, zdaje mi się, że była tam „Cuszima”, powieść o bitwie morskiej, jeden czy dwa tomy Dwingera, również coś religijnego – zapakował zawiniątko w ceratę, zasmarował szwy smołą, dziegciem czy woskiem, załadował na poręczną tratwę, zbitą z wyrzuconego na brzeg drewna, i płynąc przetransportował to do wnętrza wraku, częściowo przy naszej pomocy. Podobno udało mu się książki i koce przenieść do kabiny prawie suche. Następny transport składał się ze świec woskowych, maszynki spirytusowej, paliwa, aluminiowego garnka, herbaty, płatków owsianych i suszonych jarzyn. Często tkwił tam godzinę i nie odpowiadał, kiedy gwałtownym pukaniem chcieliśmy go skłonić do powrotu. Oczywiście podziwialiśmy go. Ale Mahlke ledwie to zauważał, stawał się coraz bardziej mrukliwy i nawet nie pozwalał nam już pomagać przy transporcie swoich manatków. Kiedy przed naszymi oczyma zwinął w rulon barwną reprodukcję Madonny Sykstyńskiej, znaną mi z jego mansardy, wsunął ją do kawałka mosiężnego pręta od firanek, otwarte końce zalepił plasteliną i przeprawił Madonnę w rurze najpierw na krypę, a następnie do kabiny, wiedziałem już, dla kogo zadawał sobie tyle trudu, dla kogo przygotowywał kabinę.
Reprodukcja widocznie niezbyt dobrze zniosła nurkowanie, albo też papierowi szkodziło przebywanie w zimnym, być może wilgotnym pomieszczeniu z niedostatecznym dopływem świeżego powietrza, ponieważ nie miało iluminatorów ani połączenia z wentylatorami, zresztą i tak zatopionymi; w każdym razie kilka dni po przeprawieniu oleodruku do kabiny Mahlke miał znowu coś uwieszonego na szyi: nie był to śrubokręt, lecz ryngraf z wizerunkiem tak zwanej czarnej Matki Boskiej Częstochowskiej, zawieszony za uszko na czarnym sznurowadle poniżej dołka. Podnieśliśmy już znacząco brwi, myśleliśmy, że teraz zacznie znowu swoje historie z Madonną, nagle, ledwie zdołaliśmy zasiąść na pokładzie i trochę się osuszyć, Mahlke zniknął w dziobie, ale po niecałym kwadransie był już bez sznurowadła i ryngrafu pomiędzy nami i siedząc za kabiną nawigacyjną robił wrażenie zadowolonego.
Gwizdał. Po raz pierwszy słyszałem, że Mahlke gwiżdże. Oczywiście nie gwizdał po raz pierwszy. Ale dopiero wtedy zauważyłem, że gwiżdże, bo rzeczywiście po raz pierwszy złożył w ten sposób wargi; ale tylko ja, jedyny – poza nim – katolik na krypie, wtórowałem mu: gwizdał bowiem jedną maryjną pieśń po drugiej, zsunął się ku resztkom relingu i, wyraźnie w dobrym humorze, zwisającymi nogami zaczął wybijać takt o chwiejne ścianki mostku, potem, przy akompaniamencie głuchego dudnienia, nie zatrzymując się ani na chwilę, odgwizdał całą sekwencję na Zielone Świątki: „Veni, Sancte Spiritus”, wreszcie zaś – tylko na to czekałem – sekwencję na piątek przed Niedzielą Palmową. Wszędzie dziesięć strof od „Stabat Mater dolorosa” aż do „Paradisi gloria” i „Amen” wymamrotał jak z nut; ja, który wówczas jeszcze gorliwie, potem już tylko sporadycznie służyłem do mszy księdzu Guzewski emu, mógłbym sklecić co najwyżej początki strof.