A pomiędzy dwoma ruchami notuję – przecież woda mnie unosi: to była ostatnia niedziela przed letnimi wakacjami. Co się wówczas działo? Zajęto Krym, a w północnej Afryce Rommel posuwał się znowu naprzód. Od Wielkanocy byliśmy w niższej sekundzie. Esch i Hotten Sonntag zgłosili się na ochotnika, obaj do lotnictwa, ale potem, tak samo jak ja, który wahałem się i wahałem, chciałem pójść do marynarki, to znów nie chciałem, dostali się do grenadierów pancernych, rodzaju lepszej piechoty. Mahlke nie zgłosił się, jak zawsze był wyjątkiem, i powiedział:
– Chyba macie kręćka!
A przecież, jako starszy od nas o rok, miał najlepsze szansę, żeby wydostać się przed nami; ale kiedy się pisze, nie należy wybiegać naprzód.
Ostatnie dwadzieścia metrów przepłynąłem jeszcze wolniej, wciąż żabką, żeby się nie zmęczyć. Wielki Mahlke siedział jak zawsze w cieniu kabiny nawigacyjnej. Tylko jego kolana sterczały w słońcu. Musiał już raz być na dole. Gulgoczące tony jakiejś uwertury dolatywały z lekkim wiatrem, płynęły ku mnie wraz i z szumem drobnych fal. Lubował się w takich efektach: nurkował do swojej kryjówki, nakręcał gramofon, nakładał płytę, z ociekającym wodą przedziałkiem wydostawał się z powrotem na górę, przysiadał w cieniu i słuchał swojej muzyki, podczas gdy mewy udowadniały krzykiem wiarę w wędrówkę dusz.
Nie, zanim będzie za późno, chcę się jeszcze odwrócić na wznak i poobserwować wielkie chmury, kształtem przypominające worki kartofli, które w zawsze równym ordynku wędrowały od Zatoki Puckiej ponad naszym okrętem w kierunku południowego wschodu i dostarczały nam zmian w oświetleniu i chłodu na długość chmury. Nigdy nie widziałem tak pięknych, tak białych, tak podobnych do worków kartofli chmur – chyba może na wystawie pod hasłem: „Dzieci z naszej parafii malują lato”, którą ojciec Alban z moją pomocą urządził przed mniej więcej dwoma laty w naszym Domu im. Kolpinga . Dlatego jeszcze raz, zanim pogięte zardzewiałe żelastwo łodzi znajdzie się w zasięgu moich rąk: dlaczego ja? Dlaczego nie Hotten Sonntag albo Schilling? Mogłem przecież wysłać na krypę chłopców z tercji albo Tullę z Hottenem Sonntagiem. Albo wszystkich razem, z Tullą na okrasę, tym bardziej że ci z tercji, a zwłaszcza jeden z nich, podobno spokrewniony z Tullą – nazywano go zawsze jej kuzynem – lecieli na tego chudzielca. A tymczasem płynąłem sam, kazałem Schillingowi uważać, żeby nikt się za mną nie wypuścił, i nie śpieszyłem się.
Ja, Pilenz – moje nazwisko nie ma zresztą nic do rzeczy – były ministrant, chciałem zostać Bóg wie czym, a jestem sekretarzem w Domu im. Kolpinga , nie mogę wyzwolić się od tego wszystkiego, czytam Bloya, gnostyków, Bólla, Friedricha Heera i często z przejęciem wertuję „Wyznania” starego, poczciwego Augustyna, dyskutuję całymi nocami przy mocnej herbacie na temat Krwi Chrystusa, Trójcy Świętej i sakramentu łaski z ojcem Albanern, oświeconym, nawpół wierzącym franciszkaninem, opowiadam mu o Mahlkem i jego Marii Pannie, o grdyce Mahlkego i o ciotce Mahlkego, o przedziałku Mahlkego, cukrzonej wodzie, gramofonie, białej sowie, śrubokręcie, pomponikach z włóczki, świecących guzikach, o kocie, myszy, a także, mea culpa, jak Wielki Mahlke siedział na krypie, a ja, nie śpiesząc się, żabką i na wznak, płynąłem do niego; bo tylko ja byłem z Mahlkem prawie zaprzyjaźniony, jeżeli w ogóle można się było przyjaźnić z Mahlkem. W każdym razie starałem się o to. A właściwie, nie. Biegłem z własnej woli obok niego, wpatrzony w jego zmieniające się atrybuty. Gdyby Mahlke powiedział: „Zrób to i to!”, zrobiłbym to, a nawet jeszcze więcej. Ale Mahlke nic nie mówił, bez słowa i bez gestu godził się, że za nim łaziłem, że nakładając drogi wstępowałem do niego na Osterzeile, żeby iść do szkoły u jego boku. A kiedy wprowadził modę pomponików, byłem pierwszym, który jej uległ i nosił pomponiki na szyi. Przez pewien czas chodziłem nawet, ale tylko w domu, z śrubokrętem zawieszonym na sznurowadle. I jeżeli w dalszym ciągu zarabiałem na wdzięczność księdza Guzewskiego jako ministrant, chociaż od czasów niższej tercji nic we mnie nie zostało z wiary wraz z wszelkimi związanymi z nią założeniami, to tylko dlatego, żeby móc podczas komunii wpatrywać się w krtań Mahlkego. Z tego samego powodu, kiedy Wielki Mahlke po feriach wielkanocnych czterdziestego drugiego roku – na Koralowym Morzu trwały wtedy walki z lotniskowcami – po raz pierwszy się ogolił, ja również w dwa dni później oskrobałem moją brodę, choć nie było na niej jeszcze śladu zarostu. I gdyby Mahlke po przemówieniu dowódcy łodzi podwodnej powiedział do mnie: „Pilenz, zwędź mu ten wisiorek!”, zdjąłbym z haczyka czarno-biało-czerwoną wstążkę i schował ją dla ciebie.
Ale Mahlke sam troszczył się o swoje sprawy, siedział oto na mostku w cieniu, przysłuchiwał się wybrzmiewającym tonom skrzekliwej podwodnej muzyki: „Cavalleria rusticana” – w górze mewy – morze to gładkie, to lekko pomarszczone, to rozkołysane krótkimi falami – dwie pękate łajby na redzie – przemykające się cienie chmur – zespół ścigaczy w kierunku Pucka: sześć fal dziobowych, pomiędzy nimi kutry rybackie – już bulgocze woda koło wraku, płynę powoli żabką, patrzę w bok, na resztki wentylatorów – ile ich było właściwie? – zanim ręce moje schwytają zardzewiałe żelastwo, widzę ciebie od dobrych piętnastu lat: ciebie! Płynę, chwytam się zardzewiałego żelastwa, widzę ciebie: Wielki Mahlke przysiadł nieruchomo w cieniu, skrzekliwa płyta w kabinie, zakochana wciąż w tym samym miejscu, skończyła się, mewy odfruwająj a ty – masz ów przedmiot zawieszony na wstążce u szyi.
Wyglądało to zabawnie, bo poza tym nie miał nic na sobie. Nagi, kościsty, ze skórą jak zawsze spaloną przez słońce, siedział skulony w cieniu. Tylko na kolana padał blask. Długi, na wpół sztywny członek i jądra rozpłaszczone na przeżartym rdzą żelazie. Ręce między ściśniętymi kolanami. Włosy kosmykami opadające na uszy, ale wciąż jeszcze, mimo nurkowania, przedzielone po środku. Twarz, a raczej mina Zbawiciela – a poniżej, jako jedyna część „ubrania”: wielki, bardzo wielki lizak, zwisający nieruchomo o dłoń pod obojczykiem.
Po raz pierwszy jabłko Adama, które, jak do dziś przypuszczam, było motorem i hamulcem Mahlkego – choć miał również motory zastępcze – zyskało całkowity równoważnik. Cicho spało pod skórą i przez pewien czas nie musiało się poruszać, bo to, co sprawiało mu ulgę i wisiało w postaci dobrze wyważonego krzyża, miało swoją prehistorię; już w tysiąc osiemset trzynastym roku, kiedy złoto oddawano za żelazo, zostało zaprojektowane, chwytliwe dla oka i w duchu klasycystycznym, przez poczciwego, starego Schinkla; potem wprowadzono małe zmiany w latach siedemdziesiąt-siedemdziesiąt jeden, małe zmiany w latach czternaście-osiemnaście i obecnie. Nie miało jednak nic wspólnego z rozwiniętym z krzyża maltańskiego orderem „Pour le merite”, chociaż schinkelowski płód był pierwszym odznaczeniem, które z piersi powędrowało na szyję i obwieściło zasadę symetrii.
– No, Pilenz! Wcale ładne cacuszko, co?
– Klasa, daj dotknąć.
– Uczciwie zasłużone, no nie?
– Zaraz pomyślałem sobie, że tyś je zwędził.
– Co znaczy zwędził? Nadano mi je wczoraj, ponieważ z konwoju do Murmańska zatopiłem pięć łajb i prócz tego krążownik klasy „Southampton”…
Wpadliśmy w idiotyczny nastrój, chcieliśmy udowodnić sobie, że jesteśmy w doskonałych humorach, wyryczeliśmy wszystkie zwrotki pieśni: „Płyniemy przeciw Anglii”, wymyślaliśmy nowe, w których zamiast tankowców i transportowców dziurawiliśmy „śródokręcia” pewnych dziewcząt i nauczycielek z gimnazjum im. Gudrun, przez ręce złożone w trąbkę ogłaszaliśmy komunikaty nadzwyczajne z częściowo nieprzyzwoicie przeinaczonymi, częściowo bombastycznie wyolbrzymionymi cyframi zatopień, bębniliśmy pięściami i piętami w pokład mostku: krypa dudniła, brzęczała, zeschnięte łajno odpadało, mewy wróciły, ścigacze wchodziły do portu, ponad nami wędrowały na horyzoncie piękne białe chmury, zwiewne jak pióropusze dymu, ruch, szczęście, migotanie, rybki nie tańczyły, było nadal pogodnie, wprawdzie chrząstka skakała, ale nie z powodu krtani, nie, bo cały Mahlke był ożywiony i po raz pierwszy trochę niedorzeczny, bez zbawicielskiej miny, bzikował, zdjął sobie cacko z szyi, ceremonialnym gestem przyłożył końce wstążki z obu stron ponad biodrami i zabawnie naśladując pozycję nóg, ramion i przekrzywionej głowy dziewczyny, ale nie jakiejś określonej, tylko tak w ogóle, zawiesił wielki metalowy lizak na członku i jądrach: ale order zdołał zakryć zaledwie jedną trzecią jego narządów płciowych.
Tymczasem twój numer cyrkowy zaczął mnie powoli irytować – zapytałem go, czy ma zamiar zatrzymać zdobycz, powiedziałem, że najlepiej byłoby, gdyby ukrył ją w swojej kabinie pod mostkiem, pomiędzy białą sową, gramofonem i Piłsudskim.
Wielki Mahlke miał inne plany i przeprowadził je. Bo gdyby Mahlke schował order pod pokładem; albo lepiej, gdybym nigdy nie przyjaźnił się z Mahlkem; albo jeszcze lepiej, gdyby jedno i drugie zbiegło się razem: gdyby ów przedmiot znikł w kabinie telegrafisty, a ja tylko luźno, z ciekawości i ponieważ chodziliśmy do tej samej klasy, byłbym związany z Mahlkem – wtedy nie musiałbym teraz pisać, nie musiałbym mówić do ojca Albana: „Czy to moja wina, że Mahlke później…” Ale ja piszę, bo muszę się od tego uwolnić. Wprawdzie przyjemnie jest uprawiać akrobacje na papierze – ale co mi pomogą białe chmury, wietrzyk, w precyzyjnym szyku wchodzące do portu ścigacze i stado mew, odgrywających rolę greckiego chóru; co mi po czarodziejskich sztuczkach z gramatyką; i gdybym nawet wszystko pisał małą literą i bez interpunkcji, musiałbym i tak powiedzieć: Mahlke nie ukrył zdobyczy w dawnej kabinie telegrafisty byłego polskiego minowca „Rybitwa”, nie powiesił jej pomiędzy marszałkiem Piłsudskim i czarną Matką Boską, ponad gramofonem-gruchotem i rozkładającą się białą sową, złożył tylko na dole krótką półgodzinną wizytę z lizakiem na szyi, podczas gdy ja liczyłem mewy, chełpił się – jestem tego pewien – przed swoją Madonną pięknym orderem, wyniósł go znowu przed luk w dziobie na światło dzienne, nałożył na siebie i swoje cacko spodenki kąpielowe, popłynął razem ze mną w wyrównanym tempie z powrotem na plażę i na oczach Schillinga, Hottena Sonntaga, Tulli Pokriefke i chłopców z tercji przeszmuglował metalowy przedmiocik w ściśniętej ręce do swojej kabiny w kąpielisku dla mężczyzn.
Jeśli o mnie chodzi, to tylko połowicznie i półgębkiem poinformowałem Tullę i jej towarzyszy, potem również zniknąłem w swojej kabinie, przebrałem się szybko i złapałem Mahlkego na przystanku dziewiątki. Przez całą drogę tramwajem starałem się go namówić, żeby oddał order – jeżeli w ogóle chce to zrobić – osobiście kapitanowi, o którego adres można się będzie wystarać.
Myślę, że wcale mnie nie słuchał. Staliśmy stłoczeni na tylnym pomoście. Wokoło nas ścisk, jak zwykle w późne popołudnie niedzielne. Pomiędzy przystankami otwierał rękę, którą trzymał między swoją a moją koszulą, i obaj patrzyliśmy w dół na ciemny metal z mokrą jeszcze, pomiętą wstążką. Koło Gut Saspe Mahlke przyłożył sobie na próbę order do węzła krawatu i nie zawiązując wstążki próbował przejrzeć się w szybie na pomoście jak w lustrze. Póki tramwaj stał na mijance, czekając na wóz z przeciwnej strony, spoglądałem uparcie ponad uchem Mahlkego, ponad zaniedbanym cmentarzem w Saspe i pokrzywionymi sosnami nadbrzeżnymi, ku lotnisku i miałem szczęście: gruby trójmotorowy Ju 52 powoli schodził do lądowania i dopomógł mi.
Ale niedzielni pasażerowie tramwaju i tak nie zwróciliby chyba uwagi na przedstawienie, które urządził Wielki Mahlke. Z małymi dziećmi i zwiniętymi płaszczami kąpielowymi na rękach, zmęczeni plażowaniem, staczali głośne boje ponad ławkami. Między przednim a tylnym pomostem tramwaju przelewał się głośny, to cichnący, to nasilający się, to znów dławiony płacz dzieci, przechodzący w senne kwilenie, unosiły się wyziewy, które potrafiłyby skwasić mleko.
Na końcowej stacji Brunshoferweg wysiedliśmy i Mahlke rzucił przez ramię, że ma zamiar zakłócić poobiednią drzemkę dyrektora Waldemara Klohsego; zamierza pójść sam – nie ma też sensu czekać na niego.
Klohse mieszkał – o czym wszyscy wiedzieliśmy – przy Baumbachallee. Towarzyszyłem jeszcze Wielkiemu Mahlkemu przez wykaflowany tunel pod torami kolejowymi, a potem puściłem go samego: szedł zygzakami, nie śpiesząc się. W lewej ręce trzymał końce wstążki pomiędzy kciukiem a wskazującym palcem i kręcił młynka orderem, jakby to było śmigło pchające nas ku Baumbachallee.
Przeklęty plan i przeklęte wykonanie! Gdybyś był cisnął to świecidełko między konary lip: w tej willowej dzielnicy, ocienionej liściastymi drzewami, było dosyć srok, które pochwyciłyby je i zaniosły do swoich kryjówek, do srebrnych łyżeczek, pierścionków i broszek, do wielkiej ptasiej rupieciarni.
W poniedziałek Mahlkego nie było w szkole. W klasie coś przebąkiwano. Profesor Brunies miał lekcję niemieckiego. Nad otwartym tomem Eichendorffa znowu ssał tabletki cebionu, które powinien był rozdzielić pomiędzy uczniów. Od strony katedry
dochodził jego starczy, słodko-lepki bełkot: parę stronic z „Nicponia”, potem „Koło młyńskie”, „Kółeczko”, „Grajek” – „Wędrowali dwaj rześcy czeladnicy…” – „Jeśli sarenkę kochasz ponad inne…” – „We wszystkim drzemie pieśń…” – „Wiew łagodny tchnie niebiesko” – o Mahlkem ani słowa.
Dopiero we wtorek wszedł do klasy dyrektor Klohse z szarą teczką pod pachą, stanął obok profesora Erdmanna – który zmieszany zacierał ręce – i ponad naszymi głowami wionął chłodnym oddechem, że zdarzyło się coś niesłychanego, i to w chwili dziejowej, kiedy wszyscy powinni być solidarni. Dany uczeń – Klohse nie wymienił nazwiska – został usunięty ze szkoły. Postanowiono jednak nie zawiadamiać innych instancji, na przykład władz rejonowych. Wszystkim uczniom zaleca się zachować całkowite milczenie i dla dobra imienia szkoły starać się powetować haniebny postępek. Takie jest życzenie dawnego ucznia, kapitana marynarki, dowódcy łodzi podwodnej, odznaczonego, i tak dalej…
Wprawdzie Wielki Mahlke wyleciał z naszej budy, ale został przeniesiony do gimnazjum im. Horsta Wessela, bo w czasie wojny rzadko się zdarzało, żeby kogoś zupełnie wydalano ze szkół. Również w tamtej uczelni nie robiono wiele hałasu z powodu jego historii.
IX
Gimnazjum im. Horsta Wessela nazywało się przed wojną gimnazjum realnym im. Kronprinca Wilhelma i pachniało kurzem tak samo jak nasza szkoła. Jego gmach, zbudowany, zdaje się, w tysiąc
dziewięćset dwunastym roku, tylko zewnętrznie weselszy niż nasza buda z czerwonej cegły, znajdował się na południu przedmieścia, u stóp Jaschkentaler Wald, tak więc, kiedy jesienią rozpoczęła się znowu nauka, moja droga do szkoły nigdzie nie przecinała się z drogą Mahlkego.
Również w czasie wielkich ferii Mahlke przepadł bez wieści – lato bez Mahlkego – bo, jak mówiono, zgłosił się na obóz przysposobienia wojskowego, aby przejść kurs przygotowawczy do służby łączności. Nie pokazywał swoich oparzeń ani w Brösen, ani na plaży kąpieliska w Glettkau. Ponieważ nie było sensu szukać go w kaplicy Marii Panny, ksiądz Guzewski nie mógł liczyć podczas tych wakacji na najpewniejszego ze swoich ministrantów – ministrant Pilenz powiedział sobie: nie ma mszy bez Mahlkego.
Opuszczeni przez Mahlkego, siadywaliśmy od czasu do czasu na krypie, ale bez przyjemności. Hotten Sonntag bezskutecznie usiłował znaleźć dojście do kabiny telegrafisty. Także pomiędzy chłopcami z tercji chodziły wciąż nowe słuchy o fantastycznej i w zwariowany sposób urządzonej kryjówce we wnętrzu nadbudówki mostku. Jakiś wisus z blisko osadzonymi oczami, którego smarkateria z kornym podziwem nazywała Störtebekerem , nurkował niezmordowanie. Kuzyn Tulli Pokriefke, raczej chucherkowaty chłopczyna, był raz czy dwa na krypie, ale nie nurkował. W myślach albo też naprawdę próbowałem rozpocząć z nim rozmowę o Tulli; zależało mi na niej. Ale, tak jak mnie, zawróciła ona również kuzynowi głowę – i to czym? – sfilcowaną wełną, nieodłącznym zapachem kleju stolarskiego. – Gówno cię to obchodzi! – odpowiedział mi kuzyn, albo też mógł tak odpowiedzieć.
Tulla nie pokazywała się na krypie, przesiadywała na plaży, ale zerwała z Hottenem Sonntagiem. Wprawdzie byłem z nią dwa razy w kinie, ale nie stało się to dla mnie źródłem szczęścia: do kina chodziła z każdym. Mówiono, że zadurzyła się w owym Störtebekerze, i to nieszczęśliwie, ponieważ Störtebeker był przede wszystkim zapatrzony w naszą łajbę i szukał wejścia do kabiny Mahlkego. Pod koniec wakacji wiele szeptano o jego nurkowaniu, uwieńczonym rzekomo pomyślnym skutkiem. Dowodów nie było: nie wydobył ani jednej wygiętej od wilgoci płyty, ani jednego przegniłego pióra białej sowy. Pomimo to plotki utrzymywały się; a kiedy dwa i pół roku później nakryto ową dosyć osobliwą bandę młodocianych, której przywódcą miał być Störtebeker, podczas procesu była podobno mowa o naszej krypie i o kryjówce we wnętrzu mostku kapitańskiego. Ale ja byłem już wówczas w wojsku, dowiedziałem się o tym tylko z napomknięć, gdyż ksiądz Guzewski aż do końca, dopóki działała poczta, pisywał do mnie na wpół duszpasterskie, na wpół przyjacielskie listy. W jednym z ostatnich, ze stycznia czterdziestego piątego roku – kiedy wojska rosyjskie docierały już do Elbląga – była wzmianka o świętokradczym napadzie, którego dokonała tak zwana „banda sprzątaczy”, okradając kościół Serca Jezusowego, teren działalności księdza Wiehnke. Młody Störtebeker był w liście wymieniony po nazwisku; czytałem też, zdaje się, coś o trzyletnim dziecku, które banda czciła jako talizman, maskotkę. Niekiedy jestem tego pewien, a niekiedy waham się, czy w ostatnim lub przedostatnim liście księdza Guzewskiego – cały plik, podobnie jak mój dziennik, przepadł wraz z chlebakiem koło Cottbus – była mowa o minowcu, który przed początkiem letnich wakacji w czterdziestym drugim roku święcił swój wielki dzień, ale potem podczas ferii stracił cały swój urok; nawet dziś wakacje te zachowały mdły posmak, ponieważ zabrakło podczas nich Mahlkego. Bez niego nie było lata!