Mahlke był w domu jedynym dzieckiem.
Mahlke był półsierotą.
Ojciec Mahlkego nie żył.
Zarówno w zimie, jak i w lecie Mahlke chodził w staromodnych wysokich butach, które odziedziczył chyba po ojcu.
Na sznurowadle do wysokich czarnych butów Mahlke zawieszał na szyi śrubokręt.
Teraz dopiero przypomina mi się, że Mahlke nosił jeszcze coś na szyi i robił to z określonych powodów; ale śrubokręt bardziej wpadał w oczy.
Nosił go prawdopodobnie od dawna, tylko myśmy na to nigdy nie zwrócili uwagi; z pewnością jednak od czasu, kiedy w kąpielisku przechodził suchą zaprawę i musiał wykonywać różne ruchy na piasku, miał na szyi srebrny łańcuszek, na którym wisiało coś srebrzyście katolickiego: Matka Boska.
Mahlke nigdy nie zdejmował łańcuszka z szyi, nawet podczas gimnastyki; bo ledwie rozpoczął suchą zaprawę i pływanie na wędce w zimowej krytej pływalni w Niederstadt, pojawił się również w sali gimnastycznej i nigdy już nie okazywał zaświadczeń domowego lekarza. Medalik chował się w wycięciu koszulki gimnastycznej, albo też srebrna Madonna spoczywała na białym materiale tuż pod czerwonym pasem na piersi.
Mahlke nie pocił się na poręczach. I nie opuszczał nawet ćwiczeń na koniu, które wykonywało tylko trzech czy czterech najlepszych z pierwszej grupy; zgięty i grubokościsty, szybował od odskoczni ponad długim skórzanym wałkiem i z łańcuszkiem oraz przekrzywioną Madonną lądował na macie, wzbijając tuman kurzu. Kiedy uczepiony zgiętymi kolanami drążka wykonywał przewroty – później udawało mu się w brzydkiej postawie przekręcić się nawet o dwa razy więcej niż Hottenowi Sonntagowi, naszemu najlepszemu gimnastykowi – kiedy zatem na siłę wyduszał z siebie trzydzieści siedem obrotów, medalik wysuwał się spod koszulki gimnastycznej i srebrny wisiorek trzydzieści siedem razy wirował wokół trzeszczącego drążka, wyprzedzając ciemnoblond włosy, nie mogąc oderwać się od szyi i odzyskać wolności, bo Mahlke prócz wybujałej grdyki miał jeszcze wystającą potylicę, która u nasady włosów wyraźnym załamaniem hamowała zsuwający się, rozhuśtany przewrotami łańcuszek. Śrubokręt wisiał ponad medalikiem i sznurowadło zakrywało częściowo łańcuszek. Pomimo to narzędzie nie spychało medalika na drugi plan, bo zakończony drewnianą rączką przedmiot nie był dopuszczony do sali gimnastycznej. Nasz nauczyciel wychowania fizycznego, profesor Mallenbrandt, znany w środowisku gimnastyków z tego, że napisał podręcznik gry w palanta, zabronił Mahlkemu noszenia śrubokrętu na sznurowadle podczas ćwiczeń. Amuletu na szyi Mahlkego Mallenbrandt nigdy nie kwestionował, gdyż poza wychowaniem fizycznym i geografią uczył jeszcze religii i aż do drugiego roku wojny zdołał utrzymać przy drążku i na poręczach niedobitki Związku Gimnastycznego Robotników Katolickich.
Tak więc śrubokręt musiał czekać w szatni, zawieszony na haczyku nad koszulą, podczas gdy srebrna, trochę już wytarta Madonna na szyi Mahlkego mogła uczestniczyć w jego karkołomnych ćwiczeniach.
Zwyczajny śrubokręt: masywny i tani. Żeby odkręcić i wydobyć na powierzchnię wąski szyldzik, nie większy od tabliczki z nazwiskiem u drzwi wejściowych mieszkania, przytwierdzony dwiema śrubkami, Mahlke często musiał nurkować pięć lub sześć razy, zwłaszcza kiedy szyldzik był umocowany na częściach metalowych i obie śruby zardzewiały. Za to czasami, kiedy używał śrubokrętu jako łomu, udawało mu się większe i gęsto zapisane tabliczki wyrywać wraz ze śrubami ze zbutwiałej deski oszalowania i prezentować nam swą zdobycz na mostku kapitańskim. Gromadził te szyldziki bez zapału, wiele z nich podarował Winterowi i Jürgenowi Kupka, którzy bez wyboru zbierali wszystko, co się dało odśrubować, nawet tabliczki z oznaczeniem ulic i mniejsze, z publicznych ustępów; Mahlke zabierał do domu tylko takie rzeczy, które nadawały się do jego rupieciarni.
Mahlke nie ułatwiał sobie życia: kiedy myśmy drzemali na krypie, on pracował pod wodą. My odskrobywaliśmy mewie łajno, brązowieliśmy jak cygara, a który z nas miał jasne włosy, temu płowiały one na kolor słomy; Mahlke zaś nabawiał się wciąż nowych oparzeń od słońca. Podczas gdy my obserwowaliśmy ruch okrętów na północ od boi kierunkowej, on miał wzrok nieprzerwanie skierowany w dół: zaczerwienione, trochę podrażnione powieki z skąpymi rzęsami dokoła jasnoniebieskich, zdaje mi się, oczu, które dopiero pod wodą rozbłyskiwały zaciekawieniem. Wielokrotnie Mahlke wracał bez tabliczki, bez zdobyczy, ale ze złamanym lub beznadziejnie wygiętym śrubokrętem. Pokazywał nam go i to robiło na nas wrażenie. Ruch, jakim przez ramię rzucał śrubokręt w morze i drażnił mewy, nie wypływał ani z tępego rozczarowania, ani z bezsensownej wściekłości. Nigdy też Mahlke nie rzucał zepsutego narzędzia z udawaną lub prawdziwą obojętnością. Nawet ten gest miał nam powiedzieć: teraz pokażę wam coś lepszego!
…a pewnego dnia – właśnie zawinął do portu dwukominowy statek szpitalny i po krótkim zgadywaniu ustaliśmy, że jest to „Kaiser” z linii do Prus Wschodnich – Joachim Mahlke opuścił się do pomieszczeń dziobowych bez śrubokrętu, zniknął w wyłamanym, zielonym jak łupek luku tuż pod powierzchnią wody, dwoma palcami zatkał sobie nos, głowa i gładko przylegające, od pływania i nurkowania na środku rozdzielone przedziałkiem włosy zniknęły pierwsze, potem wciągnął plecy i pośladki, raz jeszcze odbił się w lewo, po czym obiema stopami odepchnął się od brzegu luku skośnie w dół, w mroczne, chłodne akwarium, do którego przez otwarte iluminatory dochodziło światło: zaniepokojone kolki, nieruchoma ławica minogów, kołyszące się, wciąż jeszcze mocno uczepione hamaki w kubryku, sfilcowane i opasane zwojami morszczynu, w których śledzie miały swoje pokoje dziecinne. Z rzadka jakiś zabłąkany dorsz. O węgorzach tylko pogłoski. Ani jednej flądry.
Przytrzymywaliśmy lekko drżące kolana, przeżuwaliśmy mewie łajno na papkę, byliśmy średnio zaciekawieni, na wpół zmęczeni, na wpół pochłonięci, liczyliśmy kutry płynące w szyku, czepialiśmy się widoku kominów statku szpitalnego, wypuszczających wciąż jeszcze pionowo dym, spoglądaliśmy na siebie z ukosa – długo tkwił tam na dole! – mewy zataczały kręgi, fale nad dziobem bulgotały, załamywały się na podstawie wymontowanego działa dziobowego – klaskanie za mostkiem, gdzie między wentylatorami woda odbijała się, liżąc wciąż te same nity, wapno pod paznokciami, swędzenie suchej skóry, migotanie, dolatujący z wiatrem terkot silników, odciśnięte pośladki, na wpół sztywne członki, siedemnaście topoli pomiędzy Brösen a Clettkau – wtedy nagle wyprysnął: z siną brodą, żółtawy ponad kośćmi policzków, z przedziałkiem dokładnie na środku głowy, porwał za sobą wodę w luku i po kolana w wodzie zatoczył się na dziobie, chwycił się sterczącej podstawy działa, opadł na kolana, patrzył nieprzytomnie, musieliśmy go wciągnąć na mostek. Ale chociaż ciekła mu jeszcze woda z nosa i kącików ust, pokazał nam swój łup: stalowy śrubokręt z jednej sztuki. Było to narzędzie angielskiego pochodzenia. Widniał na nim napis: Sheffield. Ani odrobiny rdzy, bez szczerb, jeszcze pokryty warstwą tłuszczu – woda zbierała się na nim w kuleczki, staczające się w dół.
Ten ciężki, powiedzmy niezniszczalny śrubokręt Joachim Mahlke nosił stale przeszło rok, uwiązany na sznurowadle u szyi, nawet wtedy, gdy rzadziej lub nawet wcale nie wypływaliśmy do krypy, i uprawiał w stosunku do niego rodzaj kultu, pomimo, a może właśnie dlatego, że był katolikiem; dawał go na przykład przed lekcją gimnastyki profesorowi Mallenbrandtowi na przechowanie w obawie przed kradzieżą i zabierał nawet do kaplicy Marii Panny. Mahlke chodził bowiem nie tylko w niedzielę, ale również w powszednie dni, przed rozpoczęciem nauki, na wczesną mszę do kaplicy przy Marineweg, za spółdzielczym osiedlem Neuschottland.
On i jego angielski śrubokręt nie mieli daleko do kaplicy Marii Panny; z Osterzeile przez Bärenweg. Dużo dwupiętrowych budynków, również wille z dwuspadowymi dachami, kolumnowymi portalami i karłowatymi drzewkami owocowymi. Potem dwa rzędy szeregowych domków, nie otynkowanych lub z zaciekami na tynkach. Tramwaj skręcał na prawo, a wraz z nim przewody na tle przeważnie na wpół pokrytego chmurami nieba. Z lewej strony piaszczyste, mizerne ogródki działkowe kolejarzy: altany i klatki dla królików z czerwonoczarnego drewna z wycofanych wagonów towarowych. Za nimi semafory nad torami w kierunku wolnocłowego portu. Silosy, ruchome lub martwe dźwigi. Obce, jaskrawe nadbudówki frachtowców. Wciąż jeszcze te same dwa szare okręty liniowe ze staromodnymi wieżyczkami, pływający dok, zakłady piekarnicze „Germania”; a niewysoko w górze kilka łagodnie kołyszących się, sytych, srebrzystych balonów na uwięzi. Po prawej ręce zaś, na wpół wysunięte przed dawną szkołę im. Heleny Lange, obecnie im. Gudrun, która zasłaniała stalowy, chaos stoczni Schichaua z wyjątkiem ogromnego żurawia obrotowego, starannie pielęgnowane kryte boiska sportowe, świeżo malowane bramki, na krótko strzyżonej trawie biało oznaczone pola karne; w niedzielę niebiesko-żółci przeciwko Schellmühl 98: bez trybun, ale nowoczesna, na jasnożółto otynkowana hala gimnastyczna o wysokich oknach, rzecz osobliwa, z wylanym smołą krzyżem na jasnoczerwonym dachu; z kaplicy Marii Panny bowiem, dawnej sali gimnastycznej klubu sportowego Neuschottland, musiano zrobić prowizoryczny kościół, ponieważ kościół Serca Jezusowego był zbyt odległy i mieszkańcy Neuschottland, Schellmühl oraz osiedla pomiędzy Osterzeile a Westerzeile, przeważnie stoczniowcy, pracownicy poczty i kolejarze, latami całymi słali podania do Oliwy, gdzie znajdowała się siedziba biskupa, aż wreszcie, jeszcze za czasów Wolnego Miasta, zakupiono, przebudowano i konsekrowano halę gimnastyczną.
Ponieważ jednak, pomimo barwnych obrazów i ozdobnych dekoracji, pochodzących z piwnic i rupieciarni prawie wszystkich kościołów parafialnych biskupstwa, a nawet od prywatnych właścicieli, sportowy charakter wnętrza kaplicy Marii Panny nie dał się zaprzeczyć ani ukryć – nawet woń kadzidła i świec woskowych nie zawsze i w niedostatecznej mierze zagłuszała stęchły zapach kredy, skóry i potu gimnastyków z ubiegłych lat i mistrzostw w piłce ręcznej – kaplica miała w sobie coś niezniszczalnie ewangelicko-surowego, fanatyczną trzeźwość sali modłów.
W neogotyckim, z końcem dziewiętnastego stulecia zbudowanym z cegieł kościele Serca Jezusowego, który wznosił się poza osiedlami, w pobliżu dworca podmiejskiego, stalowy śrubokręt Joachima Mahlkego wydawałby się czymś rażącym i świętokradczo brzydkim. W kaplicy Marii Panny mógł on to wysokogatunkowe angielskie narzędzie nosić zupełnie otwarcie: bowiem, pomimo że we wszystkich kątach stały pomalowane, pozłacane i plastycznie błogosławiące gipsowe figury, kaplica ze swą starannie utrzymaną podłogą, wyłożoną linoleum, z kwadratowymi, sięgającymi tuż pod strop szybami z mlecznego szkła, z porządnie wykonanymi żelaznymi uchwytami w podłodze, dawniej gwarantującymi dobre umocowanie i bezpieczeństwo drążków, z żelaznymi, chociaż na biało otynkowanymi dźwigarami pod sufitem z gruboziarnistego betonu, noszącego ślady oszalowania, dźwigarami, do których ongiś były przytwierdzone kółka, trapez i pół tuzina lin do wspinania, była jednak raczej nowoczesną, chłodną, rzeczową kaplicą, tak że swobodnie zwisający stalowy śrubokręt, któremu modlący się, potem przyjmujący komunię gimnazjalista pozwalał dyndać na swojej piersi, nie uraziłby z pewnością uczuć ani nielicznych uczestników wczesnej mszy świętej, ani księdza Guzewskiego czy też jego zaspanego ministranta, którym często ja bywałem.
Nieprawda! Mojej uwagi ten przedmiot na pewno by nie uszedł. Kiedy tylko służyłem do mszy, nawet podczas modlitwy na stopniach ołtarza starałem się zawsze mieć ciebie na oku, i to z kilku powodów; ale ty widocznie nie chciałeś do tego dopuścić, chowałeś śrubokręt na sznurowadle pod koszulę i dlatego miałeś wyraźne, przypominające kształtem śrubokręt plamy od smarów na materiale koszuli. Mahlke klęczał – patrząc od strony ołtarza – w drugiej ławce po lewej stronie i spojrzenie szeroko otwartych, zdaje mi się, jasnoszarych, zaognionych od nurkowania i pływania oczu kierował ku Matce Boskiej, ku jej ołtarzowi.
…a pewnego dnia – nie pamiętam, którego to było roku: czy podczas pierwszych letnich wakacji na krypie, wkrótce gdy skończyła się draka we Francji, czy następnego lata? – pewnego gorącego, parnego dnia, kiedy w ogólnym kąpielisku panował tłok, chorągiewki zwisały sflaczałe, ciała pęczniały, kioski z napojami chłodzącymi robiły duże obroty, spalone stopy przebiegały po kokosowych chodnikach przed zamkniętymi kabinami, pełnymi chichotów, pomiędzy rozbrykanymi dziećmi, które tarzały się, brudziły, rozcinały sobie nogi, i kiedy pośród dzisiejszego dwudziestotrzyletniego pokolenia, u stóp troskliwie pochylonych dorosłych, mniej więcej trzyletni bachor uderzał monotonnie drewnianą pałeczką w dziecięcy blaszany bębenek, zamieniając popołudnie w piekielną kuźnię – otóż tego dnia urwaliśmy się, popłynęliśmy do naszej krypy, staliśmy się dla lornetki kąpielowego na plaży szóstką malejących głów; a jedna była na przedzie i jako pierwsza u celu.
Rzuciliśmy się na ochłodzoną wiatrem, a zarazem rozpaloną rdzę i mewie łajno i nic nas nie mogło poruszyć z miejsca, podczas gdy Mahlke zdążył już dwa razy być na dole. Wrócił z czymś ciężkim w lewej ręce, szperał w dziobie i w kubryku, w na wpół przegniłych, bezwładnie zwisających lub wciąż jeszcze mocno napiętych hamakach i pod nimi, w morszczynowych zaroślach, pośród rojów migocących kolek i pierzchających minogów, w pozarastanych i rozmokłych rupieciach, będących ongiś workiem mata Witolda Duszyńskiego albo Lisińskiego, i znalazł brązową plakietkę wielkości dłoni, na której po jednej stronie, pod małym, wypukłym polskim orłem widniało nazwisko jej właściciela oraz data przyznania, po drugiej zaś płaskorzeźba wąsatego generała: po chwili pocierania piaskiem i sproszkowanym łajnem mew napis obiegający plakietkę objaśnił nas, że Mahlke wydobył na światło dzienne podobiznę marszałka Piłsudskiego.
Przez dwa tygodnie Mahlke polował już tylko na plakietki, znalazł też coś w rodzaju cynowego talerza pamiątkowego z regat żeglarskich na redzie w Gdyni w trzydziestym czwartym roku – a w śródokręciu, jeszcze przed maszynownią, w wąskiej i trudno dostępnej mesie oficerskiej, wyszperał srebrny ryngraf wielkości marki, ze srebrnym uszkiem do zawieszania; odwrotna strona ryngrafu była niezwykle płaska i starta, przednia zaś bogato rzeźbiona i ozdobiona: mocno wypukłym wizerunkiem Marii Panny z Dzieciątkiem.
Była to, jak głosił również wypukły napis, słynna Matka Boska Częstochowska; i Mahlke, odkrywszy na mostku, co mu się udało wyłowić, nie oczyścił srebra, pozostawił czarniawą patynę, chociaż proponowaliśmy mu piasek do szorowania.
Podczas gdy my kłóciliśmy się jeszcze i koniecznie chcieliśmy, żeby srebro się świeciło, on ukląkł w cieniu kabiny nawigacyjnej i tak długo przesuwał znalezisko przed swoimi kościstymi kolanami, aż wizerunek znalazł się pod odpowiednim kątem dla jego spuszczonych do modlitwy oczu. Śmieliśmy się, kiedy siny i trzęsący się kreślił wymoczonymi palcami znak krzyża, usiłował odmawiać pacierz drżącymi wargami i mamrotał coś po łacinie za kabiną nawigacyjną. Dziś myślę, że już wówczas było to coś z jego ulubionych sekwencji, rozbrzmiewających tylko w piątek przed Niedzielną Palmową: „Virgo virginum, praeclara, mihi iam non sis amara…”
Później, kiedy nasz dyrektor, profesor Klohse, zabronił Mahlkemu publicznego noszenia polskiego medalu w szkole – Klohse był amtsleiterem, ale z rzadka tylko wykładał w mundurze partyjnym – Joachim zadowalał się dawnym małym amuletem i stalowym śrubokrętem, dyndającym pod jabłkiem Adama, które pewnemu kotu wydało się myszką.
Mahlke powiesił sczerniałą srebrną Matkę Boską pomiędzy brązowym profilem Piłsudskiego a pocztówkowym zdjęciem komodora Bontego, bohatera spod Narviku.