A jednak czasami nic tak nie psuje jak sukces. Korporacja pomnożyła swą wartość rynkową i obniżyła jakość. Z programów telewizyjnych i działalności ubocznej napływało więcej pieniędzy niż z publikacji. Wydawane dziś czasopisma nie cieszą się specjalną estymą nawet na tle innych i podejrzewam, że niezbyt przyjemnie pracuje się dla biznesmenów ogarniętych manią fuzji, których ciernista etyka pracy, bez wątpienia ceniona wysoko przez instytucjonalnych inwestorów, da się wiary-godnie sprowadzić do automatycznie powtarzanego agresywne-go hasła: „Oni nie są tutaj, żeby się dobrze bawić, ale pracować".
Jeśli w kierownictwie pozostały jakieś barwne osobowości, to są one barwne niewidocznie.
Niedawno temu w haniebnie krótkim okresie, może w ciągu tygodnia, a może na tym samym oddechu, wrażliwi na politykę' informacyjną kontrolerzy firmy, do której należy żyjący z informacji magazyn „Time", ogłosili na forum publicznym wypłacenie jakichś siedemdziesięciu milionów dolarów pojedynczemu dyrektorowi, zatrudnionemu w wyniku fuzji, oraz zwolnienie, z przyczyn wyłącznie ekonomicznych, około dwustu pracowników. Tak wyglądają wspaniałe wolności, uzyskane dzięki amerykańskiej wolnej inicjatywie. I taka jest natura wolnej inicjatywy.
Dojeżdżając z Brooklynu do mojej pierwszej pracy w mieście (w Western Union), miałem o tyle dobrze, że mogłem tam wyruszyć bezpośrednio z Abraham Lincoln High School. Po ostatniej lekcji wsiadałem do metra linii Brighton na stacji Ocean Parkway i ponieważ nie musiałem już jechać tramwajem z Coney Island i miałem do pokonania dwie stacje mniej, podróż do miasta skracała się o jakieś trzydzieści minut. Poza tym wczesnym popołudniem, kiedy wychodziłem ze szkoły, pociągi nie były zatłoczone i mogłem znaleźć miejsce siedzące.
Pracując w pierwszym biurze, do którego mnie skierowano, trzymałem mundur w szafce w centralnej szatni, obsługującej kilka naszych filii w biurowych rejonach dolnego Manhattanu, rozchodzących się promieniście od Union Square oraz Flatiron Building przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy, tam, gdzie Broadway przecina Piątą Aleję. Kiedy przeniesiono mnie na północ, mundur wisiał w małej szafce w niewielkim biurze w budynku, który nosił wówczas nazwę General Motors Building, na rogu Pięćdziesiątej Siódmej i Broadwayu. Na koniec, kiedy dostałem transfer do biura w Brooklynie, niedaleko mnie we Flatbush i pracowałem tylko w weekendy, mundur trzymałem w domu. Nareszcie mogłem paradować po Coney Island w eleganckim uniformie posłańca Western Union, pedałując z domu do biura i z powrotem i mając nadzieję, że doręczę telegram komuś w sąsiedztwie. To ostatnie nigdy się nie zdarzyło, ale stałą trwogą napełniała mnie zrodzona w wyobraźni obawa, że prędzej lub później będę musiał dostarczyć jakiejś znanej mi rodzinie ostemplowaną dwiema czerwonymi gwiazdami żółtą kopertę. W epoce telegrafu, zanim faks i wszechobecny telefon wyeliminowały prawie całkowicie tego rodzaju szybką łączność, koperta z dwiema gwiazdami oznaczała tragiczną wiadomość.
W krótkim czasie nauczyłem się jeździć rowerem bez trzymanki i robiłem to nawet na zakrętach, gdy ulica była wystarczająco szeroka, żebym mógł zatoczyć szeroki łuk. Rower dostałem od cioci Esther, kiedy tylko dowiedziała się, że jest mi potrzebny w pracy posłańca. Pochodził z należącego do niej i wuja Juliusa sklepu z zabawkami w Williamsburgu, który leżał kawał drogi od nas. Pojechałem tam pociągiem. Nie pamiętam, na czyim pożyczonym rowerze nauczyłem się jeździć i z czyjego roweru korzystałem z początku w nowym miejscu pracy, ale kiedy odezwała się ciocia Esther, potrafiłem sobie świetnie radzić i nikt nie wątpił, że zdrów i cały dotrę z powrotem na Coney Island. Ciocia Esther, grająca, jak się zdaje, pierwsze skrzypce w swojej rodzinie, narysowała mapkę, radząc, abym pojechał Kings Highway, która okazała się arterią bardziej zatłoczoną i sięgającą dalej, niż sądził ktokolwiek poza nią i wujem Juliusem. Mieli własny samochód, którym przyjeżdżali do nas z wizytą. Ich córka Janet studiowała medycynę, wówczas niezwykła rzecz jak na kobietę, a syn Philip został wkrótce adwokatem, a potem sędzią. Byli z nami spokrewnieni od strony ojca, ale zachowywali bliskie stosunki również po jego śmierci. Wszyscy kuzyni ze strony ojca i matki byli znacznie starsi ode mnie, ale nie od mojego brata i siostry. Być może dlatego nie byłem z nimi blisko związany. Mój brat nie utrzymywał z nimi zażyłych stosunków, bo taką miał naturą; mój kuzyn Nat Siegel, także z rodziny ojca, pracował już jako księgowy, kiedy dał mi w prezencie „Iliadę". Jego starszy brat Morris był lekarzem i może dlatego Lee trzymał się na dystans. Sylvia natomiast była zawsze ciepła i serdeczna do tego stopnia, że spotykała się z nimi w klubie kuzynów, kiedy jeszcze mieszkało ich dosyć w pobliżu. Lee czuł się chyba lepiej w towarzystwie ludzi, których znał słabo, niż tych, których znał dobrze. Niezwykle skromny człowiek, w wieku dziewiętnastu albo dwudziestu lat wyjechał któregoś dnia bez uprzedzenia z domu i w ciągu jednych wakacji dotarł do Kalifornii i z powrotem. Epizod ten nie wydawał mu się wystarczająco ważny, żeby w ogóle wspominać o nim swemu synowi Paulowi, i chyba autentycznie się zdziwił, widząc, że obaj jesteśmy pod wrażeniem, kiedy o tym w końcu wspomniałem (Paul zdążył tymczasem dorosnąć i się ożenić). Moja matka wyznała mi z pewną goryczą, że w przeszłości Lee wprawiał ją w straszliwe zakłopotanie, zamykając się w swoim pokoju podczas rodzinnych wizyt. Przychodząc do nas, ciotki i wujowie rozmawiali z matką w jidysz. Dopiero teraz zrozumiałem, że mówiąc o „Itchym", co robili dość często, mieli na myśli mojego ojca: Itchy było zdrobnieniem imienia Isaak, w jidysz Yitzak.
Tego samego dnia, kiedy dostałem rower, Lou Gehrig kończył swoją karierę baseballisty. Pamiętam, że jedząc w domu cioci Esther lunch, który dla mnie przygotowała, słuchałem w radiu jego łzawego pożegnania. Pedałując w nastroju radosnego uniesienia na nowym rowerze, zacząłem długą podróż powrotną przez tajemnicze miejskie rejony, w których nigdy przedtem nie byłem. Brooklyn jest rozległą dzielnicą i podróż była nie kończącą się przygodą; mijałem nie znane okolice, wówczas uważane za bezpieczne, sycąc się każdym kolejnym widokiem. W końcu, po trwającej pół godziny albo dłużej jeździe, rozpoznałem przed sobą z dreszczem ulgi zarysy stacji kolejowej przy znajomym odcinku Kings Highway, biegnącym przez zatłoczone centrum handlowe z wszelkiego rodzaju sklepami i kafeterią Dubrowa, otwartą od świtu i podającą wspaniałe jedzenie aż do wczesnych godzin następnego dnia. Wkrótce później dotarłem do Ocean Parkway. Po dziesięciu minutach mijałem swoją szkołę średnią. Przez ostatnie pół godziny, nareszcie w znajomej okolicy, pedałowałem szerokim bulwarem w stronę Coney Island i dotarłem triumfalnie do domu.
Wspomniałem już o mojej wrodzonej ślepocie na detale; dopiero ostatnio dotarło do mnie, że Kings Highway jest w rzeczywistości Drogą Królewską, a sąsiednia dzielnica Queens -Dzielnicą Królowej. Nie wiem, jakiego brytyjskiego króla i królową upamiętniają, i nie kusi mnie, żeby to sprawdzać (możecie poszukać sami, jeśli zależy wam na tym więcej ode mnie). Postawiłbym na Wilhelma i Marię, ponieważ oni jedyni z królewskich par tej monarchii wydają się do siebie pasować (Albert Wiktorii był tylko księciem małżonkiem). I prawdopodobnie bym przegrał.
Pamiętam, że oprócz roweru ciocia Esther podarowała mi dolara i jak zwykle kazała przekazać matce, żeby dawała mi więcej czerwonego mięsa. Albo wydawałem jej się anemiczny, albo w ogóle bała się anemii i była przekonana, że dieta bogata w wołowinę może przed nią uchronić. Ciocia Esther nigdy nie omieszkała dać mi dolara, kiedy się widzieliśmy. Dała mi go na cmentarzu, kiedy chowaliśmy mojego ojca. Pamiętam to i niewiele więcej. Był to pierwszy dolar, jakiego w życiu miałem, i nie wiem, co z nim zrobiłem. (W wieku pięciu lat nie mogłem wiele zrobić z czymkolwiek). Inni ludzie, jak twierdzi Freud, czy tego chcą, czy nie, kojarzą często nieświadomie walutę ze złotem, a złoto z ekskrementami i vice versa. Ja kojarzę pieniądze z życiem, a ich brak ze śmiercią. Nie mogę na to nic poradzić. Ja też zgaduję, jaka jest tego przyczyna, lecz mimo to nie mogę na to nic poradzić.
5. I tak dalej
Ukończywszy szesnaście lat, znalazłem się w odpowiednim wieku, żeby otrzymać „książeczkę pracy" i móc poszukać legalnego zatrudnienia.
Wprowadzone niedługo przedtem federalne przepisy zakazywały oficjalnego zatrudniania kogoś młodszego w niemal jakimkolwiek formalnym charakterze. (Shirley Tempie, jak przypuszczam, stanowiła uśmiechnięty i rozczulający wyjątek).
Po ukończeniu szesnastu lat wolno było również odejść ze szkoły, ale ja nigdy o czymś takim nie myślałem, podobnie zresztą jak żaden z moich kolegów. Porzucenie szkoły okryłoby hańbą rodzinę, byłoby skandalem na całą okolicę. Tak się złożyło, że dopiero w wieku dwudziestu ośmiu lat, postawiony przed niemiłym wymogiem zrobienia doktoratu, jeśli chciałbym kontynuować nauczanie, zrezygnowałem nieśmiało z dalszej instytucjonalnej edukacji i poczyniłem pewne kroki, aby spróbować swoich sił w realnym świecie. Doktorat z literatury to nie taka prosta sprawa. Byłem wówczas od sześciu lat żonaty, miałem małe dziecko i przepracowałem za nędzne grosze dwa raczej męczące lata jako młodszy asystent na wydziale kompozycji języka angielskiego Pennsylvania State College – dwadzieścia godzin tygodniowo kursu ekspozycji literackiej dla studentów pierwszego roku. Poza kilkoma wyjątkami, byli tak samo mało zainteresowani opanowaniem sztuki ekspozycji, jak ja jej nauczaniem. Poważnie podbudowany publikacją w ogólnokrajowych czasopismach kilku moich opowiadań, które zostały napisane i ukazały się, kiedy jeszcze studiowałem na Uniwersytecie Nowojorskim, bardziej chciałem pisać literaturę, niż ją dalej studiować. (Muszę tutaj zaznaczyć z nieprzekonywającą fałszywą skromnością, że w roku 1948, gdy ukazała się większa część tych opowiadań, Norman Mailer wydał już „Nagich i martwych"; Gore Vidal, młodszy od nas obu, miał za sobą publikację wojennej powieści Williwaw oraz „Nie oglądaj się w stronę Sodomy", a Truman Capote, także młodszy, zwrócił na siebie powszechną uwagę „Innymi głosami, innymi ścianami").
Wtedy jednak, w maju 1939, chodząc jeszcze do szkoły średniej (i wystukując prawdopodobnie z zapałem na maszynie w mieszkaniu Irvinga Kaisera piętro niżej moje niedorzeczne opowiadanie o młodym fińskim żołnierzu sprytnie i heroicznie odpierającym inwazję zalewających jego kraj oddziałów sowieckich) zapomniałem na chwilę o swoich twórczych ambicjach i ukończywszy szesnaście lat, pobiegłem z entuzjazmem złożyć podanie o książeczkę pracy.
Albo Sylvia, albo Lee miał znajomego, który prowadził biuro Western Union w Bensonhurst, niedaleko Coney Island. W tamtej epoce prawie każda dzielnica mieszkaniowa miała placówkę Western Union. Za pośrednictwem tego znajomego umówiłem się na rozmowę kwalifikacyjną z panem Shotterem w dziale kadr głównej siedziby Western Union przy Hudson Street 60 na Manhattanie i zostałem zatrudniony w niepełnym wymiarze godzin jako posłaniec – po południu w dni powszednie oraz, gdyby zaszła taka potrzeba, przez połowę dnia w soboty. Ponieważ nie obowiązywał wtedy pięciodniowy tydzień pracy, prawie w każdą sobotę potrzebny byłem do obsługi otwartych w tym dniu firm. W dziale zaopatrzeniowym Western Union, odpowiedniku służby kwatermistrzowskiej, z którą miałem się później spotkać w wojsku, pobrałem swój elegancki mundur. Czas zatarł nieco wspomnienie, ale wydaje mi się, że składał się również z brązowych skórzanych sztylpów, które znaliśmy ze zdjęć oficerów kawalerii z pierwszej wojny światowej i wojny amerykańsko-hiszpańskiej. (Jestem niemal pewien, że w jakimś okresie życia nosiłem skórzane sztylpy, i wiem, że nie było to podczas drugiej wojny światowej ani w drużynie skautów). Obowiązywała już wtedy ustawa o płacy minimalnej i chyba się nie mylę. sądząc, że minimum, od którego zacząłem, wynosiło dwadzieścia pięć centów, po czym jeszcze zanim odszedłem z Western Union wzrosło szybko do czterdziestu. Pracując przeciętnie trzy, cztery godziny po południu oraz cztery w sobotę, z wyjątkiem świąt państwowych, zarabiałem od pięciu do sześciu dolarów na tydzień. Kiedy po przeszło roku zostałem zwolniony, posłuchałem rady kilku starszych kolegów i ruszyłem wydeptanym przez nich szlakiem do biura ubezpieczeń społecznych. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że mogę się ubiegać o zasiłek. Ku jeszcze większemu zdumieniu dostałem niebagatelną sumę sześciu dolarów tygodniowo, minimalny wymagany przez prawo zasiłek, który wypłacano przez trzynaście tygodni. Było to tyle samo albo więcej, niż zarabiałem pracując, bez nieuniknionego wydatku dwudziestu centów dziennie na tramwaj i metro.
Ach, jaki cudowny jest świat, w którym istnieją takie dobrodziejstwa, miałem ochotę zaśpiewać na głos za każdym razem, kiedy listonosz przynosił mi czek na sześć dolarów – ale tylko przez trzynaście tygodni.
Na mocy domowego porozumienia wszystko, co zarobiłem, mogłem wydać na drobne wydatki. Lee i Sylvia skończyli już oboje szkołę średnią i pracowali w mieście. A w tamtym okresie moje sześć dolarów netto to było mnóstwo forsy.
Kiedy wyłoniła się możliwość zatrudnienia, wszyscy w rodzinie sądziliśmy, że będę pracował w biurze w Bensonhurst, i wtedy właśnie zacząłem intensywnie trenować jazdę na pożyczonych rowerach. Tymczasem przydzielono mnie do biura w śródmieściu, przy Wschodniej Siedemnastej Ulicy, na zachód od Czwartej Alei, kilka przecznic od Union Square, gdzie nigdy w życiu nie byłem, i kilka przecznic od Flatiron Building, niegdyś architektonicznej wizytówki miasta, o której nigdy nie słyszałem. Manhattan był w tym okresie zupełnie inny (tak jak ja) i to samo można powiedzieć o terenie, który rozciągał się wokół Union Square. Tamtejsze centrum handlowe z rojnymi domami towarowymi S. Kleina, Ohrbacha i Maya ustępowało tylko Macy'emu i Gimbelowi dwadzieścia ulic na północ, a te z kolei ustępowały tylko (jeśli do przyjęcia są dwa takie „ustępstwa") eleganckim sklepom na Piątej Alei w latach pięćdziesiątych. Dzisiaj wszystkie te domy towarowe przy Czternastej Ulicy zamknęły podwoje i nic nie pojawiło się na ich miejscu. Bez nich i bez organizowanych w przeszłości burzliwych demonstracji związkowych Union Square jest już zupełnie nie ten sam. Ale Macy też się zmienił, kiedy zabrakło domu towarowego Gimbela po drugiej stronie ulicy. Piąta Aleja również jest dzisiaj inna, inne są Champs Elysees i inna, co stwierdziłem z dotkliwym rozczarowaniem podczas ostatniej wakacyjnej podróży, jest poczciwa stara Via Veneto w Rzymie, gdzie spędziłem tyle szczęśliwych i wesołych chwil podczas mojej służby za oceanem. W atmosferze tego miasta wciąż nieomylnie wyczuwa się upodobanie do ziemskich rozkoszy, w których nurzałem się tam podczas wojny i kilka razy później, ale przeniosły się one z Via Veneto w inne rejony, a ja nie miałem czasu, żeby się dowiedzieć gdzie.
Na parterze samego Flatiron Building usytuowane było, jak mi się zdaje, duże centralne biuro Western Union z szatnią dla czterdziestu albo pięćdziesięciu pracowników, którzy przebierali się tam w różnych godzinach, w zależności od tego, jaki mieli rozkład pracy. Tam paliłem moje pierwsze papierosy – spudy, a potem koole. Przed rozpoczęciem pracy nie wyobrażałem sobie, że w dzielnicach biurowych istnieją takie rzeczy jak urzędy telegraficzne, i że całe watahy posłańców biegają w tę i z powrotem, roznosząc telegramy. Na filmach zawsze jeździli na rowerach. Pierwszego dnia pracy ruszyłem przećwiczoną wcześniej trasą ze szkoły na stację metra, zameldowałem się i przebrałem w jednym biurze, zgłosiłem do pracy w drugim i tak zaczęło się moje dojrzewanie w mieście.
Nietutejszym powinienem chyba wyjaśnić, że mówiąc o mieście, nowojorczycy mają często po wielkopańsku na myśli wyłącznie Manhattan.
Bardzo szybko nauczyłem się wielu rzeczy. Po pierwsze, jak już wspomniałem, że telegramy dostarcza się pieszo, po drugie, że te dostarczane do biur nie wymagają podpisu ani potwierdzenia odbioru i że nie tylko przynosimy telegramy, lecz równie często wzywani jesteśmy sygnałem elektrycznym i kodem do konkretnych pomieszczeń recepcyjnych w biurowcach, aby odebrać wystukane na żółtych blankietach teksty depesz, które powinny zostać wysłane dalekopisem pod inne adresy. Tym, którzy nie wiedzą, a których to interesuje, wyjaśnię, że słowa telegramu wychodziły z dalekopisu na pasku papieru mniej więcej półcalowej szerokości, operatorzy zaś nalepiali te paski na żółte blankiety, wkładali do kopert i wręczali pracującym przy stołach ludziom, a oni grupowali je według miejsca przeznaczenia i przekazywali temu z nas, który czekał pierwszy w kolejce. Dość rychło odkryłem, że w wyniku wprowadzenia gwarantowanej minimalnej stawki godzinowej nie trzeba było specjalnie się śpieszyć – inaczej niż w minionej epoce, znanej z opowiadań weteranów, którym płacono w zależności od liczby dostarczonych depesz: posłańcy pracowali, jeśli można tak powiedzieć, na akord i mogli zarobić mniej albo więcej, w zależności od tego, czy mieli szczęście.