Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22” - Heller Joseph 28 стр.


Lee rozmawiał o nim ze mną tylko raz i targały nim wtedy głębokie i sprzeczne emocje. Miał załzawione oczy i próbował się uśmiechać. Rozmowa odbywała się w niezbyt przyjemnych okolicznościach. Przyjechawszy do Nowego Jorku z West Palm Beach z familijną wizytą, jego żona poczuła ból w ramieniu i poprosiła nas – mnie i moją pierwszą żonę Shirley – żebyśmy polecili jej jakiegoś lekarza, najlepiej ortopedę. Doktor, do którego się zwróciła, zrobił jej rentgen i odkrył zaawansowanego raka płuc. Podczas pierwszej sesji chemioterapii w Mount Sinai Hospital w Nowym Jorku Lee i ja jedliśmy przez kilka kolejnych wieczorów kolację we włoskiej knajpie oddalonej o przecznicę od mojego mieszkania – u Tony'ego przy Zachodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej. Nigdy przedtem i potem nie spędziliśmy ze sobą tyle czasu i nigdy tak długo nie rozmawialiśmy. Obaj piliśmy whiskey.

Nie przyznał się, że uciekł z domu tamtego lata. Pojechał po prostu do New Jersey, żeby starać się. o pracę, i kiedy stało się jasne, że jej nie dostanie, postanowił nagle, że pojedzie na zachód. Co tydzień wysyłał do domu pocztówki, żeby rodzina wiedziała, że jest zdrów i cały. Z dzieciństwa najboleśniej wspominał zimowe poranki, kiedy jeździł razem z ojcem zaprzężonym w konia furgonem po górnym Manhattanie, gdzie mieszkali przed moim urodzeniem. Jadąc pod górkę oblodzoną ulicą, ojciec musiał użyć bata i ludzie na ulicy oskarżali ich obu o okrucieństwo wobec zwierzęcia. Ojciec był dobrym i miłym człowiekiem, stwierdził Lee, chociaż bił go paskiem za każde uchybienie. Wydało mi się to brutalne.

– W okolicy było wielu żydowskich kryminalistów i nie chciał, żebym zszedł na złą drogę.

– W takim razie miał swoje racje – rzuciłem pojednawczo.

– Jasne. Ale ja byłem tylko małym chłopcem. Jak bardzo musiałem nabroić, żeby na to zasłużyć?

Więc nie zawsze był taki dobry i miły?

– Zawsze był bardzo dobry. Jego żona zachorowała i umarła, i on także był chory.

Lee nie zszedł na złą drogę. Żaden z nas nie zszedł. Jako osiemdziesięcioczteroletni wdowiec zmarł w salonie swego małego kondominium w West Palm Beach w sposób, w jaki wszyscy chcielibyśmy odejść, gdybyśmy mieli osiemdziesiąt cztery lata i mogli przyśpieszyć własną śmierć. Wróciwszy z wakacyjnej podróży z grupą znajomych, z którymi się zaprzyjaźnił, zmarł nagle na zawał serca w trakcie planowania zajęć na najbliższą przyszłość. Tego dnia pożyczył kilka książek w miejscowej bibliotece i właśnie wrócił z supermarketu, gdzie uzupełnił kuchenne zapasy.

Jeszcze jedna relacja, pochodząca od wujka z rodziny mojej żony, który był małym chłopcem i bawił się z nami na ulicy, gdy ojciec jeszcze żył. Opisał mi go jako wesołego, pogodnego, przyjaznego i uczynnego mężczyznę – i oto, jak już wspomniałem, znowu kończę książkę, której przedostatni rozdział opowiada o śmierci, śmierci kogoś, kto nie jest głównym bohaterem.

Po raz ostatni byłem z moim ojcem i w ogóle miałem z nim coś do czynienia jakieś siedemdziesiąt lat temu, w dniu gdy pochowano go na cmentarzu gdzieś na Coney Island albo w New Jersey. Sylvia na pewno pamięta gdzie, ale pytając o to, sprawię jej przykrość, a to, że będę wiedział, i tak niczego nie zmieni. Do tej pory nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zapytać. Nigdy nie myślałem, żeby się o nim czegoś więcej dowiedzieć. Wolę tego nie robić. I nie będę chciał tego robić. Fakt, że się czegoś dowiem, też niczego nie zmieni. Znam go jako kogoś nieobecnego. Aż do dzisiaj, jeśli w ogóle wspominałem dzień jego pogrzebu, to jako jeden z najpomyślniej szych dni w moim wówczas niedługim życiu. Siedziałem spokojnie na kamiennej ławce na kamiennym patio ogrodzonym balustradą przy wejściu na teren cmentarza. Było lato, miałem na sobie elegancki strój i świeciło słońce. Przechodzący ludzie litowali się nade mną. Niektórzy dawali mi monety – dziesięciocentówki, a czasami ćwierćdolarówki. Ciocia Esther dała mi całego dolara. Poczułem się bogaty.

10. Danny Byk

Danny Byk zamordował swoją matkę.

Nie moglibyście chyba wymarzyć sobie lepszego zdania na początek ostatniego rozdziału, prawda?

Miało to coś wspólnego z heroiną, forsą na heroinę. Albo dała mu pieniądze, pięć dolarów na działkę, albo nie dała, albo robiła jedno i drugie: dawała, kiedy miała, a on się ich domagał, i odmawiała, kiedy nie miała. Nie tak jak Max Fryzjer, który urządzał całe przedstawienia, mieszając z błotem i wyrzekając się syna za każdym razem, gdy ten przychodził do zakładu fryzjerskiego i płaszcząc się błagał o forsę, i który był paskudnym facetem (według mojego przyjaciela Marvina Winklera znającego go lepiej niż ja), kimś w rodzaju aroganckiego „cwaniaczka" o niewyparzonym języku. Znam ten typ i wy zapewne też. Ojciec szydził z Danny'ego w obecności swoich klientów, przedstawiając go: „mój syn ćpun" i przechwalając się z filisterską dumą, że nie da mu ani grosza.

Rodzice Danny'ego Byka nie mieszkali razem; nie byli już małżeństwem. Danny mieszkał z matką gdzieś przy Zachodniej Dwudziestej Trzeciej, niedaleko dużej synagogi z żółtej cegły i dużego katolickiego kościoła z czerwonej cegły, tam, gdzie dzielnica żydowska stykała się z włoską. Max Fryzjer był jedynym znanym mi rozwodnikiem, który mieszkał wówczas na Coney Island. Ożenił się ponownie. Jego druga żona, miejscowa kobieta, także była przedtem mężatką i wniosła do ich małżeństwa dwoje własnych dzieci o nazwisku Glickman. Jakiś czas później pasierb Maxa Fryzjera, Raymie Glickman, zmarł na ulicy z przedawkowania heroiny. Żona Raymiego, Leona, zmarła z tego samego powodu. Ojciec Danny'ego Byka, Max Fryzjer, choć był chamowatym mądralą, miał rzeczywiście powody do niezadowolenia.

Zaraz po wojnie, kiedy zamknęły podwoje nasze kluby i skończyły się szkolne lata, ci nieliczni, którzy w dalszym ciągu mieszkali na Coney Island, oraz ci liczniejsi, którzy wyprowadzili się, lecz wciąż regularnie wracali do rodziny i przyjaciół, nie za bardzo mieli gdzie się spotykać. Mieszkałem już wtedy w mieście i dojeżdżałem z Manhattanu.

Wchodziliśmy teraz w dorosły wiek. Przy Mermaid Avenue, niedaleko Bistra Szczęściarza znajdował się popularny wśród mężczyzn lokal – sala bilardowa należąca do Sammy'ego Świntucha. Mogliśmy tutaj pogadać z synem rabbiego, chudym Pinyą o fizjonomii zagłodzonego mnicha, który był naszym buk-macherem. Mogliśmy tam też pogadać z Dymkiem Bleekerem, trochę od nas starszym – miał koło trzydziestki – dobrze zbudowanym sympatycznym łobuzem, a także z samym właścicielem, niskim i baryłkowatym jak świnia, małomównym i niezbyt zabawnym. Na tyłach sali obok dużej pomazanej kredą tablicy stał dalekopis Western Union, który wystukiwał najświeższe informacje na temat trwających właśnie w całym kraju imprez sportowych. W sezonie baseballowym można było śledzić, rzut po rzucie, wszystkie ważniejsze mecze. Uliczni eksperci wiedzieli, że nietypowa przerwa w nadawaniu oznacza zwykle, iż odwracają się losy meczu; w tym czasie można było zawrzeć nowe zakłady i zmienić wysokość stawek. Do dzisiaj zachodzę w głowę, jakim cudem niektórzy z tych facetów, ledwie radzących sobie na lekcjach arytmetyki w podstawówce, potrafili obliczać teraz ułamkowe wartości stawek i mnożniki wygranych i robili to z prędkością i dokładnością, którą tylko w niewielkim stopniu zdołały prześcignąć najszybsze nawet dzisiejsze komputery.

Jednym z tych geniuszy był mój rówieśnik i kolega ze szkoły numer 188, niejaki Silverman. Z sobie tylko znanych powodów zmienił nazwisko na Ershky Jones i tak go teraz nazywaliśmy. Dla większości z nas wygrana w warcaby była kwestią czystego szczęścia. Ale Ershky nie dał się zwieść pozorom; w jakiś sposób zgłębił zasady gry. Wygrywał każdą partię z każdym graczem i żaden z nas nie wiedział, jak to robi.

Potrafił również chodzić po ścianach. Podbiegał kilka kroków po pionowej ścianie domu albo mieszkania, zawracał i schodził na dół. Ćwicząc bieganie po ścianach, rozmawiał z nami cynicznie o baseballu, polityce, a także antyzwiązkowym i antydemokratycznym nastawieniu gazet Hearsta i nowojorskiej „Daily News". Nikt ze znanych nam osób nie biegał po ścianach tak dobrze jak on. Żaden z nas nie próbował tego więcej niż raz.

W Bistrze Szczęściarza lub sali bilardowej Sammy'ego Świntucha prawie stale można było też spotkać Dymka Bleekera, uśmiechniętego, grzecznego, opowiadającego dowcipy i kaleczącego język w sposób, przy którym bladła nawet brooklyńska wymowa Ershky'ego Jonesa lub moja. Muskularny i zwinny, miał zawsze szczeciniasty zarost ocieniający policzki i podbródek, lecz mimo to wyglądał, jakby się przed chwilą ogolił. Wychował się w jakimś śmiesznym i odległym miejscu i pracował kiedyś na farmie – w Pensylwanii, lub Polsce, albo i tu, i tam. Gdy go spotkałem, zdążył już odsiedzieć wyrok w więzieniu i zakończyć karierę zawodowego boksera. Razem z innym miejscowym zabijaką, chudym jak szczapa Izzym Nishem, robili wcześniej różne ciemne interesy i któryś z nich sprowadził im na kark w innej dzielnicy Brooklynu jeden albo dwa samochody równie nieustraszonych włoskich nożowników. Izzy Nish zdołał zwiać, a Włosi pochlastali Dymka w jakiejś bramie. Cudem uszedł z życiem. Teraz ci dwaj nie odzywali się do siebie i starali się nie wchodzić sobie w drogę. Preferowali różne sale bilardowe. Dymek miał twarz pokrytą szramami i wgłębienie w miejscu, w którym odcięto mu okrągły czubek nosa. To mogło tłumaczyć jego wiecznie gustowny zarost.

Przez kilka miesięcy Dymek Bleeker chodził opromieniony sławą, a to za sprawą zaciśniętej w pięść dłoni, mającej swój udział w powstaniu sińca, którego lśniące rozmiary przekroczyły wszelkie wyobrażenia ludzi odwiedzających Bistro Szczęściarza i Sammy'ego Świntucha. Z podbitym okiem nie paradował oczywiście sam Dymek, ale przysadzisty facet w moim wieku, z krótkim grubym karkiem, który nosił przezwisko -idealne i nie nadane mu przeze mnie – Quasitnodo. Quasi (wymawialiśmy pierwszą literę bardziej jak k, nie kw) był ponurym osobnikiem, łatwo się obrażającym i przywykłym do stawiania na swoim. Zazwyczaj stawiał na swoim, gdyż wszyscy schodziliśmy mu z drogi. Wystarczyło raz spojrzeć na jego podbite oko, żeby zrozumieć, dlaczego nazywa się je tradycyjnie „limem". Limo Quasiego promieniowało iście słonecznym blaskiem i z upływem czasu zmieniało kolor z fioletowego na niebieski, z niebieskiego na zielony, z zielonego na żółty i z żółtego na mandarynkowy, świecąc niczym latarnia morska i wydając się rozjaśniać chodnik, po którym szedł. Ludzie (tacy jak ja, celowo kręcący się przy Bistrze Szczęściarza w nadziei, że zobaczą limo, o którym już zdążyli usłyszeć) przyjeżdżali tam, specjalnie przyjeżdżali na Coney Island, żeby obejrzeć na własne oczy słynne limo Quasiego. Niektórzy opowiadają o tym do dzisiaj, tak jak to teraz czynię i jak czyni Marvin Winkler.

Ten gargantuiczny siniak powstał w wyniku krótkiej ulicznej bójki pod salą bilardową, pomiędzy Quasim i Dymkiem Bleekerem. Nie znam szczegółów prowokacji. Chodziło chyba o to, że Quasi podszedł do radia, przy którym siedział z przodu sali Dymek i zmienił stację bez słowa przeprosin i nie pytając o pozwolenie. Urażony Dymek stwierdził, że Quasi postąpił „ordynarnie". (Posłużenie się przez Dymka słowem „ordynarnie" z wielu powodów nie pasowało mi do całej historii, ale ludzie, którzy tam byli, przysięgali, że tak właśnie się wyraził). Quasimodo zaproponował, że jeśli Dymek ma jakieś obiekcje, wyjdą na zewnątrz i rozstrzygną tam cały spór. Kiedy znaleźli się na dworze, Quasi, lekceważąc bokserskie doświadczenie

Dymka, pochylił się, żeby objąć go w pasie, podnieść w górą i cisnąć albo przygwoździć go do ziemi. Dymek, który nie zapomniał wcale, że jest bokserem, i którego nie tak łatwo było nastraszyć, wyprowadził idealny sierpowy w momencie, gdy Quasi pochylił głowę, i taki był początek i koniec bójki.

Ambulans z Coney Island Hospital podjechał pod salę bilardową Sammy'ego Świntucha w ostatniej chwili, ratując Quasiego przed uduszeniem, gigantyczna opuchlizna wokół nosa i ust zatykała bowiem jego tchawicę.

Mniej wiem o Izzym Nishu, niegdysiejszym sprzymierzeńcu Dymka w przeróżnych nielegalnych machinacjach, w następstwie których Dymek wylądował ostatecznie w szpitalu z ranami od noża, a być może także w więzieniu. Izzy nie był człowiekiem, który przesiadywałby gdzieś, nie mając nic do roboty, i nie był skłonny wymieniać uprzejmości z młodszymi chłopakami, takimi jak ja. Kiedy mi go pokazano, był żonaty z siostrą znajomego z Coney Island i prawdopodobnie miał stałą robotę. Widywałem go dość rzadko, wyłącznie w naszej drugiej sali bilardowej na Coney Island, u Beksy, gdzie spędzało czas w różnych porach dnia w dużym stopniu inne towarzystwo. Na jego napiętej opalonej twarzy również widniała jedna albo dwie blizny, ale charyzma Izzy'ego wynikała ze sposobu, w jaki grał w bilard. Był wspaniały. To, co robi doświadczony bilardzista, wydaje się cudem dla takiego laika jak ja, a Izzy Nish należał do najlepszych, jakich w życiu oglądałem. Uderzając kijem w bilę, był powściągliwym wcieleniem opanowanej, niemej, skoncentrowanej skuteczności, której najlepszym przykładem jest rekin i która stanowi intrygujące świadectwo zawiłych niuansów, w jakie obfituje ta pokojowa dyscyplina. Dla tych, którzy nie wiedzą, gra w bilard polega na tym, żeby wybrać nie tę bilę, którą najłatwiej wbić do łozy, lecz tę, po której wbiciu biała bila znajdzie się w najlepszej pozycji do wbicia kolejnej, a potem kolejnej i kolejnej. I w końcu ostatniej, która powinna znajdować się w pozycji gwarantującej jej silne wstrzelenie do łozy, a jednocześnie rozbicie tą samą białą bilą nowego trójkąta i kontynuowanie gry.

Oglądanie Izzy'ego, który wbijał gładko i bez słowa wszystkie bile raz, a potem dwa i czasami trzy razy pod rząd, było niczym słuchanie kameralnego koncertu.

Właściciel tej sali, Beksa, nazywał się Murray i był ojcem rodziny, obarczonym córkami. W przeciwieństwie do Sammy'ego nie miał dalekopisu i bukmachera. Można było za to dostać u niego bułki z salami za dziesięć centów oraz czekoladowe napoje z lodówki. Kobiety były tu mile widziane, ale nie zachodziły zbyt często.

Kolejną lokalną znakomitością, odchodzącą już raczej na emeryturę, był Blackie Bezik. Mistrz gry w karty, nie znał się jednak zbyt dobrze na koniach. Widziałem go tylko kilka razy, nigdy przy grze, ale parokrotnie słyszałem anegdotyczną relację o pewnej trudnej partii, na którą dużo postawił, oraz o słynnej uwadze, jaką wygłosił zaraz po jej zakończeniu. Kiedy licytacja dobiegła końca i miał zacząć grać, uświadomił sobie z przerażeniem, że drastycznie przelicytował. W beziku, w odróżnieniu od brydża, rozgrywający nie ma partnera i wsparcia w postaci martwej ręki; gra przeciwko dwóm rywalom. Blackie, mając do wyboru poddać się i płacić, bądź też grać i zapłacić w wypadku przegranej podwójną stawkę (właściwie poczwórną, ponieważ jako atu musiał wybrać piki), zorientował się ze smutkiem, że aby wygrać, musi zebrać wszystkie lewy, zdobyć wszystkie możliwe punkty. Zdecydował się grać. Rozgrywał powoli i powoli zdobywał wszystkie lewy. Pod koniec partii, kiedy mógł już zgadnąć, kto ma na ręku jakie karty, i zdał sobie sprawę, że na pewno wygra, muskuły zwiotczały mu i opadł z sił. Opuszczając wzrok ze smutnym westchnieniem i potrząsając głową, jakby przegrał, a nie wygrał, jęknął głośno:

– Zupełnie źle to rozegrałem.

Bistro Szczęściarza przy Mermaid Avenue, kilka przecznic od sali bilardowej Beksy, było chętnie odwiedzaną, schludną, jasno oświetloną knajpką, bezpieczną i nadającą się na spotkanie z żoną, jeśli przyszedł taki wieczór, albo spędzenie kilku chwil z przyjaciółmi. W okolicy nie było już wielu innych lokali. Otwierano ją wcześnie i zamykano bardzo późno. Nie mając nic do roboty, nim poszliśmy tam, dokąd mieliśmy pójść, bądź też po powrocie stamtąd, mogliśmy zawsze przekąsić jedną albo dwie kanapki z tuńczykiem na białym chlebie, z włożonym do środka liściem sałaty i wąskim płatem pikla. Przed wojną nie słyszało się o czymś takim jak sałatka z tuńczyka. Teraz sandwicza z tuńczykiem przegryza się tak samo często jak chipsy albo słone orzeszki. Mówiłem już, że lubiliśmy wszyscy jeść, i ci, których uważam za przyjaciół, w dalszym ciągu to lubią. Nigdy sobie nie odmawialiśmy. Jeśli ktoś naprawdę zgłodniał, kapitalne były kotlety wieprzowe Szczęściarza, a także jego hamburgery. Z napojów najbardziej lubiliśmy krem czekoladowojajeczny i mleczne koktajle różnych smaków, a w zimie gorącą czekoladę. Smaku na kawę nabiera się dopiero z wiekiem.

Назад Дальше