– Czyje to kombi stoi przy krawężniku? – zapytał Louie Blizna, zaglądając do Szczęściarza.
Heshy udał, że nie słyszy.
– Heshy'ego – poinformował młodszy palant, niejaki Dave Plamka, pokazując usłużnie ręką właściciela.
I przez kilka następnych godzin Heshy brał udział w niespokojnej i niebezpiecznej przejażdżce.
Profesja Louiego Blizny miała coś wspólnego ze związkowcami w tawernach i małych restauracjach; albo prowadził działalność związkową, albo ją zwalczał. Tego wieczoru spotykał się z ludźmi przed kolejnymi barami, podczas gdy Heshy i pies mieli przykazane czekać w samochodzie. Rozmowy, choć szybkie i prowadzone półgłosem, były gwałtowne. Raz czy dwa zabrali kogoś z jednego miejsca i podwieźli w inne. Kiedy do samochodu wsiadł kolejny facet, wielki pies przeniósł się na fotel obok Heshy'ego. Jakiś biedak dostał po buzi przed pogrążonym w ciemności barem; Louie Blizna przyglądał się temu ze skupieniem, zachęcając gestami bijącego. Zanim skończyli, zdarzył się nawet rabunek. Na stacji benzynowej, której pracownik nie był zbyt uprzejmy, Louie i jego przyjaciel uznali, że mogą równie dobrze zabrać gotówkę. Heshy i pies nie wysiadali z samochodu podczas całej podróży, z wyjątkiem kilku razy, kiedy Heshy pozwolił psu wysikać się na oponę. Pies był dogiem.
– Dzięki, Heshy – powiedział Louie Blizna, wysiadając przed Bistrem Szczęściarza. – Niedługo znów się przejedziemy.
Migracja z Coney Island po wojnie nie była, przynajmniej na początku, ucieczką białych przed napływem ludzi, którzy mieli ciemniejszą skórę i jeszcze niższy ekonomiczny status. To przyszło później (i trwa, a funkcjonujące obawy i uprzedzenia wydają się obejmować w równym stopniu lęki o podłożu rasowym, jak ekonomicznym i społecznym). Ten proces wynikał raczej z optymistycznej chęci polepszenia sobie warunków życia w reakcji na atrakcyjne możliwości, które wyłoniły się po naszym zwycięstwie w wojnie. Do najbardziej sensownych i bogatych należały te, które zapewniła ustawa o byłych poborowych. Oprócz oczywistego dobra, jakim było otwarcie drogi na wyższe studia tym, którzy, realistycznie myśląc, nigdy nie zamierzali ich podejmować, powstrzymała ona kilka milionów ludzi przed równoczesnym wejściem na rynek pracy i zapobiegła niepokojom, które mogło wywołać to zjawisko. Silnemu impulsowi do pięcia się w górę towarzyszyła coraz większa atrakcyjność przedmieść dla tych, którzy mieszkali w zatłoczonych miastach (wielu ludzi z tych samych peryferii pragnęło z kolei przenieść się do zatłoczonego śródmieścia) oraz łatwość, z jaką można było zaspokoić świeżo obudzoną ambicję posiadania własnego domu. Zaraz po wojnie w miejscu, gdzie było wtedy szczere pole, powstał najpierw Levittown na Long Island, a potem zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu podobne osiedla, oferujące atrakcyjne domy za bajecznie rozsądną cenę, ze śmiesznie niskimi opłatami wstępnymi, niewielkimi odsetkami i rządowymi dotacjami udzielanymi na mocy ustawy o poborowych. Willie Siegel z mojej ulicy na Coney Island (który jako dorosły stał się Billem Siegelem, podobnie jak mnie nie nazywano już Joey, lecz Joe) był pierwszym znajomym w moim wieku, który kupił sobie własny dom na przedmieściu, i zapewne pierwszym, który dokonał tego kwantowego skoku w dorosłość i go w ogóle zapragnął.
Ja wyjechałem na dobre z Coney Island po moim małżeństwie w październiku 1945 roku, pięć miesięcy po zwolnieniu z wojska. Po roku w Anglii i dwóch latach nauczania w Pensylwanii osiedliśmy na Manhattanie w imponującej kamienicy z kontrolowanym czynszem, windami, odźwiernymi oraz windziarzami i mieszkałem w tym budynku przez następne dwadzieścia osiem lat, aż do ostatniej separacji, która doprowadziła do rozwodu.
Davey Goldsmith wyprowadził się wkrótce do mieszkania w Brighton, blisko wszystkich swoich znajomych; Marty Kapp najpierw zamieszkał w Riverdale, na północ od Manhattanu, a potem w New Jersey; Lou Berkman założył swoją hurtownię artykułów sanitarnych w Middletown, w stanie Nowy Jork. Wszyscy się pożeniliśmy – wszyscy koło dwudziestki. Rodzina Lou, podobnie jak moja, mieszkała w Brooklynie i widywaliśmy się tam równie często jak na Manhattanie. Marvin Winkler jeszcze przed wojną przeprowadził się z rodziną z Sea Gate na Coney Island do Ocean Parkway. Albie Covelman też przeniósł się wtedy z rodziną gdzieś koło Bensonhurst. Właśnie po partyjce bezika w domu Albiego któregoś leniwego niedzielnego popołudnia w grudniu usłyszeliśmy o ataku na Pearl Harbor i stwierdziliśmy kategorycznie, że Japońcom odebrało rozum i że zostaną pobici w tydzień albo dwa. To, że Hitler wypowiedział nam wojnę, zanim my wypowiedzieliśmy ją jemu, było doniosłym wydarzeniem, które uszło jakoś mojej uwagi. (Gdyby Hitler nie popełnił tego błędu, wojna w Europie mogła potoczyć się zupełnie inaczej i…?).
George Mandel także wyprowadził się wcześniej z rodziną do innej części Brooklynu. Po wojnie, kiedy studiowałem na Uniwersytecie Nowojorskim, miał obszerną garsoniero-pracownię na poddaszu, gdzie mógł malować i pisać. Mieściła się niedaleko Greenwich Village i mojej szkoły i zaglądałem tam często, podobnie jak Danny Książę i Marvin Winkler. Wszyscy wpadliśmy w ekstatyczne zdziwienie, kiedy za cenę dwudziestu pięciu tysięcy dolarów sprzedane zostały prawa do paperbacku, jego pierwszej powieści, Flee the Angry Strangers, opublikowanej w 1953 roku. Przypadająca mu z tego połowa wydawała się fortuną. Dwanaście i pół tysiąca było wtedy rzeczywiście fortuną dla kogoś utrzymującego się głównie z renty inwalidzkiej po odniesionej na wojnie ranie i dla kogoś takiego jak ja, kto pracował jako asystent na uczelni, a potem jako copywriter w agencji reklamowej za te same nędzne sześćdziesiąt dolarów tygodniowo. Wydawało mi się, że ja też mogę któregoś dnia spróbować napisać powieść, jeśli tylko uznam, że mam wystarczające kwalifikacje, by ją skończyć. Jak się okazało, dopiero po ukończeniu trzydziestki uznałem, że mam wystarczające kwalifikacje, żeby ją zacząć.
Już tam nie bywam. Z mojego domu w East Hampton jest daleko na Coney Island. Nie wybrałbym się tam, nawet gdyby było bliżej. Przyjaciele rozproszyli się. Ich rodzice nie żyją. Jedynymi moimi znajomymi, którzy wciąż tam mieszkają, są Sandy Kern, wdowa po Irze, chłopaku, z którym chodziłem do tej samej klasy w podstawówce i szkole średniej, i Frances Goodman, przyjaciółka i równieśniczka mojej siostry. Ale obie mieszkają w Sea Gate, za ogrodzeniem, strzeżone przez ochroniarzy. Tuż obok mają plażę i ocean, pogoda w zimie i w lecie jest łagodniejsza niż w innych częściach miasta, lecz one mieszkają tam przede wszystkim z powodu kojącego poczucia bezpieczeństwa oraz spokoju ducha, jakie zapewnia homogeniczna przystań.
Za ogrodzeniem niewiele zostało z dzielnicy żydowskiej. Dwadzieścia lat temu, gdzieś koło roku 1978, wybrałem się z powrotem na Coney Island w związku z pisaną wówczas powieścią „Gold jak złoto", żeby zobaczyć, co się zmieniło. Już samo to, że spotkałem się z Marvinem w barze przy Mermaid Avenue, świadczyło o wielkiej zmianie – zmianie, która zaszła w nas, bo spotykaliśmy się w barze, i zmianie naszej starej Coney Island, gdzie bar, ten konkretny bar, stał się jedynym miejscem, w którym mogli się czuć bezpiecznie i spotykać ze sobą wciąż mieszkający tam starzy mieszkańcy. Dymek też był tam tego wieczoru i wtedy go po raz ostatni widziałem. Starzeje się, przyznał, jak zawsze się uśmiechając i śmiejąc, a potem wyjaśnił, co go skłoniło do tego wniosku. Tego lata sprzedawał lody na plaży i wszedł w drogę mniej więcej dwudziestoletniemu Włochowi z dolnej części Coney. Żaden z nich nie lubił konkurencji i każdy uważał to miejsce za swoje wyłączne terytorium. Włoch, niczym przeniesiony z innego czasu i miejsca Quasimodo, zaproponował Dymkowi, że jeśli nie ma nic przeciwko, rozstrzygną tę sprawę za pomocą pięści, pod deptakiem.
– I spuścił mi straszny łomot – oznajmił Dymek, odchylając głowę do tyłu i uśmiechając się na wspomnienie tej sceny. Nie widział ani jednego wyprowadzanego ciosu, powiedział mi, tak jakby było się czym chwalić. – A przecież kiedyś to ja przeganiałem wszystkich innych handlarzy!
Tak oto Dymek odkrył, że się starzeje. (Włączyłem jego opowieść, z nazwiskiem i wszystkimi detalami, do „Gold jak złoto" i wykorzystałem tam również przyjęcie urodzinowe Sylvii oraz niewygasłą i ambiwalentną miłość Lee do naszego ojca, po której zostały mu bolesne rany – nie blizny, lecz otwarte rany).
Wróciłem tam również któregoś popołudnia, żeby się rozejrzeć i po powrocie spisałem swoje wrażenia z Coney Island w tym dziele literackim:
W jego stronę szła czwórka sprężystych ciemnoskórych wyrostków w trampkach i w paraliżującym przebłysku intuicji (Gold) zrozumiał, że wybiła jego godzina, że skończy tu i teraz z dziurą od noża w sercu…
Małolaty przeszły, nie zaczepiając go, darowując mu życie. Jego czas jeszcze nie nadszedł.
Gold już wcześniej zwrócił uwagę na te wszystkie zabite deskami, zrujnowane sklepiki i warsztaty przy trzech głównych alejach Coney Island i zachodził w głowę, gdzie ludzie zaopatrują się teraz w żywność, gdzie noszą garnitury i sukienki do przeróbki i do prania chemicznego, buty do podzelowania, radia do naprawy i gdzie realizują swoje recepty. Dojechał wynajętym samochodem wyludnioną Mermaid Avenue do płotu z siatki drucianej odgradzającego prywatny teren Sea Gate, gdzie właściciele większych budynków kwaterowali teraz rodziny żyjące z zasiłku, skręcił w lewo w stronę plaży i mola i przejechał z powrotem Surf Avenue. Nie zauważył ani jednej apteki. Młodsze żydowskie rodziny mieszkające obecnie za strzeżoną przez wartownika bramą Sea Gate, gdzie niegdyś mieścił się wspaniały jachtklub wyłącznie dla dobrze sytuowanych chrześcijan, trzymały się dla bezpieczeństwa razem i stawały na głowie, by posyłać swoje dzieci do prywatnych szkół. Starsi mężczyźni i kobiety prawdopodobnie jak zawsze wypełzali ze swych kryjówek i gawędząc w jidysz, przemierzali ulice i molo w poszukiwaniu nasłonecznionych miejsc, gdzie można było wygrzać kości. Matkę Raymiego Rubina zamordowano któregoś dnia, kiedy wracała z takiej przechadzki. (To autentyczne wydarzenie: matka Raymiego Millera została zamordowana przez jakiegoś intruza w swoim mieszkaniu na parterze domu przy Zachodniej Trzydziestej Pierwszej, gdzie najpierw mieszkaliśmy). Gold nie minął żadnych żydowskich delikatesów. Na Coney Island nie było już kina: narkotyki, przemoc i wandalizm doprowadziły do zamknięcia obu jaskrawo oświetlonych, dominujących nad okolicą sal projekcyjnych. Kamienicę z czerwonej cegły, w której spędził całe swoje dzieciństwo i prawie cały okres dojrzewania, wyburzono; na jej miejscu stało coś nowszego i szkaradniej szego, co nie podwyższało wcale standardu życia mieszkających tam teraz portorykańskich rodzin.
Nowsze, wysokie bloki stojącego w tym miejscu osiedla mieszkaniowego bez wątpienia miały windy, klimatyzację i lepiej działające sanitariaty. Ja wolałem moją starą kamienicę, z jej oknem w łazience i kuchnią dość przestronną, by zmieścił się w niej stół, przy którym czteroosobowa rodzina mogła wygodnie zjeść obiad.
Dzielnica włoska w głębi Coney Island wydaje się nieco ściśnięta, ale nie naruszona, z wciąż funkcjonującymi charakterystycznymi restauracjami Gargulio i Carolina. A Molu Steeplechase, dawno po zamknięciu Steeplechase Parku, nadano niedawno nazwę Mola Auletty, aby uhonorować sławnego w tej dzielnicy obywatela – który, tak się składa, był ojcem dziennikarza Kena Auletty.
Kiedy tam ostatnio byłem, wędkarze łowiący z mola kraby i moczący spławiki i haczyki w nadziei, że skusi się na nie jakaś rybka, byli prawie wyłącznie Latynosami, podobnie jak kobiety i mężczyźni z małymi dziećmi, dokazującymi radośnie w promieniach słońca. Wszyscy cieszyli się, widząc mnie i towarzyszącą mi grupę osób, ponieważ byłem tam z ekipą brytyjskiej telewizji, kręcącą program, do udziału w którym czuli się zaproszeni.
Wracałem tam tylko kilka razy. W latach sześćdziesiątych, o czym już wspomniałem, z George'em Mandelem i Mariem Puzo, kiedy odpoczywaliśmy w Steeplechase i obserwowaliśmy nasze uganiające się po terenie małe dzieci. Było także to popołudnie i ten jeden wieczór w roku 1978, kiedy zbierałem materiały do powieści i rozmawiałem z Dymkiem w barze.
Na początku 1982 roku, kiedy leżałem w Rusk Institute w Nowym Jorku, dochodząc do siebie po osłabieniu mięśni spowodowanym moim zespołem Guillaina-Barre'a, postanowiłem wybrać się tam ponownie, tym razem w roli niezastąpionego miejscowego przewodnika. W skróconej autobiograficznej podróży towarzyszyli mi Mary Kay Fish, fizykoterapeutka z północy stanu Nowy Jork, która nigdy nie była na Coney Island, pielęgniarka Valerie Jean Humphries oraz Jeny McQueen, dysponujący samochodem przyjaciel, który był wtedy detektywem – i to bardzo dobrym – w wydziale zabójstw miejskiej policji. Valerie Humphries była jedną z gromadki pielęgniarek, w której zakochałem się podczas trwającej prawie sześć miesięcy kuracji w dwóch szpitalach. Wzięliśmy ślub w 1987 roku i chyba wciąż mnie lubi.
Potem wracałem na Coney Island tylko trzy razy, zawsze z ekipami telewizyjnymi z Europy, które chciały sfilmować do swoich programów miejsce, z którego pochodziłem, zwłaszcza że cieszyło się ono światową sławą i było takie malownicze.
Pierwsza grupa była z Anglii, następna z Niemiec. Ostatnim razem pojechałem tam znowu z ekipą z Anglii. Tak jak poprzednio, wszyscy Europejczycy słyszeli o Coney Island i kiedy przyjechaliśmy i szykowaliśmy się do wyjścia z furgonetki oraz samochodu, oczy płonęły im z przejęcia. Bez wątpienia widzieli wszyscy bardziej nowoczesne i luksusowe wesołe miasteczka w różnych krajach i miastach. Ale to była Coney Island, a w ich umysłach Coney Island stanowiła świetlany mit, o którym od dawna słyszeli i który zawierał w sobie szczególną mistykę.
Ich entuzjazm był zaraźliwy; ja też się zapaliłem i uświadomiłem sobie, że jestem tu gospodarzem. U Nathana, gdzie ich zaprowadziłem, ruszyłem z większym niż inni apetytem do rożna po hot dogi i obok, po frytki (z dodatkową porcją soli, proszę). Podchodzili do lady z pełnym respektu onieśmieleniem. Żarcie u Nathana zawsze wywierało duże wrażenie na moich Europejczykach, szczególnie tych z Wielkiej Brytanii, w której produkowane bezpłciowe kiełbaski stanowią przedmiot szyderczych żartów od czasów racjonowania żywności w trakcie ostatniej wojny światowej.
Działo się to w maju 1994 roku i znowu było to wspaniałe przeżycie, przygoda dla nas wszystkich. Tam, gdzie znajdował się kiedyś Luna Park, stało osiedle mieszkaniowe, w miejscu Steeplechase ciągnął się przez kilka przecznic pusty teren, ale najwyraźniej im to nie przeszkadzało.
Nieczynna wieża spadochronowa była dla nich wieżą Eiffla z porudziałej stali.
Był środek tygodnia, normalny szkolny dzień i nie spotkaliśmy dużych tłumów. Z czynnych niegdyś na Coney Island wysokich obiektów ostały się tylko Cudowne Koło i Cyklon, lecz im nie robiło to dużej różnicy.
Nigdy nie widzieli chyba na oczy takiego deptaka, takiej szerokiej długiej piaszczystej plaży i oceanu, który ciągnął się po sam horyzont. Wyludniony krajobraz tchnął spokojem i doskonałością, miał w sobie coś wysublimowanego i odwiecznego.
Na Surf Avenue, którą kiedyś całą zajmowały ciągnące się prawie bez końca, reklamowane ochrypłym głosem atrakcje, teatrzyki oraz budki z lodami i napojami, stragany były teraz stłoczone na niewielkim terenie i na ogół handlowano tam używanymi rzeczami. To też ich nie zniechęciło.
Nie mieli nic przeciwko temu. Wśród mechanicznych urządzeń było więcej niż kiedykolwiek przedtem zminiaturyzowanych huśtawek dla dzieci, ale towarzyszący mi Europejczycy nie odczuwali oczywiście braku atrakcji, które zlikwidowano.
I nie przejmowali się, gdy mówiłem o zmianach. Dla nich ta wizyta była wielką frajdą – nawet jeśli mieli tu nigdy nie wrócić.
Valerie i ja przejechaliśmy się Cudownym Kołem, a oni kręcili film, siedząc z nami wysoko w gondoli. Ale Cudowne Koło to fraszka. Cyklon nie. Drżąc z podniecenia, dźwiękowiec oraz młoda Brytyjka, która była asystentką producenta, postanowili, że zaryzykują; kiedy wygramolili się potem z wagonika i dołączyli do nas, mieli pobladłe twarze i opowiadali z niedowierzaniem o mrożącej krew w żyłach przygodzie. Chociaż był dzień powszedni, dzieci oblegały karuzele. Przy bocznych uliczkach parkowały szkolne autobusy. Dzieciaki przywieziono z kilku różnych szkół na wiosenną wycieczkę. W oddzielnych gromadkach skupiali się czarni, brązowi, biali i Azjaci -jedna grupa przyjechała z ortodoksyjnej żydowskiej szkoły – i wszędzie rozbrzmiewały radosne wybuchy śmiechu, kiedy wirowały na orbitach różnych mechanizmów, z pewnością znakomicie się bawiąc (na co powinno się pozwalać dzieciom na całym świecie).