– Tak jest, panie pułkowniku.
– Wszystko to ładnie – zawołał pułkownik i wstał w dobrym humorze – ale za te pogwarki nie napiszą o nas w “The Saturday Evening Post", prawda, kapelanie? Zastanówmy się teraz nad ustaleniem procedury. Nawiasem mówiąc, ani słowa o tym pułkownikowi Kornowi. Jasne?
– Tak jest, panie pułkowniku.
Pułkownik Cathcart zaczął przechadzać się w zamyśleniu wąskimi przejściami pomiędzy koszami dorodnych pomidorów, biurkiem i krzesłami na środku pokoju.
– Myślę, że będzie pan musiał czekać na zewnątrz do końca odprawy, ponieważ wszystkie informacje są tajne. Może się pan wślizgnąć w momencie, gdy major Danby uzgadnia zegarki. Myślę, że dokładny czas nie jest tajny. Zarezerwujemy dla pana w programie mniej więcej półtorej minuty. Czy półtorej minuty wystarczy?
– Tak jest, panie pułkowniku. Pod warunkiem, że to nie obejmuje czasu na wypuszczenie z pokoju ateistów i wpuszczenie szeregowych i podoficerów.
Pułkownik Cathcart stanął jak wryty.
– Jakich ateistów? – ryknął dotknięty do żywego pułkownik, w mgnieniu oka przybierając wojowniczą postawę świętego oburzenia. – W mojej jednostce nie ma ateistów! Czy ateizm nie jest karalny?
– Nie, panie pułkowniku.
– Nie? – zdziwił się pułkownik. – W takim razie jest chyba antyamerykański?
– Nie jestem pewien, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan.
– A ja jestem! – oświadczył pułkownik. – Nie mam zamiaru przerywać naszych modłów po to tylko, żeby dogodzić bandzie parszywych ateistów. U mnie nie będą mieli żadnych szczególnych względów. Mogą zostać i modlić się razem z nami. I co pan tam wspomniał o szeregowcach i podoficerach? Cóż, u diabła, mają tu do rzeczy szeregowcy?
Kapelan poczuł, że się czerwieni.
– Przepraszam, panie pułkowniku. Sądziłem, że zechce pan, aby szeregowcy i podoficerowie byli obecni na modlitwie, skoro biorą udział w tej samej akcji.
– Nie, nie zechcę. Mają przecież chyba swojego Boga i swojego kapelana?
– Nie, panie pułkowniku.
– Co pan wygaduje? Czy to znaczy, że oni modlą się do tego samego Boga co my?
– Tak jest, panie pułkowniku.
– I on ich wysłuchuje?
– Tak sądzę, panie pułkowniku.
– Niech mnie diabli porwą – zauważył pułkownik i aż prychnął zdziwiony i rozbawiony. Zaraz jednak mina mu zrzedła i nerwowym ruchem przejechał dłonią po swoich krótkich, czarnych, siwiejących kędziorach. – Czy naprawdę pan sądzi, że wpuszczenie szeregowców to dobry pomysł? – spytał zafrasowany.
– Uważam, że to byłoby właściwe rozwiązanie, panie pułkowniku.
– A ja wolałbym ich nie wpuszczać – wyznał pułkownik i zaczął w gniewie trzaskać kostkami palców, chodząc w tę i z powrotem po namiocie. – Nie chciałbym, żeby pan mnie źle zrozumiał. Wcale nie uważam, że wszyscy szeregowcy i podoficerowie są brudni, ordynarni i gorsi od nas. Po prostu nie wystarczy tam dla wszystkich miejsca. Szczerze mówiąc, wolałbym, żeby szeregowcy nie spoufalali się
Z oficerami w pokoju odpraw. Moim zdaniem, spędzają aż za dużo czasu razem w samolotach. Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są szeregowcami, rozumie pan, ale jak na mój gust nie powinno się im pozwalać na więcej. Powiedzmy sobie szczerze, kapelanie, nie chciałby pan, żeby pańska siostra wyszła za szeregowca lub podoficera, prawda?
– Moja siostra jest podoficerem, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan.
Pułkownik znowu stanął jak wryty i zmierzył kapelana ostrym spojrzeniem, żeby się upewnić, czy ten nie kpi z niego.
– Co pan chce przez to powiedzieć, kapelanie? Czy to miał być dowcip?
– Ależ nie, panie pułkowniku – wyjaśnił kapelan pośpiesznie, z wyrazem bolesnego zakłopotania. – Ona jest starszym sierżantem w piechocie morskiej.
Pułkownik nigdy nie lubił kapelana, a teraz poczuł do niego odrazę i nieufność. Doznał ostrego przeczucia niebezpieczeństwa i zadał sobie pytanie, czy kapelan również nie spiskuje przeciwko niemu, czy jego pościągliwy, niewinny sposób bycia nie jest czasem złowieszczą maską ukrywającą nienasyconą ambicję człowieka w głębi duszy przebiegłego i pozbawionego skrupułów. Było coś dziwnego w postaci kapelana i pułkownik wkrótce wykrył, na czym to polega. Kapelan stał sztywno na baczność, gdyż pułkownik zapomniał dać mu komendę spocznij. Niech sobie tak postoi, pomyślał pułkownik mściwie, żeby pokazać, kto tu rządzi, i żeby nie narazić się na utratę twarzy przez przyznanie się do błędu.
Przyciągany hipnotyczną siłą pułkownik Cathcart podszedł do okna z ciężkim, tępym spojrzeniem ponurej zadumy. Od szeregowców zawsze można oczekiwać najgorszego, uznał. W żałobnym zasępieniu spojrzał w dół, na strzelnicę do rzutków, którą zbudował dla oficerów ze swego sztabu, przypominając sobie upokarzającą scenę, kiedy to generał Dreedle udzielił mu bezlitosnej reprymendy w obecności pułkownika Korna i majora Danby'ego i kazał mu udostępnić strzelnicę wszystkim oficerom i szeregowcom z personelu bojowego. Strzelnica do rzutków była plamą na jego honorze, musiał przyznać pułkownik Cathcart. Był święcie przekonany, że generał Dreedle nigdy o tym nie zapomni, chociaż z drugiej strony był pewien, że generał Dreedle o wszystkim zapomniał, co było w najwyższym stopniu niesprawiedliwe, biadał pułkownik Cathcart, gdyż sam pomysł zbudowania strzelnicy powinien się stać liściem do jego wieńca sławy, mimo że stał się taką plamą na honorze. Pułkownik Cathcart nie był w stanie ocenić, ile zyskał czy stracił na tej cholernej strzelnicy, i żałował, że nie ma przy nim pułkownika Korna, który mógłby ocenić dla niego cały ten epizod i ukoić jego obawy.
Wszystko to było bardzo zagmatwane, bardzo przygnębiające. Pułkownik Cathcart wyjął z ust cygarniczkę, wsunął ją do kieszeni koszuli i w depresji zaczai ogryzać paznokcie obu rąk. Wszyscy byli przeciwko niemu, a cierpiał tym bardziej, że w krytycznej chwili nie było przy nim pułkownika Korna, który by mu pomógł podjąć decyzję w sprawie modlitwy. Nie miał za grosz zaufania do kapelana, który był zaledwie kapitanem.
– Czy sądzi pan – spytał – że bez szeregowych i podoficerów zmniejszą się nasze szansę na uzyskanie pozytywnego efektu?
Kapelan zawahał się czując, że znowu wstępuje na niepewny grunt.
– Tak jest, panie pułkowniku – odpowiedział po chwili. – Można, jak sądzę, przypuścić, że podobne postępowanie może zmniejszyć szansę wysłuchania modłów o bardziej precyzyjne bombardowanie.
– Zupełnie o tym nie pomyślałem! – zawołał pułkownik Cathcart mrugając oczami, które zafalowały jak dwie kałuże. – Myśli pan, że Bóg mógłby nawet ukarać mnie większym rozrzutem bomb?
– Tak jest, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan. – Myślę, że to prawdopodobne.
– W takim razie do diabla z tym – zdecydował pułkownik w przypływie niezależności. – Nie będę organizował tych cholernych modłów po to, żeby jeszcze pogorszyć sprawę. – Pułkownik z pogardliwym parsknięciem usiadł za biurkiem, wsunął do ust pustą cygarniczkę i zapadł na dłuższą chwilę w brzemienne milczenie. – Jak się dobrze zastanowić – powiedział bardziej do siebie niż do kapelana – to wcale nie był najlepszy pomysł, żeby kazać ludziom modlić się do Boga. Redaktorzy z “The Saturday Evening Post" mogą się tym wcale nie interesować.
Pułkownik z żalem rezygnował ze swojego projektu, który był wyłącznie jego dziełem i miał mu dostarczyć jaskrawego dowodu, że potrafi się obejść bez pułkownika Koma. Z drugiej strony był zadowolony, że się pozbył tego projektu, gdyż od początku dręczył go lęk przed uruchomieniem planu nie uzgodnionego z pułkownikiem Kornem. Z jego piersi wyrwało się potężne westchnienie ulgi. Zrezygnowawszy ze swego pomysłu pułkownik urósł we własnych oczach, gdyż uważał, że podjął bardzo mądrą decyzję, a co najważniejsze, podjął ją bez pomocy pułkownika Korna.
– Czy to już wszystko, panie pułkowniku? – spytał kapelan.
– Tak – odpowiedział pułkownik Cathcart. – Chyba że ma pan jeszcze jakieś propozycje.
– Nie, panie pułkowniku. Tylko…
Pułkownik uniósł brwi, jakby się poczuł urażony, i spojrzał na kapelana z pełnym rezerwy niedowierzaniem.
– Tylko co, kapelanie?
– Panie pułkowniku, ludzie są bardzo poruszeni tym, że podniósł pan obowiązkową liczbę lotów do sześćdziesięciu. Prosili mnie, żebym z panem o tym pomówił.
Pułkownik milczał. Twarz kapelana poczerwieniała aż po korzonki jego jasnych włosów. Pułkownik trzymał go tak przez dłuższą chwilę wijącego się z zakłopotania pod nieruchomym, obojętnym, wyzbytym wszelkich uczuć spojrzeniem.
– Niech im pan powie, że jest wojna – poradził wreszcie bezbarwnym głosem.
– Dziękuję, panie pułkowniku, powiem im – odpowiedział kapelan czując przypływ wdzięczności za to, że pułkownik wreszcie się odezwał. – Zastanawiali się, dlaczego nie zażąda pan uzupełnień z tych załóg, które czekają w Afryce, a ich nie puści do kraju.
– To jest kwestia administracyjna – powiedział pułkownik. – Nie ich interes. Niech się pan poczęstuje dorodnym pomidorem – wskazał leniwym gestem. – Śmiało, na mój rachunek.
– Dziękuję, panie pułkowniku. Panie pułkowniku…
– Nie ma o czym mówić. Jak się panu żyje w tym lesie, kapelanie? Czy wszystko gra?
– Tak jest, panie pułkowniku.
– To dobrze. Proszę dać nam znać, gdyby pan czegoś potrzebował.
– Tak jest, panie pułkowniku. Dziękuję, panie pułkowniku. Panie…
– Dziękuję, że pan wpadł, kapelanie. Mam teraz pilną pracę. Niech mi pan da znać, jak pan wymyśli coś, za co napiszą o nas w “The Saturday Evening Post".
– Tak jest, panie pułkowniku.
Kapelan zdobył się na nadludzki wysiłek woli i rzucił się na oślep przed siebie.
– Szczególnie niepokoi mnie stan jednego z bombardierów, panie pułkowniku, Yossariana.
Pułkownik spojrzał, jakby coś sobie niejasno przypominał.
– Kogo? – spytał zaniepokojony.
– Yossariana, panie pułkowniku.
– Yossariana?
– Tak jest, panie pułkowniku. Yossariana. On jest w bardzo złym stanie. Obawiam się, że nie wytrzyma dłużej i może popełnić jakieś szaleństwo.
– Czy to prawda, kapelanie?
– Tak jest, panie pułkowniku. Obawiam się, że tak.
Pułkownik myślał o tym przez dłuższą chwilę w ciężkim milczeniu.
– Niech mu pan powie, żeby miał ufność w Bogu – poradził wreszcie.
– Dziękuję, panie pułkowniku. Powiem mu.
20 Kapral Whitcomb
W późnosierpniowym porannym słońcu było pamo i gorąco, powietrza nie poruszał najmniejszy powiew. Kapelan szedł wolnym krokiem. Był przygnębiony i dręczyły go wyrzuty sumienia, kiedy w swoich brązowych butach na gumowej podeszwie wychodził bezszelestnie z gabinetu pułkownika. Gardził sobą za to, co interpretował jako swoje tchórzostwo. Miał zamiar zająć wobec pułkownika znacznie bardziej zdecydowane stanowisko w kwestii sześćdziesięciu lotów, miał odważnie, logicznie i elokwentnie zabrać głos w sprawie, w którą się do głębi zaangażował uczuciowo. Tymczasem poniósł żałosną porażkę, gdyż znowu go zatkało w obliczu silniejszej osobowości. Było to dobrze mu znane sromotne zjawisko i kapelan miał o sobie jak najgorszą opinię.
Zatkało go jeszcze bardziej w sekundę później, kiedy dostrzegł baryłkowatą, monochromatyczną postać pułkownika Korna kłusującą w jego stronę w apatycznym pośpiechu po łukowato wygiętych, szerokich, żółtych, kamiennych schodach z wielkiego zrujnowanego hallu o strzelistych ścianach z popękanego ciemnego marmuru i okrągłej podłodze z popękanych brudnych kafelków. Kapelan bał się pułkownika Korna bardziej jeszcze niż pułkownika Cathcarta. Smagły, niemłody podpułkownik w lodowatych okularach bez oprawki i z graniastą kopułą łysiny, której stale dotykał ostrożnie końcami swoich spłaszczonych palców, nie lubił kapelana i często bywał dla niego niegrzeczny. Utrzymywał go w stanie ciągłego lęku swoim suchym, kpiarskim tonem i wszystkowiedzącym, cynicznym spojrzeniem, którego kapelan nigdy nie miał odwagi wytrzymać dłużej niż przez sekundę, jeżeli się przypadkowo na nie natknął. Uwagę kapelana, który pokornie spuścił głowę przed pułkownikiem, w sposób nieunikniony przyciągnął środek jego figury, gdzie koszula wzdymała się nad obwisłym pasem i opadała baloniastą fałdą, nadając mu wygląd baryłkowaty i sprawiając, że wyglądał na niższego, niż był w rzeczywistości. Pułkownik Korn był niechlujnym, wyniosłym człowiekiem o tłustej cerze i głębokich, ostrych bruzdach biegnących niemal prosto w dół od nosa, między jego mrocznymi policzkami a kwadratowym, rozdwojonym podbródkiem. Twarz miał surową i kiedy zbliżyli się do siebie na schodach i mieli się minąć, spojrzał na kapelana, jakby go nie znał.
– Cześć, księże – powiedział bezbarwnym głosem, nie patrząc na kapelana. – Jak leci?
– Dzień dobry, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan, uznając słusznie, że pułkownik Korn nie oczekuje innej odpowiedzi.
Pułkownik wchodził po schodach nie zwalniając tempa i kapelan zwalczył pokusę, żeby mu jeszcze raz przypomnieć, że nie jest katolikiem, tylko anabaptystą, i co za tym idzie, nazywanie go księdzem nie jest ani konieczne, ani poprawne. Był teraz już prawie pewien, że pułkownik Korn dobrze o tym pamięta i że mówienie do niego z niewinną miną “księże" to jedna z metod znęcania się nad nim za to, że jest tylko anabaptystą.
Pułkownik Korn, minąwszy kapelana, zatrzymał się niespodziewanie i wykonawszy gwałtowny obrót skierował się wprost na niego z błyskiem gniewnego podejrzenia w oczach. Kapelan zdrętwiał.
– Skąd ksiądz ma tego dorodnego pomidora? – spytał ostro pułkownik Korn.
Kapelan ze zdziwieniem spojrzał na swoją dłoń z pomidorem, którym go poczęstował pułkownik Cathcart.
– Z gabinetu pułkownika Cathcarta, panie pułkowniku – odpowiedział po chwili.
– Czy pułkownik wie, że pan go wziął?
– Tak jest, panie pułkowniku. Sam mi go dał.
– A, w takim razie wszystko w porządku – uspokoił się pułkownik Korn. Uśmiechnął się zimno, wpychając kciukami pomiętą koszulę do spodni. Jego oczy błysnęły bystro jemu tylko wiadomą, zadowoloną z siebie złośliwością. – W jakiej sprawie wzywał księdza pułkownik Cathcart? – spytał nagle.
Kapelan wahał się przez chwilę, niezdecydowany.
– Myślę, że nie powinienem…
– Chodziło o modły do redaktorów z “The Saturday Evening Post"?
Kapelan omal się nie uśmiechnął.
– Tak jest, panie pułkowniku.
Pułkownik Korn, zachwycony swoją intuicją, roześmiał się szyderczo.
– Wie ksiądz, obawiałem się, że on wymyśli coś równie śmiesznego, jak tylko zobaczyłem “The Saturday Evening Post" z tego tygodnia. Mam nadzieję, że udało się księdzu wykazać mu całą potworność tego pomysłu.
– Pułkownik się rozmyślił.
– To dobrze. Cieszę się, iż przekonał go ksiądz, że redaktorzy “The Saturday Evening Post" nie zamieszczą po raz drugi tego samego materiału po to tylko, żeby robić reklamę jakiemuś nikomu nie znanemu pułkownikowi. Co tam słychać w puszczy? Jak sobie ksiądz radzi?
– Dziękuję, panie pułkowniku. Wszystko w porządku.
– To dobrze. Miło mi słyszeć, że nie ma ksiądz żadnych skarg. Proszę dać nam znać, jakby ksiądz czegoś potrzebował. Chcemy wszyscy, żeby księdzu było tam jak najlepiej.
– Dziękuję, panie pułkowniku. Jest mi dobrze.
Z dołu dobiegał narastający gwar. Zbliżała się pora obiadu i pierwsi lotnicy ściągali do sztabowej stołówki, wchodząc do osobnych sal dla oficerów i szeregowych po przeciwnych stronach archaicznej rotundy. Pułkownik Kom przestał się uśmiechać.
– Ksiądz jadł u nas chyba wczoraj czy przedwczoraj, prawda? – spytał z naciskiem.
– Tak jest, panie pułkowniku. Przedwczoraj.
– Tak mi się wydawało – powiedział pułkownik Korn i odczekał chwilę, aby znaczenie jego słów dotarło do kapelana.-Niech się ksiądz nie przejmuje. Zobaczymy się, kiedy znów wypadnie księdzu kolejka na obiad u nas.
– Dziękuję, panie pułkowniku.
Kapelan nie był pewien, w której z pięciu stołówek dla oficerów i pięciu dla podoficerów i szeregowych miał tego dnia jeść obiad, gdyż system rotacji, opracowany dla niego przez pułkownika Koma, był skomplikowany, a swoje notatki zostawił w namiocie. Kapelan był jedynym wchodzącym w skład sztabu grupy oficerem, który nie mieszkał w butwiejącym budynku z piaskowca ani w żadnej z mniejszych satelitarnych przybudówek wyrastających wokół niego bez ładu i składu. Kapelan mieszkał w odległości czterech mil na polanie w lesie między klubem oficerskim a obozem pierwszej z czterech eskadr rozmieszczonych w jednej linii. Kapelan mieszkał samotnie w obszernym kwadratowym namiocie, który pełnił również rolę jego biura. W nocy dobiegały go odgłosy hulanki z klubu oficerskiego, przez co często nie mógł zasnąć przewracając się i rzucając w łóżku na swoim biernym, na pól dobrowolnym wygnaniu. Nie był w stanie ocenić działania łagodnych pigułek, które zażywał czasem, żeby móc zasnąć, a potem przez wiele dni miał z tego powodu wyrzuty sumienia.