Yossarian opychał się, dopóki nie poczuł, że zaraz pęknie, i w błogiej ociężałości osunął się na oparcie krzesła, mając usta wypełnione soczystym wspomnieniem uczty. Nikt z oficerów eskadry nie jadał nigdy w życiu tak dobrze jak teraz w stołówce Mila i Yossarian zastanawiał się przez chwilę, czy nie jest to wystarczającą rekompensatą za wszystko inne. Zaraz jednak odbiło mu się i natychmiast przypomniał sobie, że jego życie jest w niebezpieczeństwie, wyskoczył więc jak oparzony ze stołówki, żeby poszukać doktora Daneeki i zażądać zwolnienia ze służby liniowej i odesłania do kraju. Doktor Daneeka siedział na wysokim stołku, wygrzewając się w słońcu przed swoim namiotem.
– Pięćdziesiąt akcji – powiedział kręcąc głową. – Pułkownik żąda pięćdziesięciu lotów bojowych.
– Ale ja mam tylko czterdzieści cztery!
Doktor Daneeka pozostał niewzruszony. Był to smutny, podobny do ptaka człowiek, ze szpatułkowatą twarzą o ostrych rysach przywodzących na myśl dobrze utrzymanego szczura.
– Pięćdziesiąt lotów bojowych – powtórzył kręcąc głową. – Pułkownik żąda pięćdziesięciu lotów.
3 Havermeyer
Kiedy Yossarian wrócił ze szpitala, zastał jedynie Orra i nieboszczyka. Ten nieboszczyk z namiotu Yossariana był niezwykle uciążliwy i Yossarian go nie lubił, mimo że nigdy go nie widział. Fakt, że on tak leży pod bokiem przez cały dzień, drażnił Yossariana do tego stopnia, że kilkakrotnie już chodził na skargę do sierżanta Towsera, który twierdził, że nieboszczyk w ogóle nie istnieje, co zresztą teraz było już prawdą. Jeszcze bardziej beznadziejnie kończyły się próby zwracania się bezpośrednio do majora Majora, wysokiego, kościstego dowódcy eskadry, który wyglądał trochę jak udręczony Henry Fonda i uciekał ze swego pokoju przez okno, ilekroć Yossarianowi udało się sforsować sierżanta Towsera. Nieboszczyk z namiotu Yossariana nie był zbyt przyjemnym współlokatorem. Wyprowadzał z równowagi nawet Orra, też niezbyt przyjemnego współlokatora, majstrującego w dniu powrotu Yossariana przy kraniku do piecyka na ropę, który zaczął budować, kiedy Yossarian leżał w szpitalu.
– Co robisz? – spytał na wszelki wypadek Yossarian wchodząc do namiotu, chociaż od razu zobaczył, o co chodzi.
– Chcę naprawić kranik – odpowiedział Orr. – Trochę przecieka.
– Proszę cię, przestań – powiedział Yossarian. – Denerwujesz mnie.
– Kiedy byłem małym chłopcem – odpowiedział Orr – całymi dniami chodziłem z dzikimi jabłkami w ustach, po jednym z każdej strony.
Yossarian położył worek, z którego zaczął wykładać przybory toaletowe, i zastygł podejrzliwie w pozie pełnej napięcia. Po minucie nie wytrzymał i spytał:
– Dlaczego?
Orr zachichotał zwycięsko.
– Bo są lepsze niż kasztany – odpowiedział.
Orr klęczał w namiocie na ziemi. Pracując bez wytchnienia rozbierał kranik, układał starannie wszystkie drobniutkie części, liczył je i bez końca badał każdą z osobna, jakby nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego, a potem składał malutkie urządzenie z powrotem i znowu zaczynał od początku, nie tracąc cierpliwości ani zainteresowania, nie wykazując najmniejszych oznak zmęczenia, nie zdradzając niczym, że kiedykolwiek skończy. Yossarian patrzył na to jego majsterkowanie i czuł rosnącą pewność, że jeżeli Orr natychmiast nie przestanie, będzie musiał go z zimną krwią zamordować. Jego spojrzenie powędrowało w stronę kordelasa, który nieboszczyk w dniu swego przybycia zawiesił na ramie moskitiery. Nóż wisiał obok pustej kabury nieboszczyka, z której Havermeyer ukradł rewolwer.
– Jak nie było dzikich jabłek – mówił dalej Orr – używałem kasztanów. Kasztany są prawie tej samej wielkości co dzikie jabłka, a kształt mają nawet lepszy, chociaż kształt nie gra tu żadnej roli.
– Pytałem cię, dlaczego chodziłeś z dzikimi jabłkami w ustach – powtórzył Yossarian. – O to pytałem.
– Bo mają lepszy kształt niż kasztany – odpowiedział Orr. – Już ci to mówiłem.
– Dlaczego – zaklął Yossarian z podziwem – w ogóle wypychałeś sobie czymkolwiek policzki, ty diabelski, technicznie uzdolniony, wydziedziczony skurwysynu?
– Wcale nie wypychałem sobie policzków czymkolwiek – odpowiedział Orr – tylko dzikimi jabłkami. A kiedy nie było dzikich jabłek, używałem kasztanów. Do wypychania policzków oczywiście.
Zachichotał. Yossarian postanowił nie odzywać się więcej. Orr czekał, ale Yossarian go przetrzymał.
– Po jednym z każdej strony – powiedział Orr.
– Po co?
Orr natychmiast chwycił go w swoje szpony.
– Co po co? – spytał.
Yossarian roześmiał się i potrząsając głową odmawiał odpowiedzi.
– Ciekawa historia z tym zaworem – zastanawiał się na głos Orr.
– Dlaczego? – spytał Yossarian.
– Bo chciałem mieć… Yossarian już się domyślał.
– Jezu Chryste! Ale dlaczego chciałeś mieć…
– …policzki jak jabłuszka.
– …policzki jak jabłuszka? – spytał Yossarian.
– Chciałem mieć policzki jak jabłuszka – powtórzył Orr. – Od dziecka marzyłem o tym, żeby mieć kiedyś policzki jak jabłuszka, i postanowiłem pracować, dopóki nie osiągnę swojego celu, i Bóg mi świadkiem, że nie spocząłem, dopóki nie osiągnąłem swojego celu, chodząc po całych dniach z dzikimi jabłkami w ustach. Po jednym z każdej strony – dodał chichocząc.
– Ale dlaczego chciałeś mieć policzki jak jabłuszka?
– Wcale nie chciałem mieć policzków jak jabłuszka – powiedział Orr. – Chciałem mieć pucołowate policzki. Nie zależało mi specjalnie na kolorze, chciałem tylko, żeby były pucołowate. Pracowałem nad tym jak ci zwariowani faceci, o których się czasem czyta, że po całych dniach ściskają w dłoni gumową piłeczkę, żeby sobie wzmocnić rękę. Prawdę mówiąc, ja też należałem do tych zwariowanych facetów. Też po całych dniach ściskałem gumową piłeczkę w dłoni.
– Po co?
– Co po co?
– Po co ściskałeś po całych dniach gumową piłeczkę?
– Bo gumowe piłeczki… – zaczął Orr.
– …są lepsze niż dzikie jabłka?
Orr parsknął śmiechem i pokręcił głową.
– Robiłem to, żeby zachować twarz, w razie gdyby ktoś mnie przyłapał na tym, że noszę dzikie jabłka w ustach. Mając gumową piłeczkę w dłoni mógłbym wyprzeć się dzikich jabłek w ustach. Gdyby mnie ktoś spytał, dlaczego trzymam dzikie jabłka w ustach, mogłem po prostu otworzyć dłoń i pokazać, że trzymam gumową piłeczkę, a nie dzikie jabłka, i nie w ustach, tylko w dłoni. Pomysł był dobry, ale nie wiedziałem, czy ludzie coś z tego rozumieją, bo niełatwo jest coś wytłumaczyć, kiedy się mówi z dzikimi jabłkami w ustach.
Yossarian stwierdził, że on też nie bardzo rozumie, i zastanawiał się, czy Orr nadymając te swoje policzki jak jabłuszka nie robi z niego balona.
W tej sytuacji Yossarian postanowił nie odzywać się już ani słowem. Byłby to daremny trud. Znał Orra i wiedział, że za nic w świecie nie wydobędzie teraz z niego, po co chciał mieć policzki jak jabłuszka. Nie warto było go o to pytać, podobnie jak nie warto było go pytać, dlaczego pewnego ranka w Rzymie pewna dziwka waliła go pantoflem po głowie w zatłoczonym korytarzu przed otwartymi drzwiami pokoju młodszej siostry dziwki Nately'ego. Była to dorodna dziewucha z długimi włosami i z wyraźnie zaznaczającą się siecią błękitnych żyłek, zwłaszcza w miejscach, gdzie ciało jest najdelikatniejsze. Miotała wyzwiska, wrzeszczała i podskakiwała wysoko w górę na swoich bosych stopach, aby móc walić Orra ostrym obcasem pantofla w sam czubek głowy. Byli oboje nadzy i narobili takiego szumu, że wszyscy wyjrzeli na korytarz zobaczyć, co się dzieje, i stali parami w drzwiach swoich pokojów – wszyscy nago, z wyjątkiem starej baby w swetrze i fartuchu, która coś tam gdakała niezadowolona, oraz sprośnego, rozpustnego starucha, który podczas całej sceny zanosił się radosnym chichotem z jakąś chciwą i pełną satysfakcji uciechą. Dziewczyna wrzeszczała, a Orr się zaśmiewał. Na każde uderzenie obcasem w głowę odpowiadał głośniejszym wybuchem śmiechu, czym doprowadzał ją do jeszcze większego szału, więc podskakiwała jeszcze wyżej, żeby walić go po tym łbie, a jej niewiarygodnie pełne piersi fruwały po całym korytarzu jak chorągwie łopoczące na wietrze, zaś potężne pośladki i uda podrygiwały niczym jakieś przerażające Eldorado. Ona wrzeszczała, a Orr zaśmiewał się tak długo, aż po kolejnej porcji wrzasków zwaliła go celnym, tęgim ciosem w skroń, po którym Orr przestał się śmiać i został zabrany na noszach do szpitala z niezbyt głęboką dziurą w głowie i z bardzo łagodnym wstrząsem mózgu, w sumie zaledwie na dwanaście dni zwolnienia lekarskiego.
Nikt nie zdołał ustalić, co się wtedy zdarzyło, nawet chichoczący staruch i gdacząca starucha, którzy wiedzieli o wszystkim, co się działo w tym rozległym, nieogarnionym burdelu, z jego niezliczonymi pokojami po obu stronach wąskich korytarzy, rozchodzących się z przestronnego salonu z zasłoniętymi oknami i jedyną lampą. Zawsze potem na widok Orra dziewczyna zadzierała sukienkę powyżej obcisłych, białych elastycznych majtek i drwiącym, ordynarnym ruchem wypinała na niego swój mocny, krągły brzuch, obrzucając go przy tym wyzwiskami i śmiejąc się ochryple, on zaś chichotał lękliwie i chował się za Yossariana. Cokolwiek zrobił, usiłował zrobić albo nie zdołał zrobić za zamkniętymi drzwiami pokoju młodszej siostry dziwki Nately'ego, pozostawało tajemnicą. Dziewczyna nie chciała nic powiedzieć ani dziwce Nately'ego, ani żadnej innej dziwce, ani Nately'emu, ani Yossarianowi. Orr może by i powiedział, ale Yossarian postanowił nie odzywać się więcej do niego ani słowem.
– Powiedzieć ci, dlaczego chciałem mieć pucołowate policzki? – spytał Orr.
Yossarian jakby nabrał wody w usta.
– Pamiętasz – mówił Orr – jak wtedy w Rzymie ta dziewczyna, co cię nie znosi, waliła mnie po głowie obcasem? Czy chcesz wiedzieć, dlaczego?
Nadal nie sposób było wyobrazić sobie, czym mógł ją rozzłościć do tego stopnia, że przez piętnaście czy dwadzieścia minut tłukła go po głowie, nie do tego jednak, żeby chwycić go za nogi i roztrzaskać mu czaszkę. Niewątpliwie miała taką przewagę wzrostu, że mogła to zrobić. Orr oprócz pucołowatych policzków miał wystające zęby, wyłupiaste oczy i był niższy nawet od młodego Huple'a, który mieszkał po gorszej stronie torów kolejowych, czyli tam, gdzie mieściła się administracja i gdzie Joe Głodomór noc w noc krzyczał przez sen.
Strefa administracji, w której Joe Głodomór przez pomyłkę rozbił swój namiot, znajdowała się pośrodku obozu eskadry, między wykopem z zardzewiałymi torami a wyboistą szosą. Na tej szosie żołnierze mogli podrywać dziewczęta, jeżeli tylko obiecali podwieźć je tam, gdzie chciały – piersiaste, młode, proste, roześmiane, szczerbate dziewuchy, z którymi można było zjechać z szosy i rozłożyć je na łące, z czego Yossarian korzystał, kiedy tylko mógł, nie tak często jednak, jak go do tego namawiał Joe Głodomór, który miał dostęp do jeepa, ale nie umiał prowadzić. Namioty szeregowych stały po drugiej stronie drogi tuż obok kina pod gołym niebem, gdzie ku codziennej uciesze umierających ścierały się co wieczór na składanym ekranie armie ciemniaków i gdzie tego właśnie popołudnia zjechała kolejna trupa objazdowego zespołu estradowego.
Zespoły te nasyłał generał P. P. Peckem, który przeniósł swoją kwaterę do Rzymu i nie miał nic lepszego do roboty, gdy nie był zajęty kopaniem dołków pod generałem Dreedle. Generał Peckem nade wszystko cenił sobie porządek. Był to energiczny, gładki w obejściu, pedantyczny generał, który znał obwód równika i zawsze pisał “prolongata", kiedy chodziło o “przedłużenie". Był to kawał kutasa, o czym najlepiej wiedział generał Dreedle, rozwścieczony najnowszym poleceniem generała Peckema, aby wszystkie namioty w rejonie Morza Śródziemnego stały wzdłuż równoległych linii, z wejściami zwróconymi dumnie w stronę pomnika Waszyngtona. Generał Dreedle, który dowodził jednostką liniową, uważał, że jest to wielka bzdura. Co więcej, generał Peckem nie miał nic do tego, jak są ustawione namioty w oddziale generała Dreedle. Wynikł z tego zażarty spór kompetencyjny pomiędzy oboma książętami udzielnymi, który rozstrzygnął na korzyść generała Dreedle były starszy szeregowy Wintergreen, sortujący pocztę w dowództwie Dwudziestej Siódmej Armii Lotniczej. Wintergreen przesądził o wyniku sporu wrzucając do kosza wszystkie pisma od generała Peckema. Uważał, że są zbyt rozwlekłe. Poglądy generała Dreedle, wyrażane mniej pretensjonalnym stylem, znajdowały uznanie w oczach byłego starszego szeregowego Wintergreena, który bezzwłocznie przekazywał je dalej, z niezwykłą gorliwością trzymając się wszelkich przepisów. Generał Dreedle zwyciężył walkowerem.
Aby odbudować swój nadszarpnięty autorytet, generał Peckem zaczął wysyłać więcej zespołów estradowych niż kiedykolwiek przedtem i obciążył samego pułkownika Cargilla odpowiedzialnością za to, aby przyjmowano je z należytym entuzjazmem.
Tymczasem w grupie Yossariana nie było żadnego entuzjazmu. Było za to coraz więcej szeregowych i oficerów, którzy po kilka razy dziennie zjawiali się uroczyście w kancelarii sierżanta Towsera, żeby spytać, czy przyszedł już rozkaz przeniesienia ich do kraju. Wszyscy mieli zaliczone po pięćdziesiąt lotów bojowych. Było ich teraz więcej niż wówczas, kiedy Yossarian poszedł do szpitala, i nadal czekali. Denerwowali się i ogryzali paznokcie. Byli groteskowym obrazem młodych bezrobotnych z lat kryzysu. Poruszali się bokiem, jak kraby. Czekali na rozkaz, który odeśle ich bezpiecznie do kraju, a czekając nie mieli nic lepszego do roboty, jak tylko się denerwować, ogryzać paznokcie i zjawiać się uroczyście po kilka razy dziennie w kancelarii sierżanta Towsera z pytaniem, czy przyszły już rozkazy o wysłaniu ich do kraju.
Zdawali sobie sprawę z tego, że walczą z czasem, gdyż wiedzieli z gorzkiego doświadczenia, że pułkownik Cathcart może w każdej chwili podnieść wymaganą ilość lotów bojowych. Nie mieli nic innego do roboty, jak tylko czekać. Jedynie Joe Głodomór miał co robić po powrocie z każdego kolejnego lotu. W nocy dręczyły go zmory i odnosił zwycięstwa w walkach na pięści z kotem Huple'a. Siadał z aparatem fotograficznym w pierwszym rzędzie na wszystkich występach artystycznych i usiłował robić zdjęcia, zaglądając pod spódnicę jasnowłosej śpiewaczce z wielkim biustem rozpierającym bluzkę naszytą cekinami. Ani jedno zdjęcie się nie udało.
Pułkownik Cargill, prawa ręka generała Peckema, potężny, rumiany mężczyzna, przed wojną był czujnym, bezwzględnym i energicznym dyrektorem handlowym. Pułkownik Cargill był złym handlowcem. Był tak okropnym handlowcem, że wyrywały go sobie firmy zmuszone ze względów podatkowych wykazać straty. W całym cywilizowanym świecie, od Battery Park do Fulton Street, znano go jako człowieka, na którym można polegać, kiedy chodzi o szybkie obniżenie stopy podatkowej. Jego usługi były drogie, gdyż niepowodzenia są często trudne do osiągnięcia. Musiał zaczynać od szczytu i torować sobie drogę w dół, a kiedy się ma przyjaciół w rządzie, niełatwo jest robić złe interesy. Wymagało to nieraz miesięcy ciężkiej pracy i nieomylnie błędnego planowania. Człowiek dezorganizował, podejmował błędne decyzje, nie doglądał, wszystkie drzwi zostawiał otworem, a kiedy się zdawało, że już zrobił swoje, rząd dawał mu jezioro albo las, albo pole naftowe i psuł całą robotę. Jednak na pułkowniku Cargillu można było polegać. Nawet w tak nie sprzyjających okolicznościach potrafił zrujnować najlepiej prosperujące przedsiębiorstwo. Doszedł do tego własną pracą i swoje niepowodzenia zawdzięczał wyłącznie sobie.
– Panowie – zaczął pułkownik Cargill przemówienie w eskadrze Yossariana, starannie odmierzając pauzy. – Jesteście oficerami Armii Stanów Zjednoczonych. Oficerowie żadnej innej armii na świecie nie mogą tego o sobie powiedzieć. Zastanówcie się nad tym.
Sierżant Knight zastanowił się nad tym i poinformował uprzejmie pułkownika, że zwraca się do podoficerów i szeregowych, oficerowie zaś czekają na niego po drugiej stronie placu. Pułkownik Cargill podziękował mu energicznie i odszedł wielce z siebie zadowolony. Dumą napawał go fakt, że dwadzieścia dziewięć miesięcy służby w wojsku nie przytępiło jego niezwykłego talentu do popełniania błędów.
– Panowie – zaczął przemówienie do oficerów, starannie odmierzając pauzy. – Jesteście oficerami Armii Stanów Zjednoczonych. Oficerowie żadnej armii na świecie nie mogą tego o sobie powiedzieć. Zastanówcie się nad tym.
Odczekał chwilę, aby dać im czas na zastanowienie.
– Ci ludzie są waszymi gośćmi! – krzyknął nagle. – Przebyli przeszło trzy tysiące mil, aby dostarczyć wam rozrywki. Jak się będą czuli, jeżeli nikt nie przyjdzie ich oglądać? Jak to wpłynie na ich morale? Słuchajcie, panowie, ja nie mam w tym żadnego interesu, ale ta dziewczyna, która chce dziś dla was zagrać na akordeonie, jest w tym wieku, że mogłaby być matką. Jak byście się czuli, gdyby tak wasza matka przebyła przeszło trzy tysiące mil, żeby zagrać na akordeonie żołnierzom, a oni nie chcieliby jej słuchać? Co będzie czuło to dziecko, którego matką mogłaby już być ta akordeonistka, kiedy dorośnie i dowie się o tym? Odpowiedź na to pytanie może być tylko jedna. Panowie, nie chciałbym zostać źle zrozumiany. Wszystko to jest oczywiście dobrowolne. Jestem ostatnim pułkownikiem na świecie, który by kazał wam iść i bawić się pod przymusem, ale życzę sobie, aby każdy, kto nie jest taki chory, że musi leżeć w szpitalu, poszedł natychmiast na ten występ i bawił się. Proszę to uważać za rozkaz!