Paragraf 22 - Heller Joseph 7 стр.


Aarfy podczas całego tego bitewnego zamętu pykał spokojnie fajkę, oglądając z chłodnym zainteresowaniem wojnę przez szybę pilota, jakby to były odległe zamieszki, nie dotyczące go w najmniejszym stopniu. Aarfy był oddanym członkiem swojej korporacji studenckiej, lubił organizować doping dla swojej drużyny oraz różne zebrania i miał za mało wyobraźni, żeby odczuwać strach. Yossarian miał wyobraźni pod dostatkiem, więc bał się straszliwie i jedynie myśl, że musiałby komuś innemu powierzyć kierowanie ucieczką znad celu, powstrzymywała go od porzucenia stanowiska pod ogniem nieprzyjaciela i zwiewania do tunelu niczym ostatni śmierdzący dezerter. Nie znał na świecie nikogo, w czyje ręce mógłby przekazać tak odpowiedzialne zadanie, gdyż nie znał nikogo, kto byłby równie wielkim tchórzem. Yossarian był w całej grupie najlepszym specjalistą od wyprowadzania samolotu z ognia. Sam nie miał pojęcia, skąd mu się to bierze.

Po zrzuceniu bomb nie obowiązywała żadna ustalona procedura. Trzeba było po prostu kierować się strachem, a tego Yossarianowi nie brakowało. Bał się bardziej niż Orr czy Joe Głodomór, bardziej nawet niż Dunbar, który godził się pokornie z myślą, że kiedyś będzie musiał umrzeć. Yossarian nie godził się z tą myślą i z chwilą gdy tylko uwalniali się od bomb, rzucał się szaleńczo do walki o życie.

– Gazu, gazu, gazu, ty bydlaku, gazu! – wrzeszczał do McWatta z nienawiścią, jakby to McWatt był winien, że są tutaj, gdzie mogą ich ukatrupić jacyś obcy faceci, i w takich chwilach nikt z załogi się nie wtrącał. Wyjątek stanowiła owa nieszczęsna awantura podczas nalotu na Awinion, kiedy to Dobbs zwariował w samolocie i zaczął rozpaczliwie wzywać pomocy.

– Ratujcie go, ratujcie go – wołał łkając. – Ratujcie go, ratujcie go.

– Kogo ratować? – odezwał się Yossarian podłączywszy się z powrotem do telefonu, stracił bowiem połączenie, gdy Dobbs wyrwał stery Huple'owi i rzucił się nagle w dół w ogłuszającą, paraliżującą, przerażającą pikę, która przykleiła bezradnego Yossariana głową do sufitu kabiny.

Huple uratował ich w ostatniej chwili, wyrywając z powrotem stery Dobbsowi i wyprowadzając niemal równie gwałtownie samolot z lotu nurkującego znowu w samym środku rozedrganej kakofonii wybuchów, z której zaledwie przed chwilą udało im się wymknąć. “O Boże! O Boże, o Boże" – modlił się bez słów Yossarian, zwisając z sufitu swojej kabiny i nie mogąc zrobić żadnego ruchu.

– Bombardiera, bombardiera – odkrzyknął Dobbs, kiedy usłyszał Yossariana. – Bombardier nie odpowiada, ratujcie bombardiera.

– Tu bombardier – krzyknął w odpowiedzi Yossarian. – Ja jestem bombardierem. Czuję się dobrze. Czuję się dobrze.

– Więc ratujcie go, ratujcie go – błagał Dobbs. – Ratujcie go, ratujcie go.

A w tylnej części samolotu leżał umierający Snowden.

6 Joe Głodomór

Joe Głodomór zaliczył już pięćdziesiąt lotów bojowych, ale nic mu to nie pomagało. Spakował swoje rzeczy i znów czekał na transport do kraju. Po nocach wydawał niesamowite, przeraźliwe wrzaski, nie dając spać nikomu w eskadrze z wyjątkiem Huple'a, piętnastoletniego pilota, który sfałszował datę urodzenia, żeby dostać się do wojska, i teraz mieszkał wraz ze swoim kotem w tym samym namiocie co Joe Głodomór. Huple miał lekki sen, ale twierdził, że nigdy nie słyszy wrzasków Joego Głodomora. Joe Głodomór był chory.

– No to co? – warknął urażony doktor Daneeka. – Powiadam ci, że byłem bliski zrobienia fortuny. Wyciągałem pięćdziesiąt kawałków rocznie, przy czym prawie wszystko bez podatku, bo kazałem sobie płacić gotówką. Miałem za sobą najpotężniejsze stowarzyszenie zawodowe świata. I patrz, co się dzieje. Akurat kiedy miałem zacząć odkładać na później, musieli wymyślić faszyzm i rozpętać wojnę tak straszliwą, że dotarła nawet do mnie. Śmiać mi się chce, kiedy słyszę, jak ktoś taki jak Joe Głodomór wywrzaskuje swoje strachy po nocach. Naprawdę chce mi się śmiać. On jest chory? A czy pomyślał, jak ja się czuję?

Joe Głodomór zbyt był pochłonięty własnymi nieszczęściami, żeby się troszczyć o samopoczucie doktora Daneeki. Na przykład hałas. Różne dźwięki wyprowadzały go z równowagi i aż do ochrypnięcia wymyślał Aarfy'emu za mokre, ślurgotliwe odgłosy, jakie wydawał ćmiąc swoją fajkę, Orrowi za majsterkowanie, McWattowi za każde głośne plaśnięcie kartami o stół podczas gry w oko lub w pokera, a Dobbsowi za to, że mu zęby szczękały, kiedy snuł się gamoniowato, co chwila na coś wpadając. Joe Głodomór był rozdygotanym kłębkiem poszarpanych nerwów. Miarowe tykanie zegarka w cichym pokoju stawało się dla jego obnażonego mózgu nieznośną torturą.

– Słuchaj, chłopcze – zwrócił się któregoś wieczoru do Huple'a. – Jeżeli chcesz mieszkać w tym namiocie, musisz robić to co ja. Musisz na noc zawijać zegarek w wełniane skarpety i chować na dno szafki w drugim końcu namiotu.

Huple wysunął wojowniczo szczękę, aby zademonstrować Joemu Głodomorowi, że nikt mu nie będzie rozkazywał, po czym zrobił wszystko tak, jak mu kazano.

Joe Głodomór był nerwowym, wynędzniałym chudzielcem o kościstej twarzy obciągniętej ziemistą skórą z pulsującymi żyłkami podrygującymi w czarnych jamach oczodołów jak kawałki pociętego węża. Była to twarz spustoszona, pełna dołów i pokryta nalotem troski niczym opuszczona przez ludzi osada górnicza. Joe Głodomór jadł łapczywie, ogryzał nieustannie końce palców, jąkał się, dławił, drapał, pocił, ślinił i biegał jak fanatyk z miejsca na miejsce z supernowoczesnym czarnym aparatem, usiłując bez przerwy fotografować nagie dziewczyny. Zdjęcia nigdy mu się nie udawały. Stale zapominał założyć film, zapalić światło albo zdjąć pokrywę obiektywu. Niełatwo było namówić dziewczyny do pozowania nago, ale Joe miał swoje sposoby.

– Ja ważny człowiek – krzyczał. – Ja wielki fotograf z tygodnika “Life". Wielkie zdjęcie na pierwsza strona. Si, si. Gwiazda Hollywood. Multi dinero. Multi rozwody. Multi fiki-fik od rana do wieczora.

Niewiele kobiet na świecie potrafiłoby się oprzeć tak przemyślnym namowom, toteż prostytutki zrywały się natychmiast i ochoczo przybierały wszelkie pozy, jakich Joe od nich zażądał. Kobiety były jego pasją. Jako nosicielki seksu budziły w nim szaleńcze, bałwochwalcze wprost uwielbienie. Były cudownymi, szczęściodajnymi, oszałamiającymi przejawami boskości, narzędziami rozkoszy zbyt potężnych, aby można je zmierzyć, zbyt dojmujących, aby można je wytrzymać, i zbyt wykwintnych, aby mógł z nich korzystać zwykły, niegodny mężczyzna. Ich nagą obecność w swoich rękach mógł interpretować jedynie jako kosmiczne niedopatrzenie, które zostanie lada moment naprawione, i zawsze gnało go, żeby maksymalnie wykorzystać ich ciała w tych krótkich chwilach, jakie mu pozostały, zanim ktoś się połapie i sprzątnie mu je sprzed nosa. Nigdy nie potrafił się zdecydować, czy ma je rżnąć, czy fotografować, gdyż przekonał się, że nie można robić obu tych rzeczy naraz. Prawdę mówiąc, przekonywał się często, że nie potrafi zrobić żadnej z tych rzeczy, do tego stopnia jego możliwości były spętane przez kategoryczny imperatyw nieustannego pośpiechu, który stał się jego obsesją. Zdjęcia okazywały się do niczego, Joe Głodomór również. Najdziwniejsze jednak, że w cywilu Joe Głodomór rzeczywiście był fotoreporterem tygodnika “Life".

Teraz urósł w oczach Yossariana na bohatera, największego bohatera Sił Powietrznych, gdyż miał za sobą więcej lotów bojowych niż wszyscy inni bohaterowie Sił Powietrznych. Zaliczył sześciokrotnie obowiązkową kolejkę lotów. Po raz pierwszy zakończył kolejkę, gdy jeszcze dwadzieścia pięć lotów wystarczało, by móc spakować rzeczy, napisać radosne listy do kraju i zacząć żartobliwie zadręczać sierżanta Towsera pytaniami, czy nadszedł już rozkaz przeniesienia go do Stanów. W oczekiwaniu na ten rozkaz po całych dniach dreptał rytmicznie przed wejściem do namiotu sztabowego, wymieniając dziarskie żarciki z każdym, kto przechodził, i krotochwilnie przezywając sierżanta Towsera sukinsynem, ilekroć ten wyjrzał ze swojej kancelarii.

Joe Głodomór zaliczył swoje dwadzieścia pięć lotów w dniu, kiedy wysadzono desant pod Salerno, a Yossarian poszedł do szpitala leczyć trypra, którego złapał w locie koszącym w krzakach na pewnej damie z Kobiecego Korpusu Pomocniczego, kiedy latał po zaopatrzenie do Marakeszu. Yossarian robił, co tylko mógł, żeby dorównać Joemu, i prawie mu się to udało dzięki zaliczeniu sześciu lotów w sześciu kolejnych dniach, ale w dwudziestym trzecim locie zginął pułkownik Nevers i Yossarian nigdy potem nie był już tak bliski powrotu do kraju. Nazajutrz zjawił się pułkownik Cathcart, rozpierany męską dumą ze swego nowego oddziału, i aby uczcić objęcie dowództwa, podniósł ilość obowiązkowych lotów bojowych z dwudziestu pięciu do trzydziestu. Joe Głodomór rozpakował rzeczy i odwołał radosne listy do domu. Przestał żartobliwie zadręczać sierżanta Towsera. Zaczął nienawidzić sierżanta Towsera, obarczając go złośliwie winą za wszystko, chociaż wiedział, że sierżant Towser nie ponosi najmniejszej odpowiedzialności ani za przybycie pułkownika Cathcarta, ani za opóźnienie rozkazu przeniesienia, który mógł uratować go przed siedmioma dniami i jeszcze pięć razy potem.

Joe Głodomór nie potrafił znieść oczekiwania w ciągłym napięciu rozkazu przeniesienia i w oczach zmieniał się w ruinę za każdym razem, gdy zaliczył obowiązkową ilość lotów. Ilekroć wyłączano go z personelu bojowego, urządzał wielkie przyjęcie dla ścisłego grona przyjaciół. Otwierał butelki whisky zdobyte podczas któregoś z cotygodniowych lotów samolotem kurierskim i śmiał się, śpiewał, tańczył i wykrzykiwał w pijackiej ekstazie, dopóki spokojnie nie zasnął. Ledwo jednak Yossarian, Nately i Dunbar położyli go do łóżka, zaczynał wrzeszczeć przez sen. Rano wychodził z namiotu z błędnym wzrokiem, przestraszony i dręczony wyrzutami sumienia: wyjedzona skorupka ludzkiej budowli, która chwieje się niebezpiecznie, grożąc w każdej chwili zawaleniem.

Zmory dręczyły Joego z astronomiczną punktualnością podczas każdej nocy spędzanej w eskadrze, przez cały męczący okres, gdy nie brał udziału w lotach bojowych i wyczekiwał na rozkaz, który miał przenieść go do kraju, a który nigdy nie nadchodził. Co wrażliwsi ludzie w eskadrze, jak Dobbs i kapitan Flume, byli do tego stopnia poruszeni nocnymi krzykami Joego, że sami zaczynali krzyczeć przez sen i wrzaskliwe przekleństwa dobiegające co noc z ich namiotów współbrzmiały romantycznie w ciemnościach niczym pieśni godowe jakichś zdeprawowanych ptaków. Pułkownik Korn podjął zdecydowane kroki, aby zahamować tę niezdrową, jego zdaniem, tendencję w eskadrze majora Majora. Rozwiązał sprawę w ten sposób, że Joe Głodomór miał co tydzień odbywać lot samolotem kurierskim, co usuwało go z eskadry na cztery kolejne noce. Sposób poskutkował, podobnie jak wszystkie sposoby pułkownika Korna.

Za każdym razem, gdy pułkownik Cathcart zwiększał liczbę obowiązkowych lotów bojowych i Joego Głodomora przenoszono z powrotem do służby liniowej, zmory przestawały go dręczyć i Joe z uśmiechem ulgi wracał do normalnego strachu. Yossarian czytał w zmumifikowanej twarzy Joego jak w gazecie. Wiadomości były dobre, jeżeli Joe Głodomór wyglądał źle, i okropne, jeżeli Joe wyglądał dobrze. Jego odwrócone reakcje zadziwiały wszystkich z wyjątkiem samego Joego, który uparcie wszystkiemu zaprzeczał.

– O czym ty mówisz? – zdziwił się, kiedy Yossarian spytał go, co mu się śniło.

– Joe, może byś poszedł do doktora Daneeki – radził mu Yossarian.

– Dlaczego niby mam iść do doktora? Nie jestem chory.

– A twoje nocne zmory?

– Nie mam żadnych zmor – zełgał Joe Głodomór.

– Może doktor coś na to poradzi.

– Zmory to nic strasznego – odpowiedział Joe Głodomór. – Każdy ma zmory.

Yossarian pomyślał, że tu go ma.

– Co noc? – spytał.

– A dlaczego nie? – odpowiedział Joe Głodomór. Nagle wszystko nabrało sensu. Rzeczywiście, dlaczego nie co noc? To było logiczne, żeby krzyczeć z bólu co noc. Bardziej logiczne niż Appleby, które fanatycznie przestrzegał przepisów i rozkazał Kraftowi, żeby kazał Yossarianowi zażyć atabrynę w locie do Europy, po tym jak Yossarian i Appleby przestali się do siebie odzywać. Joe Głodomór był też bardziej logiczny niż Kraft, który nie żył, strącony bezceremonialnie nad Ferrarą w nicość przez eksplozję silnika, gdy Yossarian powtórnie naprowadził na cel swój klucz złożony z sześciu samolotów. Ich grupa po raz siódmy z rzędu nie trafiła w most w Ferrarze, mimo celowników, które pozwalały z wysokości czterdziestu tysięcy stóp wrzucić bombę do beczki z ogórkami, i minął już cały tydzień od czasu, kiedy pułkownik Cathcart zgłosił w imieniu swoich lotników gotowość zburzenia mostu w ciągu dwudziestu czterech godzin. Kraft był chudym, nieszkodliwym chłopcem z Pensylwanii, który chciał tylko, by go lubiano, i nawet to skromne i poniżające marzenie miało pozostać nie spełnione. Zamiast być lubiany był nieżywy, krwawa głownia na barbarzyńskim stosie, i nikt go nie słyszał w tych ostatnich bezcennych minutach, kiedy jego samolot spadał z oderwanym skrzydłem. Żył krótko nie szkodząc nikomu i spadł w płomieniach na Ferrarę dnia siódmego, kiedy Bóg odpoczywał, a McWatt zawrócił i Yossarian powtórnie naprowadzał go na cel, ponieważ za pierwszym razem Aarfy stracił głowę i Yossarian nie mógł zrzucić bomb.

– Wygląda na to, że powinniśmy wracać – rozległ się w słuchawkach ponury głos McWatta.

– Tak wygląda – zgodził się Yossarian.

– Wracamy? – spytał McWatt.

– Wracamy.

– No to było nie było! – zawołał McWatt.

I wrócili, podczas gdy samoloty pozostałych kluczy krążyły w bezpiecznej odległości i wszystkie bluzgające ogniem działka dywizji “Herman Goering" tam w dole tym razem bluzgały wyłącznie do nich.

Pułkownik Cathcart był człowiekiem odważnym i bez wahania zgłaszał swoich ludzi na ochotnika do ataku na każdy cel. Nie było zadania zbyt niebezpiecznego dla tej grupy, podobnie jak nie było tak trudnej piłki, której Appleby nie przyjąłby na stole pingpongowym. Appleby był dobrym pilotem i nadludzkim wprost pingpongistą, który miał muszki w oczach i nigdy nie stracił punktu. Dwadzieścia jeden serwów wystarczyło Appleby'emu, żeby rozgromić każdego przeciwnika. Jego wyczyny przy stole pingpongowym stały się legendarne i wygrywał wszystkie mecze aż do tego wieczora, kiedy Orr zalał się dżinem z sokiem i rozwalił mu czoło rakietką, po tym jak Appleby ściął kolejno z pięciu jego serwów. Orr cisnął rakietką, a potem wskoczył na stół, odbił się i po pięknym skoku wylądował obiema nogami na twarzy Appleby'ego. Rozpętało się piekło. Upłynęła chyba cała minuta, zanim Appleby uwolnił się od młócących na oślep rąk i nóg Orra i stanął wyprostowany, trzymając go w powietrzu jedną ręką za bluzę na piersi, a drugą cofając dla zadania śmiertelnego ciosu, gdy nagle podszedł Yossarian i odebrał mu Orra. Był to wieczór niespodzianek dla Appleby'ego, który, dorównując Yossarianowi siłą i wzrostem, wymierzył mu tak potężny cios, że przepełniony radosnym podnieceniem Wódz White Halfoat odwrócił się i strzelił w pysk pułkownika Moodusa, co sprawiło generałowi Dreedle tak wielką uciechę, że polecił pułkownikowi Cathcartowi wyrzucić kapelana z klubu oficerskiego i przenieść Wodza White Halfoata do namiotu doktora Daneeki. Przebywając dwadzieścia cztery godziny na dobę pod okiem lekarza utrzyma się w dobrej formie fizycznej, dzięki czemu będzie mógł walić pułkownika Moodusa w pysk, kiedy tylko generał Dreedle zapragnie. Od czasu do czasu generał Dreedle specjalnie przyjeżdżał z dowództwa skrzydła w towarzystwie pułkownika Moodusa i swojej pielęgniarki tylko po to, żeby Wódz White Halfoat strzelił jego zięcia w pysk.

Wódz White Halfoat wolałby pozostać w przyczepie samochodowej, gdzie mieszkał dotychczas z kapitanem Flume, cichym, wystraszonym oficerem propagandowym eskadry, który spędzał całe wieczory na wywoływaniu zrobionych w ciągu dnia zdjęć do swojego serwisu prasowego. Kapitan starał się możliwie jak najdłużej przesiadywać w ciemni, a potem kładł się na łóżku polowym z króliczą łapką na szyi, trzymając skrzyżowane od uroku palce i ze wszystkich sił starając się nie zasnąć. Kapitan Flume żył w śmiertelnym strachu przed Wodzem White Halfoatem. Prześladowała go myśl, że którejś nocy, gdy będzie pogrążony we śnie, Wódz White Halfoat podejdzie na palcach do jego łóżka i poderżnie mu gardło od ucha do ucha. Natchnął go tą myślą sam Wódz White Halfoat, który kiedyś, gdy kapitan Flume drzemał na swoim łóżku, podszedł na palcach i szepnął mu złowieszczo do ucha, że którejś nocy poderżnie mu gardło od ucha do ucha. Kapitan Flume oblał się zimnym potem i nagle otworzywszy szeroko oczy ujrzał tuż przed sobą błyszczące alkoholem oczy Wodza.

Назад Дальше