– Oczywiście przekonał się, że nie miał racji?
– Wprost przeciwnie – sprostował Yossarian. – Przekonał się, że miał stuprocentową rację. Zmietliśmy pełne talerze i żądaliśmy dokładki. Czuliśmy, że jest nam niedobrze, ale nie podejrzewaliśmy, że nas otruto.
Milo, skonsternowany, poruszył dwukrotnie nosem jak bury kosmaty zając.
– W takim razie tym bardziej należy go przenieść do pracy administracyjnej. Nie chcę, żeby coś podobnego zdarzyło się przy mnie. Widzisz – wyznał w przypływie szczerości – moim celem jest, żeby lotnicy naszej eskadry otrzymywali najlepsze posiłki na całym świecie. Myślę, że jest to coś, o co warto walczyć. Moim zdaniem oficer żywnościowy, który mierzy niżej, nie zasługuje na to, żeby być oficerem żywnościowym. Chyba mam rację, nie?
Yossarian powoli odwrócił głowę i spojrzał na Mila badawczo, z niedowierzaniem. Miał przed sobą prostą, szczerą twarz człowieka niezdolnego do podstępów i oszustw, uczciwą, otwartą twarz, z szeroko rozstawionymi dużymi oczami, czarnymi brwiami, rudą czupryną i nieszczęsnym rudobrązowym wąsem. Milo miał długi, wąski nos o rozedrganych, wilgotnych nozdrzach, wyraźnie przekrzywiony w prawo i skierowany zawsze w przeciwnym kierunku niż reszta twarzy. Była to twarz człowieka niezłomnego i świadome naruszenie zasad moralnych, na których wspierała się jego uczciwość, było dla niego równie niemożliwe, jak nagła przemiana w odrażającą ropuchę. Jedną z tych zasad moralnych było przekonanie, że należy brać najwyższą cenę, jaką da się uzyskać. Był także zdolny do potężnych wybuchów świętego oburzenia, a jeden z nich wywołała wiadomość, że w okolicy działa facet z Wydziału Śledczego, który go poszukuje.
– On nie szuka ciebie – usiłował go uspokoić Yossarian. – On szuka kogoś, kto cenzurując w szpitalu listy podpisywał się nazwiskiem Washington Irving.
– Nigdy nie podpisywałem się nazwiskiem Washington Irving – oświadczył Milo.
– Oczywiście, że nie.
– To jest po prostu pułapka, żebym się przyznał do robienia interesów na czarnym rynku – powiedział Milo szarpiąc zwichrzoną kępkę pstrokatych włosów pod nosem. – Nie cierpię podobnych facetów. Stale węszą wokół takich ludzi jak my. Jeżeli rząd chce zrobić coś pożytecznego, to dlaczego nie zajmie się byłym starszym szeregowym Wintergreenem? Ten człowiek kpi sobie z wszelkich przepisów i stale psuje mi ceny.
Nieszczęście z wąsami Mila polegało na tym, że każdy wąs był inny. Były podobne do jego rozkojarzonych oczu, które nigdy nie patrzyły w jedno miejsce naraz. Milo widział wprawdzie więcej rzeczy niż przeciętny człowiek, ale za to żadnej z nich nie widział zbyt dokładnie. W przeciwieństwie do swojej reakcji na wieść o facecie z Wydziału Śledczego, nowinę o zwiększeniu liczby obowiązkowych lotów do pięćdziesięciu pięciu przyjął ze spokojną godnością.
– Jest wojna – powiedział – i nie ma co narzekać na ilość lotów, które musimy zaliczyć. Jeżeli pułkownik mówi, że musimy mieć po pięćdziesiąt pięć lotów, to znaczy, że musimy mieć po pięćdziesiąt pięć łotów.
– Ja tam nie muszę – oświadczy! Yossarian. – Pójdę do majora Majora.
– Jakim cudem? Major Major nikogo nie przyjmuje.
– No to wrócę do szpitala.
– Dopiero dziesięć dni temu wyszedłeś ze szpitala – przypomniał mu Milo z naganą w głosie. – Nie możesz uciekać do szpitala za każdym razem, kiedy zdarzy się coś nie po twojej myśli. Trzeba odbyć tyle lotów, ile nam każą. To nasz obowiązek.
Milo miał żelazne zasady, które nie pozwalały mu nawet pożyczyć sobie paczki drylowanych daktyli z kasyna, w dniu kiedy McWattowi ukradziono prześcieradło, jako że produkty w kasynie były własnością państwa.
– Ale mogę je pożyczyć od ciebie – wyjaśniał Yossarianowi
– gdyż wszystkie te owoce stają się twoją własnością, z chwilą kiedy ci je wydam na podstawie listu doktora Daneeki. Możesz z nimi robić wszystko, co chcesz, możesz je nawet sprzedać z zyskiem zamiast rozdawać za darmo. Czy nie chciałbyś robić tego do spółki ze mną?
– Nie.
Milo spasował.
– W takim razie pożycz mi jedną paczkę drylowanych daktyli
– zażądał. – Oddam ci je. Przysięgam, że oddam i dostaniesz jeszcze premię.
Milo dotrzymał słowa i wręczył Yossarianowi ćwierć żółtego prześcieradła McWatta, wróciwszy z nienaruszoną paczką daktyli i z uśmiechniętym złodziejem, który miał słabość do słodyczy i który ukradł to prześcieradło z namiotu McWatta. Ćwiartka prześcieradła była teraz własnością Yossariana. Zarobił ją sam o tym nie wiedząc w czasie poobiedniej drzemki.
– Co to jest? – krzyknął zdumiony McWatt widząc oddartą połówkę swojego prześcieradła.
– To jest pół prześcieradła, które dziś rano ukradziono z twojego namiotu – wyjaśnił Milo. – Pewnie nawet nie zauważyłeś, że ci je skradziono.
– Dlaczego ktoś miałby kraść pół prześcieradła? – spytał Yossarian.
– Nic nie rozumiesz – obruszył się Milo. – On ukradł całe prześcieradło, a ja je odzyskałem wraz z paczką daktyli stanowiącą twój wkład w przedsięwzięcie. Z tego tytułu otrzymujesz ćwierć prześcieradła. Jest to bardzo ładny zarobek, uwzględniając fakt, że daktyle, które mi dałeś, zwracam ci w stanie nienaruszonym.
Następnie Milo zwrócił się do McWatta.
– Połowa prześcieradła jest twoja, ponieważ było twoją własnością, i doprawdy nie rozumiem, dlaczego narzekasz, bo gdyby nie interwencja moja i kapitana Yossariana nie miałbyś ani kawałka.
– Czy ja narzekam? – zawołał McWatt. – Usiłuję tylko wyobrazić sobie, co można zrobić z połówką prześcieradła.
– Jest mnóstwo rzeczy, które można zrobić z połówką prześcieradła – zapewnił go Milo. – Pozostałą ćwiartkę prześcieradła zatrzymałem sobie jako nagrodę za moją inicjatywę i wysiłek organizacyjny. Zaznaczam, że nie biorę jej dla siebie, tylko dla syndykatu. I to jest coś, co możesz zrobić ze swoją połówką prześcieradła. Powierzyć ją syndykatowi i patrzeć, jak będzie rosła.
– Jakiemu syndykatowi?
– Syndykatowi, który chcę zorganizować, żeby dawać wam jeść tak, jak na to zasługujecie.
– Chcesz zorganizować syndykat?
– Tak. To jest raczej supermarket. Czy wiecie, co to jest supermarket?
– Miejsce, gdzie się kupuje różne rzeczy.
– l sprzedaje – skorygował Milo.
– I sprzedaje.
– Przez całe życie marzyłem o supermarkecie. Można zrobić masę rzeczy, kiedy się ma coś takiego. Ale najpierw trzeba to mieć.
– Chcesz zorganizować supermarket?
– Wszyscy będą udziałowcami.
Yossarian nadal nie bardzo rozumiał, gdyż sprawa dotyczyła handlu, czyli dziedziny, która zawsze wprawiała go w zakłopotanie.
– Pozwólcie, że wyjaśnię to jeszcze raz – zaproponował Milo nieco już zniecierpliwiony, wskazując kciukiem złodzieja mającego słabość do słodyczy, który stał za nim ani na chwilę nie przestając się uśmiechać. – Wiedziałem, że on woli daktyle od prześcieradła. Ponieważ nie rozumie ani słowa po angielsku, zażądałem, żeby całą transakcję prowadzić w języku angielskim.
– Dlaczego nie dałeś mu zwyczajnie w łeb i nie zabrałeś prześcieradła? – spytał Yossarian.
Zaciskając z godnością wargi Milo potrząsnął głową.
– Byłoby to wysoce niewłaściwe – powiedział surowo. – Przemoc to zło, zła nigdy nie uda się zwalczyć złem. Mój sposób był znacznie lepszy. Kiedy pokazałem mu daktyle i wyciągnąłem rękę po prześcieradło, pomyślał, że proponuję mu handel wymienny.
– A tobie o co chodziło?
– Prawdę mówiąc, rzeczywiście proponowałem mu wymianę, ale ponieważ on nie rozumie po angielsku, zawsze mogę temu zaprzeczyć.
– No, a jeśli on się zdenerwuje i weźmie te daktyle?
– Wtedy damy mu w łeb i odbierzemy daktyle – odpowiedział Milo bez chwili namysłu. Przeniósł wzrok z Yossariana na McWatta i z powrotem. – Naprawdę nie rozumiem, na co narzekacie. Wszyscy na tym zyskali. Wszyscy mają powody do zadowolenia prócz tego złodziejaszka, który nie rozumie nawet naszego języka i na nic lepszego nie zasłużył, więc nie ma się co nim przejmować. Nie rozumiecie tego?
Ale Yossarian nadal nie rozumiał, jak Milo może kupować na Malcie jajka po siedem centów sztuka i sprzedawać je z zyskiem na Pianosie po pięć centów.
8 Porucznik Scheisskopf
Nawet Clevinger nie rozumiał, jak Milo to robi, a Clevinger wiedział wszystko. Clevinger wiedział o wojnie wszystko, nie wiedział tylko, dlaczego Yossarian musi umrzeć, podczas gdy pozwala się żyć kapralowi Snarkowi, albo dlaczego musi umrzeć kapral Snark, a pozwala się żyć Yossarianowi. Była to podła i brudna wojna i Yossarian mógłby doskonale żyć bez niej – może nawet wiecznie. Tylko niewielka część jego rodaków gotowa była poświęcić życie dla zwycięstwa i znalezienie się w ich liczbie zupełnie Yossariana nie pociągało. Umierać albo nie umierać, oto było pytanie i Clevinger zupełnie opadł z sił usiłując znaleźć na nie odpowiedź. Historia nie wymagała przedwczesnego zgonu Yossariana, sprawiedliwości mogło się stać zadość bez tego, postępu to nie hamowało, zwycięstwo od tego nie zależało. To, że ludzie ginęli, było koniecznością, jednak o tym, kto zginie, decydował przypadek, Yossarian zaś za nic w świecie nie chciał być ofiarą przypadku. Ale wojna to wojna. Jedyne, co przemawiało na jej korzyść, to fakt, że płacili tu dobrze, a dzieci uwalniały się od zgubnego wpływu rodziców.
Cleyinger wiedział tak dużo, ponieważ był geniuszem z gorącym sercem i bladym obliczem. Był tykowatym, gamoniowatym, rozgorączkowanym, zachłannym umysłem. Już od pierwszych lat studiów na Uniwersytecie Harvarda zdobywał prawie wszystkie możliwe nagrody naukowe, a nie zdobył wszystkich możliwych nagród jedynie dlatego, że zbyt dużo czasu zajmowało mu podpisywanie petycji, zbieranie podpisów pod petycjami i kontrpetycjami, zapisywanie się do kółek dyskusyjnych i wypisywanie się z nich, uczestniczenie w kongresach młodzieży i pikietowanie innych kongresów młodzieży oraz organizowanie komitetów w obronie zwolnionych z pracy wykładowców. Wszyscy byli zgodni co do tego, że Cleyinger daleko zajdzie w świecie akademickim. Krótko mówiąc, Clevinger był facetem wybitnie inteligentnym, a zupełnie przy tym głupim, i ludzie dzielili się na takich, którzy o tym wiedzieli, i na takich, którzy dopiero mieli się o tym przekonać.
Jednym słowem, był kretynem. Przypominał Yossarianowi jednego z tych ludzi, którzy wiszą w muzeach sztuki nowoczesnej i mają dwoje oczu po tej samej stronie twarzy. Było to oczywiście złudzenie spowodowane skłonnością Clevingera do koncentrowania się na jednej stronie sprawy i niedostrzegania drugiej strony. W kwestiach politycznych był humanistą, który odróżniał prawicę od lewicy i utknął niezręcznie gdzieś pośrodku. Bez przerwy bronił swoich przyjaciół komunistów przed swoimi prawicowymi przeciwnikami, a swoich prawicowych przyjaciół przed swoimi komunistycznymi przeciwnikami, przez co jedni i drudzy żywili dla niego dogłębną pogardę, nie broniąc go przed nikim, gdyż uważali go za kretyna.
Clevinger był kretynem bardzo poważnym, bardzo uczciwym i bardzo uświadomionym. Nie można było iść z nim do kina, żeby nie wdać się potem w dyskusję na temat empatii, Arystotelesa, powszechników oraz posłannictwa i obowiązków kina jako formy sztuki w zmaterializowanym społeczeństwie. Dziewczęta, które zabierał do teatru, musiały czekać do pierwszej przerwy, aby dowiedzieć się od niego, czy oglądają dobrą, czy złą sztukę, a wówczas dowiadywały się natychmiast. Jako wojujący idealista zwalczał rasizm w ten sposób, że stykając się z jego przejawami omdlewał ze strachu. Wiedział wszystko o literaturze z wyjątkiem tego, jak czerpać z niej radość.
Yossarian usiłował mu dopomóc.
– Nie bądź kretynem – tłumaczył Clevingerowi, kiedy obaj byli jeszcze w szkole oficerskiej w Santa Ana w Kalifornii.
– Powiem mu – upierał się Clevinger, kiedy siedzieli obaj wysoko na trybunie, patrząc w dół na ćwiczebny plac defilad, po którym porucznik Scheisskopf miotał się niczym ogolony król Lear.
– Dlaczego? – zawodził porucznik Scheisskopf.
– Siedź cicho, idioto – radził Clevingerowi po ojcowsku Yossarian.
– Nie wiesz nawet, o co chodzi – zaprotestował Cleyinger.
– Wiem dość dużo, żeby siedzieć cicho, idioto.
Porucznik Scheisskopf rwał włosy z głowy i zgrzytał zębami. Miękkie policzki trzęsły mu się w przystępie udręki. Jego problem to była eskadra podchorążych lotnictwa o niskim poziomie uświadomienia, maszerująca wprost potwornie na coniedzielnych punktowanych defiladach. Morale podchorążych było niskie, ponieważ nie lubili defilować w każde niedzielne popołudnie, a także dlatego, że porucznik Scheisskopf nie pozwolił im wybrać podchorążych-dowódców, tylko sam ich wyznaczył.
– Może ktoś mi wytłumaczy – błagał ich porucnik Scheisskopf. – Jeżeli jest w tym jakiś mój błąd, to proszę, powiedzcie mi.
– On chce, żeby mu powiedzieć – szepnął Clevinger.
– On chce, żeby wszyscy siedzieli cicho, ty idioto – odpowiedział Yossarian.
– Nie słyszałeś, co mówił? – spierał się Clevinger.
– Słyszałem – odpowiedział Yossarian. – Słyszałem, jak powiedział bardzo głośno i wyraźnie, żebyśmy dla naszego własnego dobra trzymali wszyscy gęby na kłódkę.
– Nie ukarzę was – przyrzekał porucznik Scheisskopf.
– Widzisz, mówi, że mnie nie ukarze.
– On cię wykastruje.
– Przysięgam, że was nie ukarzę – powiedział porucznik Scheisskopf. – Będę wdzięczny temu, kto powie mi prawdę.
– Znienawidzi cię – powiedział Yossarian. – Będzie cię nienawidził aż do śmierci.
Porucznik Scheisskopf ukończył kurs oficerów rezerwy i był nawet zadowolony z wybuchu wojny, gdyż mógł dzięki temu nosić na co dzień mundur oficerski i mówić twardym, wojskowym głosem “żołnierze" do gromady dzieciaków, które wpadały w jego szpony na osiem tygodni przed odjazdem na front. Był ambitnym i pozbawionym poczucia humoru człowiekiem, który przejmował się swoją rolą i uśmiechał się tylko wtedy, gdy któryś z rywalizujących z nim oficerów z bazy lotniczej w Santa Ana zapadał na obłożną chorobę. Miał słaby wzrok i chroniczny katar, co czyniło wojnę szczególnie atrakcyjną w jego oczach, gdyż nie groziło mu wysłanie na front. Największą jego zaletą była jego żona, zaś największą zaletą jego żony było to, że miała przyjaciółkę imieniem Dori Duz, która puszczała się niezwykle chętnie i miała mundur Kobiecego Korpusu Pomocniczego, który żona porucznika Scheisskopfa pożyczała na soboty, gotowa spędzić weekend z każdym podchorążym z eskadry męża, który tylko chciał z niej skorzystać.
Dori Duz była żwawą małą kurewką w kolorze zielonozłotym, która najbardziej lubiła to robić w szopach, budkach telefonicznych, barakach i poczekalniach autobusowych. Niewiele było rzeczy, których nie próbowała, a jeszcze mniej takich, których spróbowania by odmówiła. Była bezwstydna, szczupła, agresywna i miała dziewiętnaście lat.
Niszczyła mężczyzn dziesiątkami i robiła to w taki sposób, że następnego ranka czuli do siebie nienawiść za to, iż dali się poderwać, wykorzystać i odrzucić. Yossarian był w niej zakochany. Uważał ją za wspaniałą dupę, ona natomiast traktowała go dość chłodno. Yossarian zachwycał się dotknięciem sprężystych mięśni pod jej skórą wszędzie, gdzie jej dotykał, tego jedynego wieczoru, kiedy mu na to pozwoliła. Yossarian tak bardzo kochał Dori Duz, że co sobota rzucał się namiętnie na żonę porucznika Scheisskopfa, żeby zemścić się na nim za to, że on mścił się na Clevingerze.
Żona porucznika Scheisskopfa mściła się na mężu za jakąś jego niewybaczalną zbrodnię, której nie mogła sobie przypomnieć. Była pulchną, różową i leniwą dziewczyną, która czytała dobre książki i zamęczała Yossariana, żeby nie był taki drobnomieszczański. Zawsze miała pod ręką jakąś dobrą książkę, nawet wtedy, gdy leżała w łóżku i nie miała na sobie nic prócz Yossariana i numerka Dori Duz na szyi. Nudziła Yossariana, ale ją również kochał. Była zwariowaną matematyczką z Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Wharton, ale co miesiąc miewała kłopoty z liczeniem do dwudziestu ośmiu.