– Dlaczego po prostu nie przeładowali rudy na jakiś amerykański okręt wojenny? Chyba tak byłoby bezpieczniej, niż wysyłać ją statkiem handlowym?
– Trudno powiedzieć – odparł Seagram. – Najwyraźniej Brewster obawiał się, że Francuzi mogliby kanałami dyplomatycznymi zażądać zwrotu rudy, a tym samym zmusić Amerykanów, by się przyznali do kradzieży i zrezygnowali z bizanium. Dopóki miał je Brewster, dopóty nasz rząd mógł udawać, że nie ma pojęcia o całej aferze.
Prezydent pokręcił głową.
– Ten Brewster to musiał być kawał faceta.
– Dziwne, ale miał niespełna metr sześćdziesiąt wzrostu – rzekł Donner.
– Mimo to wspaniały człowiek. Trzeba być wielkim patriotą, żeby przejść przez takie piekło, nie kierując się osobistym interesem. Pragnęłoby się, żeby Bóg pozwolił mu bezpiecznie wrócić do kraju.
– To smutne, ale jego odyseja jeszcze się nie skończyła. – Seagramowi zaczęły drżeć dłonie. – Francuski konsulat w tym porcie wyszpiegował górników z Kolorado. Pewnej nocy, zanim zdążyli przeładować bizanium na ciężarówkę, w ciemnościach znienacka zaatakowali ich na nabrzeżu francuscy agenci. Nie padł ani jeden strzał. W robocie były wyłącznie pięści, noże i pałki. Dla twardych robotników z Cripple Creek, Leadville i Fairplay bijatyka to nie nowina. Odpłacili pięknym za nadobne, wrzucając sześciu ludzi do basenu portowego, a reszta napastników rozpłynęła się w mroku. Był to jednak zaledwie początek. Górnicy mieli wrażenie, że są atakowani na każdym skrzyżowaniu dróg, w każdej miejscowości, na każdym rogu ulicy, zza każdego drzewa i w każdym wejściu. Te pirackie napady trwały bez przerwy, znacząc trasę nieustannej ucieczki przez Wielką Brytanię krwią trupów i rannych. Bójki przybrały charakter wojny na wyczerpanie; ludzie z Kolorado mieli przeciwko sobie potężną organizację, rzucającą do walki pięciu nowych napastników na miejsce każdych dwóch, których wyeliminowali. Taktyka ta zaczęła przynosić efekty. John Caldwell, Alvin Coulter i Thomas Price zginęli pod Glasgow. Charlesa Widneya zabili w Newcastle, Waltera Schmidta niedaleko Staffordu, a wamera O'Deminga w Birmingham. Górników było coraz mniej, a ich krew krzepła na brukach ulic daleko od kraju. Przeżyli tylko Vernon Hall i Joshua Hays Brewster, którym udało się dowieźć bizanium do portu oceanicznego w Southampton. Prezydent gryzł wargi i zaciskał pięści.
– I wtedy Francuzi wygrali…?
– Nie, panie prezydencie. Francuzi nigdy nawet nie dotknęli bizanium – powiedział Seagram i wziął do ręki dziennik Brewstera, otwierając go na końcu. – Przeczytam panu ostatni wpis. Nosi datę dziesiątego kwietnia tysiąc dziewięćset dwunastego roku.
Teraz czeka mnie tylko pochwalna mowa pogrzebowa, bo jestem prawie martwy. Dzięki Bogu, owa cenna ruda, którą z taką desperacją wydzieraliśmy z wnętrza tej przeklętej góry, leży bezpiecznie pod pokładem statku. Zostanie tylko Vernon, by opowiedzieć tę historię, gdyż ja za godzinę odpływam do Nowego Jorku wielkim parowcem linii „White Star". Wiedząc, że ruda jest zabezpieczona, zostawiam ten dziennik pod opieką Jamesa Rodgersa, zastępcy konsula Stanów Zjednoczonych w Southampton, który dopilnuje, by dotarł do odpowiednich władz w wypadku, gdybym ja również zginął. Niech Bóg da wieczne odpoczywanie tym, którzy odeszli przede mną. Jakże chciałbym wrócić do Southby.
W gabinecie zapadła martwa cisza. Prezydent odwrócił się od okna i na powrót usiadł w fotelu. Przez chwilę nie mówił nic, a potem spytał:
– Czy to znaczy, że bizanium znajduje się w Stanach Zjednoczonych. Czy to możliwe, że Brewster…
– Obawiam się, że nie, panie prezydencie – półgłosem odparł Seagram z pobladłą twarzą i czołem pokrytym kropelkami potu.
– Proszę jaśniej! – powiedział prezydent. Seagram wziął głęboki oddech.
– Ponieważ, panie prezydencie, jedynym parowcem linii „White Star", który wypłynął z Southampton dziesiątego kwietnia tysiąc dziewięćset dwunastego roku, był „Titanic".
– „Titanic"! – powtórzył zaskoczony prezydent. Nagle wszystko zrozumiał. – Zgadza się – rzekł bezbarwnym głosem. – To by wyjaśniało, dlaczego na tyle lat wszelki słuch o bizanium zaginął.
– Los okrutnie się obszedł z górnikami z Kolorado – wymamrotał Donner. – Przelewali krew i ginęli tylko po to, by wysłać rudę statkiem, który miał zatonąć na środku oceanu.
Ponownie zapadła cisza, jeszcze głębsza niż poprzednio.
Prezydent siedział z twarzą szarą jak popiół.
– I co teraz zrobimy, panowie?
Chyba przez dziesięć sekund żaden z nich nie zareagował, dopiero potem Seagram niepewnie wstał i spojrzał na prezydenta. Napięcie ostatnich dni oraz ból porażki wycisnęły na nim swoje piętno. Nie mieli innego wyjścia ani żadnego wyboru – musieli wszystko doprowadzić do końca. Seagram chrząknął.
– Podnieśmy „Titanica" – wybąkał.
Prezydent i Donner spojrzeli na niego, unosząc głowy.
– Na Boga, tak! – rzekł Seagram głosem, który nagle stał się twardy i zdecydowany. – Trzeba wydobyć „Titanica"!
Część III. Czarna Otchłań
Wrzesień 1987 roku
23.
Groźna, nieprzenikniona czerń wypełniała iluminator, uniemożliwiając jakikolwiek kontakt wzrokowy z otoczeniem. Albert Giordino uważał, że wystarczy zaledwie pięć minut, by całkowity brak świateł doprowadził ludzki umysł do rozkojarzenia. Miał wrażenie, że z zamkniętymi oczami spada z ogromnej wysokości w bezksiężycową noc do głębokiej czarnej przepaści.
Kiedy kropelka potu ściekła mu z brwi i wpadła do lewego oka, aż go zapiekło, wówczas otrząsnął się z tego wrażenia, wytarł sobie twarz rękawem i delikatnie położył dłoń na tablicy sterowniczej, która znajdowała się tuż przed nim. Dotykał różnych znajomych kształtów, aż wreszcie jego palce dotarły do celu. Przesunął dźwigienkę do góry.
Reflektory umieszczone na kadłubie batyskafu rzuciły snop światła w wieczną noc. Choć poza granicami strumienia jasności woda nadal miała kolor granatowoczarny, to jednak maleńkie organizmy, które tam się unosiły, odbijały światło i było je widać w promieniu kilku metrów od iluminatora. Odwracając twarz, by nie zaparować grubej szyby z pleksiglasu, Giordino westchnął głęboko, a potem znów oparł się wygodnie o miękką tapicerkę fotela sternika. Minęła niemal cała minuta, nim pochylił się nad tablicą sterowniczą i zaczął ożywiać wnętrze pogrążonego w ciszy statku. Badawczym wzrokiem patrzył na rzędy zegarów, aż chwiejne wskazówki zatrzymały się w odpowiednich pozycjach, sprawdził wskaźniki obwodów elektrycznych upewniając się, że ich zielonkawe błyski przekazują mu informację o właściwym funkcjonowaniu instalacji, i włączył układy elektryczne „Safony I".
Obrócił się z fotelem i rzucił leniwe spojrzenie w stronę rufy przez centralnie biegnący korytarz. Być może dla Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych był to najnowszy i największy w świecie podwodny statek badawczy, lecz dla Giordina, kiedy ujrzał go po raz pierwszy, wyglądał jak ogromne cygaro na łyżwie.
„Safony I" nie zbudowano po to, by konkurowała z okrętami podwodnymi. Miała określoną funkcję: służyła do badania dna oceanu. Każdy centymetr kwadratowy jej wnętrza wykorzystano do maksimum, by pomieścić siedmioosobową załogę oraz dwie tony sprzętu i instrumentów badawczych. „Safona I" nigdy nie wystrzeli żadnego pocisku ani nie będzie przecinała morza z szybkością siedemdziesięciu węzłów, ale mogła działać tam, gdzie żadna inna łódź podwodna nie ośmieliłaby się zanurzyć: osiem kilometrów pod powierzchnią oceanu. Giordino nigdy jednak nie czuł się całkiem spokojny. Spojrzał na głębokościomierz i skrzywił się widząc, że wskazuje prawie cztery tysiące sto metrów. Ciśnienie w wodzie wzrasta o jedną atmosferę co dziesięć metrów głębokości. Ponownie się skrzywił, kiedy przeliczył to w pamięci: blisko 410 atmosfer, co oznaczało, że na każdy centymetr kwadratowy czerwonej farby, pokrywającej gruby tytanowy kadłub „Safony I", działa obecnie ciśnienie 410 kilogramów.
– Może filiżankę świeżych osadów?
Giordino podniósł wzrok na poważną twarz Omara Woodsona, fotografa ekspedycji. W jego ręku zobaczył kubek parującej kawy.
– Wasz szef od zaworów i przełączników powinien otrzymać ten wywar dokładnie przed pięcioma minutami.
– Przepraszam, ale jakiś idiota wyłączył światło – odparł Woodson, wręczając mu kubek. – Wszystko sprawdziłeś?
– Na tablicy wszystko w porządku – odpowiedział Giordino. – Odstawiłem baterię rufową, żeby sobie odpoczęła. Przez najbliższe osiemnaście godzin będziemy korzystali z baterii na śródokręciu.
– Całe szczęście, że po wyłączeniu nie nadzialiśmy się na jakąś sterczącą skałę.
– Chyba żartujesz. – Giordino rozparł się w fotelu, zamrugał oczami i ziewnął, elegancko przysłaniając dłonią usta. – W ciągu ostatnich godzin sonar nie wykrył przedmiotu większego od piłki baseballowej. Dno jest tu płaskie jak brzuch mojej dziewczyny.
– Chciałeś powiedzieć piersi – rzekł Woodson. – Widziałem jej zdjęcie.
Woodson uśmiechnął się, co u niego należało do rzadkości.
– Nikt nie jest doskonały – przyznał Giordino. – Biorąc jednak pod uwagę fakt, że jej ojciec jest bogatym hurtownikiem napojów alkoholowych, chyba mogę udawać, że nie widzę jej wad…
Przerwał, gdy do sterowni zajrzał Rudi Gunn, dowódca wyprawy. Był niski i chudy, a jego wytrzeszczone oczy, powiększone przez szkła w rogowej oprawie i rzucające baczne spojrzenia znad rzymskiego nosa, nadawały mu wygląd niedożywionej sowy, która wkrótce zastrajkuje. Jego wygląd jednak mylił, Gunn bowiem był serdeczny i uprzejmy. U wszystkich, którzy kiedykolwiek służyli pod jego komendą, cieszył się ogromnym szacunkiem.
– Nie macie innych tematów? – spytał uśmiechając się wyrozumiale.
Woodson zrobił śmiertelnie poważną minę.
– Ciągle to samo. On znów się podnieca tą swoją dziewczyną.
– Po pięćdziesięciu jeden dniach w tym pływającym pudle nawet własna babcia by mu wybaczyła takie błyski w oczach – rzekł Gunn.
Pochylił się nad Giordinem i spojrzał w iluminator. Przez parę sekund nie widział nic poza mętnym błękitem, a dopiero później stopniowo zaczął rozróżniać czerwonawy szlam na dnie, tuż pod „Safona I". Przez krótką chwilę jakaś jasnoczerwona krewetka, wielkości zaledwie trzech centymetrów, płynęła w strumieniu światła, by potem zniknąć w ciemnościach.
– Cholera, szkoda, że nie możemy wyjść i trochę sobie pospacerować – rzekł Gunn, odsuwając się od iluminatora. – Może byśmy coś ciekawego znaleźli.
– Pewnie to samo, co w samym środku pustyni Mojave – mruknął Giordino. – Czyli absolutnie nic. – Wyciągniętą ręką popukał we wskaźnik. – Chociaż tutaj jest zimniej Zaledwie dwa i pół stopnia.
– Wspaniałe miejsce do zwiedzania – rzekł Woodson. – Ale nie chciałbym spędzić tu jesieni swego życia.
– Jest coś na sonarze? – spytał Gunn.
– Przed nami i po bokach nic. Od paru godzin profil jest równy jak stół.
Gunn gestem znużenia zdjął okulary i przetarł oczy.
– Dobra, panowie. Wygląda na to, że nasza misja się kończy. Jeszcze z dziesięć godzin i na powierzchnię. – Odruchowo spojrzał na sufit. – Czy baza ciągle jest z nami?
Giordino skinął głową.
– Wisi nad nami.
Jedno spojrzenie na wahającą się strzałkę przetwornika upewniło go, że statek baza płynie śladem „Safony I", trzymając ją na sonarze.
– Nawiąż kontakt – powiedział Gunn – i zawiadom ich, że rozpoczynamy wynurzanie o godzinie dziewiątej zero zero. To da im wystarczająco dużo czasu na przygotowanie się do przyjęcia nas na pokładzie i do wzięcia „Safony I" na hol przed zachodem słońca.
– Ja tam już prawie zapomniałem, jak wygląda zachód słońca – mruknął Woodson. – Warto by iść na plażę, poopalać się trochę i poderwać parę dorodnych ślicznotek w bikini. Pan Woodson ma już dość tych dziwnych podmorskich krajobrazów.
– Dzięki Bogu zbliżamy się do końca – rzekł Giordino. – Jeszcze jeden tydzień zaniknięcia w tej przerośniętej parówce i zacząłbym gadać do kwiatków w doniczkach.
Woodson spojrzał na niego.
– Przecież nie mamy tu żadnych kwiatków w doniczkach.
– To postaraj się o ich fotografie. Gunn się uśmiechnął.
– Wszyscy zasługujecie na przyzwoity odpoczynek. Nieźle się spisaliście. Dane, które zebraliśmy, powinny dostarczyć zajęcia tym z laboratorium na dłuższy czas.
Giordino odwrócił twarz do Gunna i popatrzył na niego.
– Ta misja była jednym wielkim piekłem, Rudi – powiedział wolno.
– Nie rozumiem, o co ci chodzi – rzekł Gunn.
– Chodzi mi o to, że był to źle obsadzony dramat. Przyjrzyj się swojej załodze – machnął ręką w stronę czterech mężczyzn pracujących w części rufowej batyskafu: Bena Drummera, kościstego południowca, który używał niezrozumiałego akcentu z Alabamy; Ricka Spencera, niskiego blondyna z Kalifornii, stale pogwizdującego przez zaciśnięte zęby; Sama Merkera, kosmopolity i mieszczucha, pośrednika z Wall Street, oraz Henry'ego Munka, łagodnego głupka o wiecznie zaspanych oczach, który najwyraźniej pragnął być gdziekolwiek, byle nie na pokładzie „Safony I". – Ci faceci na rufie, ty, Woodson i ja, wszyscy jesteśmy technikami, mechanikami od śrub i nakrętek. Brak wśród nas doktorów.
– Pierwsi ludzie na Księżycu też nie byli intelektualistami – odparował Gunn. – To właśnie mechanicy od śrubek i nakrętek sprawdzają sprzęt. Wy, panowie, przeprowadziliście próby z „Safoną I", wykazaliście jej możliwości. Następnym razem przejadą się nią oceanografowie. Ta misja wam zostanie zapisana jako wielkie naukowe osiągnięcie.
– Ja tam nie nadaję się na bohatera – oznajmił Giordino.
– Ani ja, kolego – dodał Woodson. – Ale musisz przyznać, że to pozwoli wyciągnąć niezły szmal ze sprzedaży polisy ubezpieczeniowej na życie.
– On nie widzi korzyści, jakie mu to da – rzekł Gunn. – Tylko pomyśl, jakie historyjki będziesz mógł nawijać swoim dziewczynom.
Tylko pomyśl, jak te ślicznotki będą oczarowane, kiedy im opowiesz o swoim bezbłędnym prowadzeniu największej podwodnej sondy dwudziestego wieku.
– Bezbłędnym? – odezwał się Giordino. – W takim razie powiedz mi, dlaczego prowadzę to cudo techniki, krążąc nad dnem o pięćset mil od wyznaczonego kursu?
Gunn wzruszył ramionami.
– Rozkazy…
Giordino wbił w niego wzrok.
– Mieliśmy być w Basenie Labradorskim, a tymczasem admirał Sandecker w ostatniej chwili zmienia nam kurs i każe badać denne równiny w głębinach w pobliżu Wielkiej Ławicy Nowofundlandzkiej. To nie ma sensu.
Gunn uśmiechnął się jak sfinks. Przez pewien czas nikt się nie odzywał, lecz Gunn nie musiał być wyjątkowo przenikliwy, by wiedzieć, jakie myśli kłębią im się w głowach. Miał pewność, że te same, co jemu. Tak jak on, cofnęli się o trzy miesiące w czasie i o dwa tysiące mil w przestrzeni, by ponownie znaleźć się w centrali Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych w Waszyngtonie, gdzie admirał James Sandecker opisywał najbardziej niewiarygodną operację podmorską tego dziesięciolecia.
– Jasny gwint – grzmiał admirał Sandecker. – Oddałbym moją całoroczną pensję za to, żeby móc być z wami.
Giordino pomyślał, że to czysta retoryka. Siedział na miękkiej skórzanej kanapie i dostrajał się do atmosfery odprawy u Sandeckera, leniwie puszczając kółka dymu z gigantycznego cygara, które wziął z pudełka stojącego na ogromnym biurku gospodarza, gdy tymczasem wszyscy skupiali uwagę na ściennej mapie Oceanu Atlantyckiego.
– No więc, oto on. – Sandecker po raz drugi głośno zaszurał pałeczką po mapie. – Prąd Lorelei. Powstaje przy zachodnim końcu Afryki, płynie na północ wzdłuż Grzbietu Środkowoatlantyckiego, potem skręca na wschód między Ziemią Baffina a Grenlandią i kończy się w Basenie Labradorskim.
– Nie jestem specjalistą od oceanografii, panie admirale – odezwał się Giordino – ale wygląda na to, że Lorelei miesza się z Golfsztromem.
– Nic podobnego. Golfsztrom jest prądem powierzchniowym, a Lorelei ma najzimniejszą, a więc najcięższą wodę w oceanie i płynie na głębokości przeciętnie tysiąca trzystu metrów.