Hagen westchnął. Nie będzie sposobu „rozbroić” Jacka Woltza. Otworzył teczkę i popróbował załatwić jakąś papierkową robotę, ale był zanadto zmęczony. Zamówił następne martini i zastanowił się nad swoim życiem. Niczego nie żałował, wręcz uważał, że miał ogromne szczęście. Bez względu na przyczyny, kierunek, który sobie obrał przed dziesięciu laty, okazał się dla niego korzystny. Powiodło mu się, był tak zadowolony, jak tylko mógł być człowiek dorosły, i uważał życie za interesujące.
Tom Hagen był trzydziestopięcioletnim, wysokim mężczyzną o krótko przystrzyżonych włosach, bardzo szczupłym, wyglądającym bardzo zwyczajnie. Był adwokatem, ale nie wykonywał właściwej, konkretnej roboty prawniczej dla Rodziny Corleone, chociaż zajmował się praktyką prawną przez trzy lata po złożeniu egzaminu adwokackiego.
Mając lat jedenaście był towarzyszem zabaw również jedenastoletniego Sonny’ego Corleone. Matka Hagena zaniewidziała, a potem umarła w jedenastym roku jego życia. Ojciec, który zawsze pił dużo, stał się alkoholikiem. Był ciężko pracującym stolarzem, który nigdy w życiu nie zrobił niczego nieuczciwego. Jednakże pijaństwo zniszczyło jego rodzinę i w końcu go zabiło. Tom Hagen został sierotą, wałęsał się po ulicach i sypiał w bramach domów. Jego młodszą siostrę umieszczono w przytułku, ale w latach dwudziestych instytucje społeczne nie zajmowały się sprawami jedenastoletnich chłopców, którzy byli tak niewdzięczni, że uchylali się od ich opieki. Hagen miał poza tym infekcję oka. Sąsiedzi szeptali między sobą, że dostał ją lub odziedziczył po matce i można się od niego zarazić. Unikano go. Sonny Corleone, serdeczny i przedsiębiorczy jedenastolatek, przyprowadził kumpla do domu i zażądał, żeby go tam przyjęto. Tom Hagen dostał talerz gorącego spaghetti z tłustym, zawiesistym sosem pomidorowym, którego smaku nigdy nie zapomniał, a potem metalowe składane łóżko do spania.
W najnaturalniejszy sposób, bez zbędnych słów i dyskusji, don Corleone pozwolił chłopcu pozostać w swoim domu. Sam zabrał go do lekarza specjalisty, który wyleczył infekcję oka. Posłał go do college’u i szkoły prawniczej. W tym wszystkim don działał nie jak ojciec, ale raczej jak opiekun. Nie okazywał czułości, ale, rzecz dość szczególna, traktował Hagena z większą uprzejmością niż własnych synów, nie narzucał mu rodzicielskiej woli. To sam chłopiec postanowił iść do szkoły prawniczej po college’u. Słyszał kiedyś, jak don Corleone powiedział: „Prawnik ze swoją teczką może nakraść się więcej niż stu ludzi z rewolwerami”. Tymczasem, ku wielkiemu niezadowoleniu ojca, Sonny i Freddie nalegali, żeby się włączyć do interesów rodzinnych po ukończeniu szkoły średniej. Jedynie Michael poszedł do college’u i zaciągnął się do piechoty morskiej nazajutrz po Pearl Harbor.
Po zdaniu egzaminu adwokackiego Hagen ożenił się, założył własną rodzinę. Panna młoda była włoską dziewczyną z New Jersey, naówczas jedną z nielicznych, które ukończyły college. Po weselu, które odbyło się oczywiście w domu dona Corleone, don zaofiarował się, że pomoże Hagenowi w każdym przedsięwzięciu, jakie sobie upatrzy, będzie przysyłał mu klientów, umebluje kancelarię, wprowadzi go w handel nieruchomościami. Tom Hagen spuścił głowę i poprosił:
– Chciałbym pracować u pana.
Don był zaskoczony, ale kontent.
– A wiesz, kim ja jestem? – zapytał.
Hagen kiwnął głową. Wówczas nie znał jeszcze naprawdę zasięgu władzy dona. Nie znał go w gruncie rzeczy i przez następne lat dziesięć, dopóki nie został zastępcą consigliora, gdy Genco Abbandando zachorował. Jednakże kiwnął głową i popatrzył donowi w oczy.
– Pracowałbym dla pana tak jak pańscy synowie – powiedział mając na myśli całkowitą lojalność, całkowitą akceptację rodzicielskiej boskości dona. Don z tym zrozumieniem, które już wtedy przyczyniło się do legendy o jego wielkości, okazał młodemu człowiekowi pierwszy objaw ojcowskiego uczucia, odkąd ten przyszedł do jego domu. Wziął Hagena w ramiona, uściskał go krótko i odtąd traktował jak prawdziwego syna, choć czasem mawiał: „Tom, nigdy nie zapominaj o swoich rodzicach”, jakby przypominając o tym zarówno sobie samemu, jak i Hagenowi.
Nie było możliwości, żeby Hagen o nich zapomniał. Jego matka była niespełna rozumu, niechlujna i tak wyniszczona przez anemię, że ani nie mogła odczuwać miłości do swoich dzieci, ani jej udawać. Ojca Hagen nienawidził. Ślepota matki przed śmiercią przeraziła go, a infekcja oka była dopustem losu. Był pewien, że oślepnie. Kiedy umarł ojciec, jedenastoletni umysł Toma Hagena doznał osobliwego urazu. Tom włóczył się po ulicach jak zwierzę czekające na śmierć, aż do tego brzemiennego w skutki dnia, kiedy Sonny znalazł go śpiącego w głębi bramy i przyprowadził do domu. To, co stało się potem, było cudem. Jednakże przez całe lata Hagen miewał koszmary, śniło mu się, że dorósł do wieku męskiego niewidomy, chodził stukając białą laską, a za nim stukały białymi laseczkami jego niewidome dzieci, żebrzące na ulicach. Czasami, budząc się rano, widział w pierwszym przebłysku świadomości twarz dona Corleone i wtedy czuł się bezpieczny.
Don nalegał, żeby Tom odbył trzy lata ogólnej praktyki prawniczej prócz swoich obowiązków wobec interesów Rodziny. To doświadczenie okazało się później bezcenne, a także usunęło z umysłu Hagena wszelkie wątpliwości co do pracy dla dona Corleone. Następnie spędził dwa lata na praktyce w biurze znanej firmy adwokackiej od spraw karnych, w której don posiadał pewne wpływy. Dla każdego było oczywiste, że miał zdolności w tej dziedzinie prawa. Dawał sobie dobrze radę, a kiedy przeszedł wyłącznie na służbę interesów Rodziny, don Corleone nie mógł ani razu zarzucić mu czegokolwiek w ciągu następnych sześciu lat.
Kiedy został zastępcą consigliora, inne potężne rodziny sycylijskie nazywały pogardliwie Rodzinę Corleone „irlandzką bandą”. To bawiło Hagena. Nauczyło go także, iż nie może mieć nigdy nadziei na objęcie po donie stanowiska głowy rodzinnych interesów. Ale był zadowolony. To nigdy nie było jego celem, takie ambicje byłyby „nieposzanowaniem” w stosunku do dobroczyńcy i jego rodziny.
Było jeszcze ciemno, kiedy samolot wylądował w Los Angeles. Hagen zameldował się w hotelu, wziął prysznic, ogolił się i patrzył, jak świt nadchodzi nad miasto. Zamówił sobie do pokoju śniadanie i gazety; odpoczywał do chwili, gdy o dziesiątej rano przyszła pora spotkania z Jackiem Woltzem. Zorganizowanie tego spotkania było zaskakująco łatwe.
Poprzedniego dnia Hagen zadzwonił do najbardziej wpływowego człowieka w filmowych związkach zawodowych, który nazywał się Billy Goff. Działając w myśl instrukcji dona Corleone, Hagen poprosił Goffa, żeby nazajutrz załatwił mu spotkanie z Jackiem Woltzem i żeby dał do zrozumienia Woltzowi, iż jeśli Hagen nie będzie zadowolony z wyniku rozmowy, w wytwórni filmowej może nastąpić strajk. W godzinę później Hagen otrzymał telefon od Goffa. Rozmowa miała odbyć się o dziesiątej rano. Woltz został poinformowany o możliwości strajku, ale najwyraźniej nie zrobiło to na nim większego wrażenia – powiedział Goff i dodał:
– Jeżeli naprawdę do tego dojdzie, będę musiał sam porozmawiać z donem.
– Jeżeli do tego dojdzie, on porozmawia z panem – odrzekł Hagen. Mówiąc to unikał czynienia jakichkolwiek obietnic. Nie był zdziwiony, że Goff tak się stosuje do życzeń dona. Formalnie imperium Rodziny nie rozciągało się poza obszar Nowego Jorku, ale don Corleone stał się silny dzięki temu, że wspomagał przywódców związków zawodowych. Wielu z nich nadal miało wobec niego długi wdzięczności.
Tylko że naznaczenie tego spotkania na dziesiątą było złym znakiem. Świadczyło o tym, że Hagen będzie pierwszy w kolejce, że nie zostanie zaproszony na obiad. Oznaczało, że Woltz nisko go ceni. Goff nie zagroził mu dostatecznie zapewne dlatego, że Woltz miał go na swojej liście łapówek. Czasami umiejętność dona do pozostawania w cieniu działała na niekorzyść interesów Rodziny o tyle, że jego nazwisko nic nie mówiło kręgom zewnętrznym.
Analiza Hagena okazała się trafna. Woltz kazał mu czekać pół godziny po oznaczonym czasie. Hagenowi to nie przeszkadzało. Pokój recepcyjny był bardzo zbytkowny, bardzo komfortowy, a na śliwkowej kanapie naprzeciw siedziało najpiękniejsze dziecko, jakie Hagen kiedykolwiek widział. Dziewczynka ta miała nie więcej niż jedenaście czy dwanaście lat, była ubrana bardzo kosztownie, ale prosto, jak dorosła kobieta. Miała niewiarygodnie złote włosy, ogromne, niebieskie jak morze oczy i świeże malinowe usta. Towarzyszyła jej kobieta będąca najwyraźniej jej matką, która starała się zmusić Hagena wzrokiem do opuszczenia oczu, z zimną arogancją, która budziła w nim chęć trzepnięcia jej po twarzy. Anielskie dziecko i matka-smok – myślał Hagen odwzajemniając spojrzenie matki.
W końcu ukazała się świetnie ubrana, lecz tęga kobieta w średnim wieku, która poprowadziła go przez szereg pokoi biurowych do gabinetu-apartamentu producenta filmowego. Na Hagenie zrobiła wrażenie piękność tych pokoi oraz kobiet, które w nich pracowały. Uśmiechnął się. Były to wszystko spryciarki, które usiłowały wkręcić się do filmu biorąc biurowe posady, a większość miała pracować w tym biurze przez resztę życia albo do chwili, gdy pogodzą się z porażką i wrócą do rodzinnych miast.
Jack Woltz był wysokim, silnie zbudowanym mężczyzną z wydatnym brzuchem, nieomal przesłoniętym przez doskonale skrojony garnitur. Hagen znał historię Woltza. W wieku dziesięciu lat turlał na East Side puste beczki po piwie i ręczne wózki. Mając lat dwadzieścia pomagał ojcu dozorować robotników odzieżowych. Mając trzydziestkę wyjechał z Nowego Jorku na Zachód, zainwestował pieniądze w pięciocentowy kinoteatr i stał się pionierem filmu. W czterdziestym ósmym roku życia był najpotężniejszym magnatem filmowym w Hollywood, nadal prostackim w mowie, zachłannym na miłostki, był rozszalałym wilkiem, który szerzył spustoszenie w stadkach bezradnych młodych gwiazdeczek. W wieku lat pięćdziesięciu przeobraził się. Zaczął brać lekcje wymowy, od angielskiego lokaja nauczył się ubierać, a od angielskiego kamerdynera, jak zachowywać się w towarzystwie. Kiedy jego pierwsza żona umarła, ożenił się z piękną aktorką światowej sławy, która nie lubiła aktorstwa. Obecnie, mając lat sześćdziesiąt, zbierał obrazy starych mistrzów, był członkiem doradczego Komitetu Prezydenta i założył multimilionową fundację swego imienia dla popierania rozwoju sztuki filmowej. Jego córka wyszła za angielskiego lorda, syn ożenił się z włoską księżniczką.
Jego najnowszą pasją, jak skwapliwie donosili wszyscy komentatorzy filmowi w Ameryce, była stajnia wyścigowa, na którą w ciągu ubiegłego roku wydał dziesięć milionów dolarów. Stał się sensacją prasową, kupując słynnego angielskiego konia wyścigowego Chartuma za niewiarygodną sumę sześciuset tysięcy dolarów, a potem oznajmiając, że ten niezwyciężony wyścigowiec zostanie wycofany z toru i przeznaczony wyłącznie na reproduktora w stajni Woltza.
Przyjął Hagena uprzejmie; miał pięknie, równo opaloną, starannie wygoloną twarz, wykrzywioną w grymas mającym być uśmiechem. Mimo wszystkich wydanych pieniędzy, mimo zabiegów najwytrawniejszych specjalistów, widać było po nim jego wiek, skóra na twarzy wyglądała tak, jakby ją pozszywano. Jednakże w jego ruchach była olbrzymia witalność i miał to samo co don Corleone wejrzenie człowieka rządzącego w sposób absolutny światem, w którym żyje.
Hagen przystąpił od razu do rzeczy. Powiedział, że jest wysłannikiem przyjaciela Johnny’ego Fontane. Że ten przyjaciel jest bardzo potężnym człowiekiem, który żywiłby dla pana Woltza wdzięczność i niewygasłą przyjaźń, gdyby pan Woltz wyświadczył mu pewną drobną uprzejmość. Tą drobną uprzejmością byłoby obsadzenie Johnny’ego Fontane w nowym filmie wojennym, który wytwórnia zamierza rozpocząć w następnym tygodniu.
Zeszyta twarz był nieporuszona, grzeczna.
– A jakie uprzejmości może wyświadczyć mi pański przyjaciel? – zapytał Woltz. W jego głosie był ledwie ślad protekcjonalności.
Hagen ją zignorował. Wyjaśnił:
– Szykują się dla pana pewne kłopoty ze związkami zawodowymi. Mój przyjaciel może absolutnie zagwarantować, że te kłopoty znikną. Ma pan wybitnego gwiazdora, który przynosi pańskiej wytwórni masę pieniędzy, ale właśnie przerzucił się z marihuany na heroinę. Mój przyjaciel zagwarantuje, że pański gwiazdor nie będzie mógł już więcej dostać heroiny. A gdyby z biegiem lat wypłynęły jakieś inne drobiazgi, telefon do mnie może rozwiązać pańskie problemy.
Jack Woltz słuchał tego jak przechwałek dziecka. Wreszcie powiedział szorstko, rozmyślnie z akcentem z East Side’u:
– Pan chcesz ze mną na siłę?
Hagen odrzekł chłodno:
– Absolutnie nie. Przyszedłem prosić o przysługę dla przyjaciela. Starałem się wyjaśnić, że pan nic na tym nie straci.
Twarz Woltza stężała z gniewu. Usta mu się wykrzywiły, gęste, ufarbowane na czarno brwi ściągnęły się, tworząc grubą krechę nad błyszczącymi oczami. Pochylił się nad biurkiem ku Hagenowi.
– W porządku, ty wymuskany draniu, wyłożę kawę na ławę tobie i twojemu szefowi, kimkolwiek on jest. Johnny Fontane nigdy nie dostanie tej roli. Żeby nie wiem ilu makaroniarskich chojraków z mafii wylazło spod ziemi. – Odchylił się w fotelu. – I słówko porady dla pana, przyjacielu. J. Edgar Hoover, przypuszczam, żeś pan o nim słyszał – Woltz uśmiechnął się ironicznie – jest moim osobistym przyjacielem. Jeżeli dam mu znać, że mnie naciskają, nawet nie będziecie wiedzieli, co wam spadło na łeb.
Hagen słuchał cierpliwie. Spodziewał się czegoś lepszego po człowieku formatu Woltza. Czy to możliwe, żeby ktoś postępujący tak głupio mógł wznieść się na szczyt przedsiębiorstwa wartego setki milionów? Nad tym należało się zastanowić, ponieważ don rozglądał się za nowymi rzeczami, w które mógłby włożyć pieniądze, a jeśli naczelne mózgi tego przemysłu były tak tępe, film mógł być właśnie tym, czego szukał. Wymysłami Hagen wcale się nie przejmował. Nauczył się sztuki negocjowania od samego dona. „Nigdy nie wpadaj w gniew – pouczał go. – Nigdy nie stosuj groźby. Przekonuj ludzi”. Słowo „przekonywać” brzmiało o tyle lepiej po włosku, rajunah, gdyż znaczyło połączyć. Sztuka ta polegała na ignorowaniu wszelkich zniewag, nadstawianiu drugiego policzka. Hagen widział dona siedzącego przy stole negocjacyjnym przez osiem godzin, połykającego zniewagi, usiłującego wyperswadować znanemu megalomańskiemu zwolennikowi silnej ręki, żeby poprawił swoje obyczaje. Po upływie tych ośmiu godzin don Corleone rozłożył ręce bezradnym gestem, powiedział do pozostałych obecnych przy stole: „Cóż, ten człowiek nie daje się przekonać”, i wymaszerował z pokoju. Zwolennik silnej ręki zbielał ze strachu. Wyprawiono wysłanników, żeby sprowadzili dona z powrotem. Porozumienie zawarto, ale w dwa miesiące później zwolennik silnej ręki został zastrzelony w swym ulubionym zakładzie fryzjerskim.
Toteż Hagen zaczął znowu, mówiąc najzwyczajniejszym głosem.
– Niech pan rzuci okiem na mój bilet wizytowy. Jestem adwokatem. Czyż nadstawiałbym karku? Czy wypowiedziałem jedno słowo groźby? Powiem jedynie, że jestem gotów przyjąć wszelkie pańskie warunki, byleby Johnny Fontane dostał tę rolę. Sądzę, że zaproponowałem już bardzo dużo za taką drobną uprzejmość. Uprzejmość, która, o ile wiem, byłaby w pańskim interesie. Johnny mówił mi, iż pan przyznaje, że byłby doskonały w tej roli. I niech mi będzie wolno dodać, że nigdy nie poproszono by pana o tę uprzejmość, gdyby tak nie było. Jeżeli pan niepokoi się o zainwestowane pieniądze, mój klient chętnie sfinansuje ten film. Ale chciałbym postawić sprawę absolutnie jasno. Rozumiemy, że pańskie „nie” oznacza „nie”. Nikt pana nie może zmusić ani tego nie próbuje. Mogę dodać, że pańska przyjaźń z panem Hooverem jest nam znana, i mój mocodawca szanuje pana za to. Szanuje tę przyjaźń bardzo.
Woltz gryzmolił coś ogromnym czerwonym piórem. Wzmianka o pieniądzach pobudziła jego zainteresowanie, więc przestał robić gryzmoły. Powiedział protekcjonalnie: