Wejść Między Lwy - Follett Ken 27 стр.


Ellis wytężył słuch i usłyszał złowrogi warkot wirników nadlatujących helikopterów. Zakotłowało mu się w żołądku: nerwy. Tak zapewne czuły się żółtki kryjące się w ociekającej wilgocią dżungli, pomyślał, kiedy słyszały, jak przez deszczowe chmury nadlatuje ku nim mój szturmowy helikopter. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, mój drogi.

Poluzował zawleczki w odpalaczu.

Ryk helikopterów przybliżył się, ale wciąż nie było ich widać. Ciekawe, ile ich jest? Na podstawie hałasu, jaki robiły, nie potrafił tego stwierdzić. Dostrzegł coś kątem oka i spojrzawszy w tamtą stronę, zobaczył partyzanta dającego nura w rzekę z przeciwległego brzegu i płynącego w jego kierunku. Kiedy postać pływaka wynurzyła się nie opodal, rozpoznał pokiereszowaną twarz Shahaziego Gula, brata akuszerki. Specjalnością Shahaziego były miny. Przemknął obok Ellisa i skrył się w chacie.

Na kilka minut w wiosce zapanował bezruch i nie słychać było nic, prócz przerażającego warkotu łopatek helikopterów. Gdy Ellis pomyślał – Jezu, ile ich, do diabła, przysłali? – znad urwiska na pełnym gazie wyprysnął pierwszy i skierował się ku wiosce. Niczym gigantyczny koliber zawisł niezdecydowanie nad mostem.

Był to Mi-24, znany na Zachodzie jako Hind (Rosjanie nazywali go Garbusem z powodu beczkowatych, bliźniaczych silników turbośmigłowych, zamontowanych na dachu kabiny pasażerskiej). Strzelec zajmował pozycję nisko w dziobie maszyny, mając trochę wyżej za sobą pilota, wyglądającego, jakby siedział temu pierwszemu na barana, a otaczające cały pokład nawigacyjny okna przypominały wielofasetkowe oko jakiegoś monstrualnego owada. Helikopter wyposażony był w trójkołowe podwozie i krótkie, grube płetwy z podwieszonymi wyrzutniami rakiet.

Jak, do cholery, garstka obszarpanych dzikusów mogła walczyć przeciwko takiej machinie zniszczenia?

Znad urwiska wypadło kolejno jeszcze pięć Hindów. Przeleciały nad wioską i okolicznymi terenami węsząc, jak domyślał się Ellis, w poszukiwaniu pozycji wroga. Były to rutynowe środki ostrożności – Rosjanie nie mieli żadnych podstaw, by spodziewać się zdecydowanego oporu, sądzili bowiem, że ich atak będzie zaskoczeniem.

Zaczęły się pojawiać helikoptery innego typu i Ellis rozpoznał w nich nazywane Hipami Mi-8. Większe, ale mniej groźne od Hindów, mogły zabierać na pokład dwudziestu kilku ludzi i przystosowane były raczej do transportu wojska niż do walki. Pierwszy zawisł na chwilę nad wioską, potem odleciał w bok i osiadł na polu jęczmienia. W jego ślady poszło jeszcze pięć takich maszyn. Stu pięćdziesięciu ludzi, obliczył szybko Ellis.

Z lądujących Hipów wyskakiwali żołnierze i padając na ziemię kierowali lufy karabinów na wioskę, ale nie otwierali ognia.

Żeby zająć wioskę, musieli przedostać się przez rzekę, żeby zaś przedostać się przez rzekę, musieli zdobyć most. Ale tego jeszcze nie wiedzieli. Byli po prostu ostrożni – spodziewali się, że zaskoczenie ułatwi im zwycięstwo.

Ellis obawiał się, że wioska może im się wydać podejrzanie wyludniona.

W kilka minut po pojawieniu się pierwszego helikoptera powinno się już pojawić kilka uciekających postaci. Wytężając słuch czekał na pierwszy strzał. Nie bał się już. Koncentrował się zbyt mocno i na zbyt wielu rzeczach, by odczuwać strach. Gdzieś z podświadomości wyłoniła się myśl; zawsze tak jest, kiedy już się zacznie.

Shahazi zaminował tamto pole jęczmienia, przypomniało się Ellisowi. Dlaczego żadna z min jeszcze nie wybuchła? W chwilę później przyszła odpowiedź. Jeden z żołnierzy – przypuszczalnie oficer – wstał i wydał krzykiem rozkaz. Dwudziestu kilku ludzi poderwało się na nogi i ruszyło biegiem w kierunku mostu. Nagle rozległ się ogłuszający huk, głośny nawet na tle helikopterowego hurgotu, po nim drugi i jeszcze jeden. Ziemia zdawała się eksplodować pod stopami biegnących żołnierzy (Ellis pomyślał, że Shahazi nafaszerował swoje miny dodatkowym ładunkiem TNT). Przesłoniły ich chmury brązowej ziemi i złocistego jęczmienia; wszystkich prócz jednego, którego wyrzuciło wysoko w powietrze i spadał teraz wolno, wirując w locie jak akrobata, aż w końcu rąbnął o ziemię i znieruchomiał w powykręcanej pozie. Gdy zamarły echa wybuchów, rozległ się inny dźwięk – głębokie, wyczuwalne żołądkiem dudnienie dolatujące szczytu urwiska; to Yussuf i Abdur otworzyli ogień. Zawtórowali im, grzejąc z kałasznikowów przez rzekę, partyzanci skryci w wiosce i Rosjanie wycofali się w rozsypce.

Zaskoczenie dało partyzantom ogromną przewagę wstępną, ale nie będzie ona trwać wiecznie: sowiecki dowódca szybko wprowadzi ład w szeregi swoich żołnierzy. Ale zanim zdoła cokolwiek osiągnąć, musi oczyścić podejście do mostu. Eksplodował jeden z Hipów stojących na polu jęczmienia i Ellis pomyślał, że pewnie trafili go Yussuf z Abdurem. Zrobiło to na nim wrażenie – chociaż donośność dashoki wynosi milę, a helikoptery nie stały dalej jak pół mili, trzeba było nie lada strzelca, żeby zniszczyć jednego z nich z takiej odległości.

Hindy – garbate maszyny szturmowe – znajdowały się wciąż w powietrzu i krążyły nad wioską. Rosyjski dowódca wprowadził je teraz do akcji. Jeden przeleciał lotem koszącym nad rzeką i zasypał gradem pocisków pole minowe Shahaziego. Yussuf i Abdur otworzyli do niego ogień, ale chybili. Miny Shahaziego wybuchały jedna po drugiej nie czyniąc nikomu krzywdy. Wolałbym, żeby te miny bardziej przetrzebiły nieprzyjaciela, pomyślał z niepokojem Ellis. Dwudziestu ludzi ze stu pięćdziesięciu to niewiele. Hind wzbił się znowu w górę przegnany przez Yussufa, ale na pole minowe, ziejąc ogniem, nurkował już drugi. Yussuf i Abdur przywitali go długimi seriami. Maszyna zatoczyła się nagle tracąc część płetwy i helikopter runął nosem w dół do rzeki. Piękny strzał, Yussuf! – pomyślał Ellis. Ale podejście do mostu zostało oczyszczone, a Rosjanie wciąż mieli ponad stu ludzi i dziesięć helikopterów, i Ellis uświadomił sobie z dreszczem niepokoju, że partyzanci mogą przegrać tę bitwę.

Rosjanie nabrali teraz animuszu i większość z nich – według oceny Ellisa ponad osiemdziesięciu – prowadząc ciągły ogień, zaczęła pełznąć w kierunku mostu. Nie wyglądają na pozbawionych morale czy niezdyscyplinowanych, jak twierdzą amerykańskie gazety, pomyślał Ellis, chyba że to jakiś doborowy oddział. Potem zauważył, że wszyscy żołnierze są białoskórzy. Nie było między nimi Afgańczyków. Zupełnie jak w Wietnamie, gdzie południowych żółtków zawsze trzymano z dala od wszystkiego, co ważne.

Nagle zaległa cisza. Wymiana ognia między Rosjanami zajmującymi pozycje na polu jęczmienia a partyzantami kryjącymi się w wiosce prowadzona była w sposób chaotyczny, przy czym Rosjanie strzelali mniej lub bardziej na oślep, a partyzanci oszczędzali amunicję. Ellis spojrzał w górę. Hindy skierowały się teraz w stronę urwiska, skąd prowadzili, ogień Yussuf z Abdurem. Sowiecki dowódca słusznie uznał ciężkie karabiny maszynowe za swój główny cel.

Obserwując Hinda spadającego lotem ślizgowym na strzelców ukrytych pod szczytem urwiska, Ellis nie mógł się oprzeć uczuciu podziwu dla pilota, który szedł prosto na karabiny. Wiedział, ile nerwów to kosztuje. Maszyna położyła się w ciasny wiraż i odbiła w bok – nie trafili się nawzajem.

Szansę mają mniej więcej równe, pomyślał Ellis: Yussufowi łatwiej było ze stacjonarnej pozycji dokładnie celować do znajdującego się w ruchu helikoptera, ale z tego samego powodu sam stanowił łatwiejszy cel, bo tkwił w jednym miejscu. Ellis przypomniał sobie, że rakiety podwieszone pod płetwami Hinda są odpalane przez pilota, natomiast karabin maszynowy w nosie maszyny obsługuje strzelec pokładowy. W tak przerażających okolicznościach trudno będzie pilotowi celować dokładnie, pomyślał; a ponieważ dashoki przewyższały donośnością czterolufowe karabiny typu Gatling, w jakie uzbrojony był helikopter, być może Yussuf z Abdurem mają minimalną przewagę.

Przez wzgląd na dobro nas wszystkich mam taką nadzieję, pomyślał Ellis. Niczym jastrząb spadający na królika opuścił się w kierunku urwiska następny

Hind, przywitał go jednak terkot karabinów maszynowych i maszyna eksplodowała nagle w powietrzu. Ellis miał ochotę wiwatować głośno, w czym było sporo ironii, ponieważ bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z przerażenia i ledwie kontrolowanej paniki, jaka ogarnia załogę ostrzeliwanego helikoptera.

Na stanowiska karabinów maszynowych zanurkował następny Hind. Tym razem strzelcy chybili o włos, ale odstrzelili maszynie ogon i helikopter tracąc sterowność, roztrzaskał się o ścianę urwiska, a Ellis pomyślał – Jezu Chryste, mało brakuje, a skosimy je wszystkie! Ale ton karabinów uległ zmianie i po chwili Ellis uświadomił sobie, że ogień prowadzi już tylko jeden z nich. Drugi zamilkł. Przebił wzrokiem tumany pyłu i dostrzegł poruszającą się w górze czapkę chitrali. Yussuf nadal żył. Dostał Abdur.

Pozostałe trzy Hindy zatoczyły koło i przeformowały się. Jeden wzniósł się wysoko ponad pole bitwy – na jego pokładzie znajduje się pewnie dowódca sowieckich sił, pomyślał Ellis – a dwa zaczęły spadać na Yussufa z dwóch stron wykonując manewr oskrzydlający. Sprytne zagranie, pomyślał z niepokojeni Ellis – Yussuf nie może przecież strzelać do dwóch maszyn naraz. Obserwował je, jak schodzą coraz niżej. Kiedy Yussuf wziął na cel jednego, drugi opadł jeszcze bardziej. Ellis zauważył, że Rosjanie lecą z otwartymi drzwiami, zupełnie jak Amerykanie w Wietnamie.

Hindy zanurkowały w Yussufa. Jeden odbił raptownie w bok, zarobił jednak bezpośrednie trafienie i stanął w płomieniach; ale z góry spadał już drugi, zionąc rakietami i ogniem z pokładowej broni maszynowej. Ellis pomyślał, że Yussuf nie da rady, i w tym momencie maszyna jakby zawahała się w locie. Czyżby dostał? Helikopter runął nagle pionowo w dół z wysokości dwudziestu paru stóp – Gdy siadają silniki – mawiał instruktor w szkółce pilotażu – helikopter wali się w dół jak stare pianino – i spadł na skalną półkę o kilka jardów zaledwie od Yussufa; ale nagle jego silniki chyba znowu zaskoczyły i ku zdumieniu Ellisa maszyna zaczęła się unosić. Są wytrzymalsze od cholernego Hueya, pomyślał; ostatnie lata przyniosły spory postęp w dziedzinie konstrukcji helikopterów. Strzelec pokładowy pruł ze swojego karabinu przez cały czas, ale teraz przerwał ogień. Ellis zobaczył dlaczego i poczuł skurcz w sercu. Dashoka w przybraniu z maskujących gałęzi przechyliła się przez krawędź urwiska i koziołkując zwaliła w dół; tuż za nią runął bezwładny tobół koloru błota, to był Yussuf. Spadając wzdłuż ściany urwiska odbił się w połowie drogi o ostry występ i zleciała mu z głowy okrągła czapka chitrali. W chwilę później Ellis stracił go z oczu. Mało brakowało, a Yussuf w pojedynkę rozstrzygnąłby losy tej bitwy: nie dostanie medalu, ale legenda o nim opowiadana będzie przy ogniskach w zimnych afgańskich górach przez następne sto lat.

Rosjanie stracili jak dotąd cztery z sześciu Hindów, jednego Hipa i około dwudziestu pięciu ludzi; ale partyzanci przypłacili to stratą obu ciężkich karabinów maszynowych i teraz, kiedy dwa pozostałe Hindy zaczęły ostrzeliwać wioskę, byli wobec nich bezbronni. Ellis kulił się w chacie żałując, że jest zbudowana z drewna. Ostrzał stanowił element taktyki zmiękczającej; po minucie czy dwóch

Rosjanie zalegający do tej pory w polu jęczmienia, jak na komendę poderwali się z ziemi i pognali w kierunku mostu.

Nareszcie, pomyślał Ellis; teraz się rozstrzygnie – wóz albo przewóz. Partyzanci zajmujący pozycje w wiosce otworzyli ogień do nacierających żołnierzy, ale ze względu na ostrzał z powietrza nie był on skuteczny i niewielu Rosjan padło. Na nogach byli już prawie wszyscy Sowieci, osiemdziesięciu paru chłopa. Biegli prując na oślep seriami przez rzekę i wrzeszcząc entuzjastycznie, podbudowani kruchością obrony. Gdy nacierający dobiegli do mostu, skuteczność ognia prowadzonego przez partyzantów poprawiła się nieco i padło jeszcze kilku Rosjan, ale nie tylu, by natarcie się załamało. W kilka sekund później pierwszy z nich sforsował most i wpadł między wioskowe zabudowania szukając tam schronienia.

W chwili gdy Ellis pociągał za kółko odpalacza, na moście i w jego pobliżu znajdowało się około sześćdziesięciu ludzi.

Starożytna kamienna budowla wyleciała w powietrze niczym wulkan.

Ellis zakładał ładunki z myślą nie o eleganckiej rozbiórce mostu, lecz o zabijaniu, i eksplozja rozrzuciła śmiercionośne szczątki budowli niczym grad kartaczy z jakiejś gigantycznej machiny, porywając ze sobą wszystkich ludzi z mostu i rażąc wielu znajdujących się jeszcze wśród jęczmienia. Ellis skrył się szybko w swojej chatce przed deszczem kamieni zasypującym wioskę. Gdy wszystko ucichło, wyjrzał znowu na świat.

Tam, gdzie przed chwilą stał most, wznosił się teraz makabryczny stos przemieszanych ze sobą kamieni i ciał. Zawaliła się również część meczetu i dwie chaty we wsi. A Rosjanie znajdowali się w pełnym odwrocie.

Widział dwudziestu paru niedobitków wskakujących w pośpiechu w otwarte drzwi Hipów. Ellis wcale im się nie dziwił. Gdyby pozostali na polu jęczmienia, gdzie pozbawieni byli jakiejkolwiek osłony, partyzanci wystrzelaliby ich co do jednego ze swych dobrych stanowisk we wsi; a gdyby próbowali jeszcze raz sforsować rzekę, wystrzelano by ich w wodzie jak kaczki.

W kilka sekund później trzy ocalałe z pogromu Hipy wystartowały z pola, by połączyć się z dwoma krążącymi w powietrzu Hindami, po czym, nie oddając nawet pożegnalnej salwy, wszystkie helikoptery nabrały wysokości i znikły za krawędzią urwiska.

Gdy ścichł dudniący warkot ich silników, Ellis usłyszał inny hałas. Dopiero po chwili zorientował się, że czynią go wiwatujący mężczyźni. Zwyciężyliśmy, pomyślał. I też zaczął krzyczeć z radości.

ROZDZIAŁ 13

– I dokąd poszli partyzanci? – spytała Jane.

– Rozproszyli się – odparł Ellis. – To technika Masuda. Wtapia się we wzgórza, zanim Rosjanie zdążą ochłonąć. Mogą wrócić z posiłkami – może nawet już są w Darg – ale nie znajdą nikogo, z kim mogliby walczyć. Partyzanci odeszli wszyscy z wyjątkiem kilku.

W lazarecie Jane przebywało siedmiu rannych mężczyzn. Życiu żadnego z nich nic nie zagrażało. Dwunastu innych z lżejszymi obrażeniami odesłano już po opatrzeniu do oddziałów. W bitwie poległo tylko dwóch ludzi, ale tak się nieszczęśliwie złożyło, że jednym z nich był Yussuf. Zahara znowu pogrąży się w żałobie – i powtórnie z winy Jean-Pierre’a.

Ellis był w euforii, Jane natomiast czuła się przygnębiona. Muszę skończyć z tym rozpamiętywaniem, pomyślała. Jean-Pierre odszedł i nie wraca i nie ma sensu się zamartwiać. Powinnam zacząć myśleć realnie. Powinnam się zainteresować życiem innych.

– A co z naradą? – spytała Ellisa. – Jeśli wszyscy partyzanci odeszli…

– Zgodzili się jednogłośnie – powiedział Ellis. – Po udanej zasadzce ogarnął ich taki entuzjazm, że gotowi byli przystać na wszystko. To zwycięstwo dowiodło w pewnym sensie tego, w co niektórzy z nich powątpiewali: że Masud jest błyskotliwym przywódcą i że jednocząc się pod jego rozkazami mogą osiągać wielkie zwycięstwa. Sukces przypieczętował również mój prestiż jako fachowca, co nie było bez znaczenia.

– Udało ci się.

– Tak. Mam nawet traktat, podpisany przez wszystkich rebelianckich przywódców i poświadczony przez mułłę.

– Jesteś pewnie dumny. – Wyciągnęła rękę, uścisnęła go za ramię i szybko ją cofnęła. Tak ją cieszyła jego obecność, dzięki której nie czuła się samotna, że wyrzucała sobie, iż tak długo nie potrafiła mu wybaczyć. Obawiała się jednak, że mogłaby niechcący wzbudzić w nim fałszywe wrażenie, iż nadal, tak jak dawniej zależy jej na nim, bo głupio by wyszło.

Odwróciła się od niego i rozejrzała po jaskini. Bandaże i strzykawki spoczywały w swoich pudełkach, a lekarstwa w jej torbie. Ranni partyzanci leżeli wygodnie na kobiercach i kocach. Pozostaną w jaskini przez noc: zbyt trudno byłoby znieść ich wszystkich ze wzgórza. Mieli tu wodę, trochę chleba, a dwóch czy trzech z nich czuło się na tyle dobrze, żeby wstać i zaparzyć herbatę. U wylotu jaskini siedział w kucki Mousa, syn Mohammeda, i bawił się w kurzu w tajemniczą grę nożem, który podarował mu ojciec: zostanie z rannymi i gdyby któryś z nich potrzebował w nocy pomocy lekarskiej, co było raczej mało prawdopodobne, chłopiec zbiegnie do wsi i sprowadzi Jane.

Назад Дальше