Jane zerwała się na równe nogi. Krzyk dochodził chyba gdzieś z pobliża domu mułły, który stał pół mili od wioski, przy biegnącej zboczem wzgórza ścieżce. Jane widziała go stąd w dole, po swojej lewej ręce. Wzuła buty, porwała z ziemi ubranie i puściła się tam biegiem. Pierwszy długi krzyk ścichł i przeszedł w serię krótkich, zszokowanych wrzasków: dla Jane brzmiało to tak, jakby dzieciak zobaczył rany zadane jego ciału przez minę i krzyczał teraz ze strachu. W głosie przerażonego dziecka było tyle rozpaczy, że przedzierając się przez gęste zarośla uświadomiła sobie, iż ją samą ogarnia panika.
– Uspokój się – nakazała sobie zdyszanym głosem. Gdyby tu nieszczęśliwie upadła, byłoby dwoje ludzi w potrzebie i nikogo do pomocy; poza tym najgorszą rzeczą dla przerażonego dziecka jest przerażony dorosły.
Była już blisko. Znajdzie dziecko nie na samej ścieżce, lecz gdzieś w zaroślach obok niej, bo chociaż miejscowi mężczyźni oczyszczali wszystkie ścieżki po każdym zaminowaniu, nie byli jednak w stanie przeczesać całej górzystej okolicy.
Przystanęła nasłuchując. Zmęczona dyszała tak głośno, że musiała wstrzymać oddech. Krzyki dochodziły z kępy wielbłądziej trawy i krzaków jałowca. Zaczęła się przedzierać przez zarośla; w gęstwinie mignął jej strzęp jasnoniebieskiej kurtki. Musiał to być Mousa, dziewięcioletni syn Mohammeda Khana, jednego z powstańczych przywódców. W chwilę potem była już przy chłopcu.
Klęczał na zakurzonej ziemi. Najwyraźniej próbował minę podnieść, bo urwała mu dłoń i teraz wrzeszcząc z przerażenia wpatrywał się dzikim wzrokiem w krwawy kikut.
Przez ostatni rok Jane widziała wiele ran, ale ta wstrząsnęła nią do głębi.
– Boże drogi – powiedziała. – Biedny dzieciaku. – Uklękła przed chłopcem i przygarnęła go do siebie mrucząc uspokajająco. Po chwili przestał krzyczeć. Bała się, żeby nie zaczął teraz płakać, ale był zbyt zszokowany i zaraz ucichł. Tuląc go do siebie wymacała mu pod pachą odpowiednie miejsce i uciskając je zatamowała tryskającą z rany krew.
Będzie potrzebowała jego pomocy. Musi skłonić go do odezwania się.
– Co to było, Mousa? – spytała w narzeczu dari. Nie odpowiedział. Spytała jeszcze raz.
– Myślałem… – oczy rozwarły mu się szeroko na to wspomnienie, a jego głos podniósł się do krzyku. – Myślałem, że to PIŁKA!
– No już dobrze, już dobrze – zamruczała. – Powiedz mi, co zrobiłeś.
– PODNIOSŁEM TO! PODNIOSŁEM! Przycisnęła go mocno do piersi uspokajając.
– I co się stało?
– T… to wybuchło – wymamrotał. Głos miał drżący, ale nie było już w nim histerii. Uspokajał się szybko.
Wzięła jego prawą rękę i wsunęła mu ją pod lewe ramię.
– Naciskaj w tym miejscu co ja – powiedziała. Naprowadziła czubki jego palców na właściwy punkt, po czym wycofała swoje. Z rany znowu zaczęła płynąć krew. – Uciskaj mocno – poinstruowała go. Posłuchał. Krwotok ustał. Pocałowała go w czoło. Było wilgotne i zimne.
Swoje ubranie rzuciła na ziemię obok Mousy. Nosiła tutaj to samo co kobiety afgańskie: workowatą suknię, a pod nią bawełniane szarawary. Wzięła teraz suknię, podarła cienki materiał na kilka pasów i przystąpiła do sporządzania opaski uciskowej. Mousa szeroko otwartymi oczyma obserwował jej ruchy i nie odzywał się. Wyłamała sucha gałązkę z krzaku jałowca i zakończyła nią opaskę.
Teraz należało jeszcze założyć mu opatrunek, podać środek znieczulający, antybiotyk dla zapobieżenia infekcji i oddać w ręce matki, by go uspokoiła.
Jane naciągnęła szarawary i związała je sznurkiem. Żałowała, że tak się pośpieszyła z darciem sukni, bo mogła zachować jej tyle, żeby starczyło na okrycie górnej części ciała. Teraz wypadało jej tylko liczyć na to, że w drodze do jaskiń nie natknie się na żadnego mężczyznę.
Ale jak dojdzie tam z Mousą? Wolała, żeby nie szedł o własnych siłach. Nie mogła go nieść na barana, boby się nie utrzymał. Westchnęła: będzie musiała nieść go po prostu na rękach. Przykucnęła, otoczyła jego szyję ramieniem, druga rękę wsunęła mu pod uda i dźwignęła chłopca z ziemi; prostując się, próbowała przerzucić cały wysiłek na mięśnie kolan, nie karku, tak jak uczyła się na kursach dla przyszłych matek. Przyciskając chłopca do piersi i podpierając go pod plecy wzgórkiem swego brzucha, ruszyła wolno pod górę. Radziła sobie tylko dlatego, że był na wpół zagłodzony – dziewięcioletni Europejczyk byłby dla niej zbyt ciężki.
Po chwili wyszła z krzaków i odnalazła ścieżkę. Ale po przebyciu czterdziestu, może pięćdziesięciu jardów opadła z sil. Od kilku tygodni bardzo szybko się męczyła, co doprowadzało ją do szewskiej pasji, ale wiedziała już, że nie ma sensu z tym walczyć. Zatrzymała się, postawiła Mousę na ziemi i odpoczywała, tuląc go łagodnie do siebie i opierając się o ścianę urwiska ciągnącą się skrajem ścieżki. Chłopiec milczał jak zaklęty, co wydało jej się bardziej niepokojące od jego krzyków. Gdy poczuła się lepiej, wzięła go znowu na ręce i ruszyła w dalszą drogę.
W piętnaście minut później, kiedy znów odpoczywała, a do szczytu wzgórza było już niedaleko, na ścieżce przed nimi pojawił się mężczyzna. Poznała go.
– Och, nie – jęknęła po angielsku. – Tylko nie Abdullah.
Był to niski i, pomimo lokalnego niedostatku żywności, dosyć korpulentny mężczyzna, liczący sobie jakieś pięćdziesiąt pięć lat. Nosił brązowy turban, bufiaste czarne szarawary, a do tego akrylowy sweter i niebieską dwurzędową marynarkę w drobne prążki, jakby żywcem zdjętą z londyńskiego maklera giełdowego. Bujną brodę farbował sobie na czerwono – był mułłą wioski Banda.
Abdullah nie ufał obcym, pogardzał kobietami i nienawidził każdego, kto praktykował zagraniczną medycynę. Łącząca w sobie wszystkie te trzy cechy Jane nie miała najmniejszej szansy na zyskanie sobie jego sympatii. Na domiar złego wielu mieszkańców Doliny przekonało się, że zażywanie antybiotyków Jane jest przy wszelkiego rodzaju infekcjach kuracją o wiele skuteczniejszą, niż wdychanie dymu z płonącego strzępka papieru, zabazgranego przez Abdullaha szafranowym atramentem, no i dochody mułły drastycznie spadły. Zareagował na to nazwaniem Jane „zachodnią ladacznicą”, ale trudno mu było uczynić coś więcej, bo i Jean- Pierre, i ona znajdowali się pod ochroną Ahmeda Shaha Masuda, przywódcy partyzantów, i nawet mułła nie był skłonny do zadzierania z takim bohaterem.
Ujrzawszy ją, zatrzymał się jak wryty, a jego poważną zazwyczaj twarz wykrzywił w komiczną maskę wyraz zupełnego zaskoczenia. Było to dla niej spotkanie najgorsze z możliwych. Każdy inny wieśniak widząc ją półnagą popadłby w zakłopotanie, może zgorszyłby się, ale Abdullaha wprawiło to we wściekłość. Jane postanowiła pokryć wpadkę bezczelnością.
– Pokój z tobą – powiedziała w narzeczu dari. Był to wstęp do formalnej wymiany pozdrowień, która czasem mogła się ciągnąć przez pięć, a nawet dziesięć minut. Ale Abdullah nie odpowiedział zwyczajowym „i z tobą”. Zamiast tego z jego ust wydobył się stek wykrzykiwanych piskliwym wrzaskiem obelg w narzeczu dari pod jej adresem, zawierający odpowiedniki prostytutki, renegatki i uwodzicielki nieletnich. Zbliżył się do niej ze spurpurowiałą z wściekłości twarzą i uniósł nad głową swój kostur.
Sytuacja przybierała niebezpieczny obrót. Jane wskazała na Mousę, który stał obok niej nie odzywając się, otępiały z bólu i osłabiony z upływu krwi.
– Popatrz tylko! – wydarła się na Abdullaha. – Czy nie widzisz…
Ale Abdullah zaślepiony był wściekłością. Nim zdążyła skończyć to, co próbowała mu powiedzieć, kostur spadł z trzaskiem na jej głowę. Jane krzyknęła z bólu i złości: była zaskoczona, że tak zabolało i rozwścieczona, że się do tego posunął.
Abdullah nie zauważył jeszcze rany Mousy. Roziskrzone oczy mułły wpijały się w piersi Jane i nagle zdała sobie sprawę, że oglądany w biały dzień nagi biust ciężarnej białej kobiety z Zachodu jest dla niego widokiem tak przeładowanym nie znanym mu dotąd rodzajem seksualnego wyuzdania, że zaraz wyskoczy z siebie. Nie zamierzał okładać jej kijem, jak skarciłby za niepokorność własną żonę. Jego serce pałało żądzą mordu.
Jane ogarnął raptem wielki strach – o siebie, o Mousę i o swoje nie narodzone dziecko. Odsunęła się niezgrabnie do tyłu poza zasięg jego ciosu, ale ruszył za nią, ponownie unosząc w górę kostur. Pod wpływem nagłego impulsu rzuciła się na niego i wpakowała mu palce w oczy.
Ryknął jak zraniony byk. Nie tyle z bólu, co z oburzenia, że kobieta, którą bije, ma czelność mu się odgryzać. Korzystając z jego chwilowego oślepienia, chwyciła go obiema rękami za brodę i szarpnęła. Zatoczył się do przodu, potknął i upadł, po czym sturlał się kilka metrów po zboczu i zatrzymał na kępie karłowatych krzaków.
O Boże, co ja zrobiłam, pomyślała Jane.
Patrząc na upokorzenie nadętego, wrogo do niej nastawionego kapłana, zdała sobie sprawę, że on nigdy nie zapomni jej tego, co uczyniła. Może poskarży się „białobrodym” – wioskowej starszyźnie. Może pójdzie do Masuda i zażąda odesłania zagranicznych doktorów do domu. Może nawet podjudzi wieśniaków z Bandy do ukamienowania Jane. Ale gdy o tym myślała, niemal natychmiast uświadomiła sobie, że składając jakąkolwiek skargę, musiałby opowiedzieć swoją przygodę z wszystkimi jej kompromitującymi szczegółami, a po czymś takim na zawsze już stałby się pośmiewiskiem całej wioski – Afgańczycy potrafili być okrutni. Może więc jakoś jej się upiecze.
Odwróciła się. Miała teraz większe zmartwienie. Mousa stał tam, gdzie go postawiła, milczący i obojętny, zbyt zszokowany, by rozumieć, co się wokół niego dzieje. Jane zaczerpnęła w płuca głęboki haust powietrza, wzięła chłopca na ręce i ruszyła w dalszą drogę.
Po kilku krokach osiągnęła szczyt wzgórza i mogła przyśpieszyć, bo dalej teren był już płaski. Przecięła kamienisty płaskowyż. Była zmęczona i bolały ją plecy, ale zbliżała się do celu: jaskinie znajdowały się tuż pod szczytem góry. Minęła grań i kiedy zaczynała schodzić w dół, usłyszała dziecięce głosy. W chwilę później ujrzała grupę sześciolatków bawiących się w piekło i niebo. W tej grze jedno dziecko trzymało się za duże palce u nóg, podczas gdy dwoje innych niosło je do nieba – jeśli udało mu się nie puścić palców – albo do piekła, którym był zwykle dół na odpadki albo latryna, jeśli je puścił. Pomyślała, że Mousa nigdy już nie weźmie udziału w tej zabawie i przytłoczyło ją nagle poczucie tragedii. Dzieci zauważyły ją i przerwawszy zabawę gapiły się, kiedy je mijała.
– To Mousa – szepnęło jedno z nich. Drugie powtórzyło imię chłopca i bariery skrępowania pękły. Dzieciarnia puściła się pędem przed Jane, krzykiem ogłaszając nowinę.
Dzienna kryjówka wieśniaków Bandy wyglądała jak pustynne obozowisko plemienia nomadów: zakurzona ziemia, rozpalone południowe słońce, resztki ognisk, zakwefione kobiety, brudne dzieciaki. Jane przeszła przez mały, płaski placyk przed jaskiniami. Kobiety gromadziły się już przy wejściu do największej z pieczar, w której Jane i Jean-Pierre’em urządzili lazaret. Jean-Pierre usłyszał zamieszanie i wyszedł na zewnątrz. Jane podała mu ostrożnie Mousę.
– To była mina – powiedziała po francusku. – Stracił dłoń. Daj mi swoją koszulę.
Jean-Pierre wniósł Mousę do jaskini i położył go na kobiercu, który spełniał rolę stołu zabiegowego. Zanim zajął się chłopcem, ściągnął z siebie wypłowiała koszulę w kolorze khaki i podał Jane. Założyła ją.
Czuła lekki zawrót głowy. Przyszło jej na myśl, że najlepiej będzie, jeśli usiądzie i odpocznie w chłodzie w głębi pieczary, ale postąpiwszy kilka kroków zmieniła zamiar i usiadła tam, gdzie stała.
– Podaj mi trochę tamponów – poprosił Jean-Pierre. Nie zareagowała. Do jaskini wbiegła matka Mousy, Halima. Zobaczyła synka i zaczęła rozpaczać. Powinnam ją uspokoić, żeby mogła pocieszyć dziecko, pomyślała Jane; dlaczego nie mogę wstać? Chyba zamknę oczy. Tylko na chwilkę.
* * *
O zmierzchu Jane wiedziała już, że jej dziecko szykuje się do przyjścia na świat.
Kiedy odzyskała przytomność po omdleniu w jaskini, poczuła coś, co wzięła za ból krzyża – spowodowany, jak przypuszczała, dźwiganiem Mousy. Jean-Pierre potwierdził tę diagnozę, dał jej aspirynę i kazał leżeć spokojnie. Akuszerka Rabia, która przyszła do jaskini, żeby zobaczyć Mousę, obrzuciła ją uważnym spojrzeniem, ale Jane nie zrozumiała wtedy jego znaczenia. Jean-Pierre obmył i opatrzył kikut Mousy, zaaplikował mu penicylinę i zrobił zastrzyk przeciw tężcowi. Dziecko nie umrze z powodu zakażenia, co nastąpiłoby niechybnie, gdyby nie zachodnia medycyna; ale Jane mimo wszystko zastanawiała się, co warte będzie dla niego takie życie – przetrwać tutaj było trudno nawet najzdrowszym, a kalekie dzieci młodo zwykle umierały.
Późnym popołudniem Jean-Pierre przygotował się do drogi. Na jutro miał zaplanowany dyżur w lazarecie w wiosce odległej o kilka mil i – z przyczyn, których Jane nigdy w pełni nie pojmowała – zawsze skrupulatnie przestrzegał terminów tych wypraw w teren, chociaż dobrze wiedział, że żaden Afgańczyk nie byłby zdziwiony, gdyby spóźnił się o dzień, a nawet o tydzień.
Kiedy całował Jane na pożegnanie, zaczynała się właśnie zastanawiać, czy ten ból w krzyżu nie zwiastuje czasem początku porodu, przyśpieszonego przeprawą z Mousą, ale ponieważ nigdy jeszcze nie rodziła, nie mogła stwierdzić tego z całą pewnością i wydawało się jej to mało prawdopodobne. Spytała Jean-Pierre’a.
– Nie przejmuj się – powiedział beztrosko. – Masz jeszcze przed sobą sześć tygodni oczekiwania. – Spytała, czy nie zostałby z nią, tak na wszelki wypadek, ale jego zdaniem było to całkowicie zbyteczne i zrobiło się jej głupio. Pozwoliła mu więc odejść z objuczoną medykamentami kościstą kobyłą, by zdążył dotrzeć do miejsca przeznaczenia przed zmrokiem i mógł przystąpić do pracy następnego ranka.
Gdy słońce zachodziło za ścianę urwiska, a dolinę zaczął wypełniać z wolna cień, Jane zeszła z kobietami i dziećmi na dół, do pogrążającej się w mroku wioski, mężczyźni zaś podążyli na pola, by zbierać plony, póki śpią bombowce.
Dom Jane i Jean-Pierre’a należał przedtem do wioskowego sklepikarza, który stracił nadzieję na robienie pieniędzy podczas wojny – nie było właściwie czym handlować – i wraz z rodziną przeniósł się do Pakistanu. Dopóki nasilone letnie bombardowania nie zmusiły wieśniaków do chronienia się na dzień w jaskiniach, w izbie od frontu, przerobionej ze sklepu, mieściła się przychodnia Jean-Pierre’a. Na tyłach domu znajdowały się jeszcze dwie izby: jedna przeznaczona dla mężczyzn i ich gości, druga dla kobiet i dzieci. Jane i Jean-Pierre wykorzystywali je jako sypialnię i pokój dzienny. Przy domu, na otoczonym glinianym murem podwórku, znajdowało się palenisko do gotowania na wolnym powietrzu oraz mała sadzawka do prania ubrań oraz mycia naczyń i dzieci. Sklepikarz zostawił trochę drewnianych mebli własnego wyrobu, a wieśniacy wypożyczyli Jane parę pięknych kobierców do przykrycia podłóg. Jane i Jean-Pierre spali na materacach tak jak Afgańczycy, ale zamiast przykrywać się kocami, wślizgiwali się na noc do śpiworów. Podobnie jak Afgańczycy rolowali na dzień swoje materace, a przy sprzyjającej pogodzie rozkładali je na płaskim dachu, aby się wietrzyły. Latem wszyscy sypiali na dachach.
Droga z jaskiń do domu podziałała na Jane w szczególny sposób. Ból w krzyżu nasilił się i ten ból oraz wyczerpanie omal nie zwaliły jej z nóg, zanim dowlokła się pod swoje drzwi. Bardzo chciało się jej siusiu, ale była zbyt zmęczona, żeby wyjść na zewnątrz do latryny, usiadła więc na trzymanym na wszelki wypadek nocniku, kryjąc się za rozstawionym w sypialni parawanem. Wtedy właśnie zauważyła małą krwawą plamkę w kroczu swoich bawełnianych szarawarów.
Nie starczyło jej już energii, żeby wyjść na podwórko, wspiąć się po drabinie na dach i ściągnąć stamtąd materac, położyła się więc w sypialni na kobiercu. Ból w krzyżach powracał falami. Przy kolejnej takiej fali położyła ręce na brzuchu i wyczuła, jak się rozdyma, pęcznieje boleśnie, a potem opada i ból łagodnieje. Teraz nie miała już żadnych wątpliwości, że to skurcze porodowe.