Słowo „sądzeni” uderzyło Paula jak grom. „Przebyliśmy całą tę drogę na darmo” – pomyślał.
* * *
Grupa „Czystych” spędziła środę w domu Lou Goelza w Teheranie.
Wcześnie rano zadzwonił z Dallas Tom Walter. Połączenie było nie najlepsze, rozmowa utrudniona, ale Joe Pochemu udało się powiedzieć Walterowi, że on i jego grupa są bezpieczni. Przeniosą się do ambasady jak najszybciej i opuszczą kraj, gdy tylko ambasada zorganizuje loty ewakuacyjne. Poche poinformował też swego rozmówcę, że stan Cathy Gallagher nie poprawił się i poprzedniego wieczoru zabrano ją do szpitala.
John Howell zawołał Abolhasana, który miał jeszcze wiadomość od Dadgara. Dadgar wyraził zainteresowanie rozmowami w sprawie zmniejszenia kaucji. Gdyby EDS ustaliło miejsce pobytu Paula i Billa, spółka powinna zostawić ich własnemu losowi i wysłać niższą kaucję. Amerykanie muszą zdawać sobie sprawę, że próby opuszczenia Iranu legalnie byłyby dla tych dwóch beznadziejne, a wszelkie inne – bardzo niebezpieczne.
Howell zrozumiał to tak, że Paul i Bill nie będą mogli dostać się na lot ewakuacyjny. Zastanawiał się też, czy Grupa „Czystych” może być w większym niebezpieczeństwie niż Grupa „Podejrzanych”. To samo nurtowało Boba Younga. Właśnie gdy o tym rozmawiali, usłyszeli strzały, które wydawały się dochodzić od strony ambasady amerykańskiej.
* * *
„Narodowy Głos Iranu”, stacja radiowa nadająca z Baku w Związku Radzieckim, od wielu już dni rozpowszechniała „wiadomości” o tajnych amerykańskich planach kontrrewolucji. W środę „Narodowy Głos” podał, że akta SAVAK, znienawidzonej tajnej policji szacha, przeniesiono do ambasady Stanów Zjednoczonych. Historia była zapewne zmyślona, ale nosiła wszelkie znamiona prawdopodobieństwa. SAVAK została stworzona przez CIA i pozostawała z nią w bliskim kontakcie, poza tym wszyscy wiedzieli, że ambasady USA – tak jak wszystkie zresztą ambasady – roiły się od szpiegów, którzy niezbyt przekonywająco udawali dyplomatów. W każdym razie część rebeliantów w Teheranie uwierzyła w tę wiadomość i bez konsultacji z którymkolwiek z doradców ajatollaha Chomeiniego zdecydowała się na podjęcie akcji. Rankiem weszli do wysokich budynków otaczających ogrodzony teren ambasady, uzbrojeni w broń maszynową, i zajęli pozycje.
O wpół do jedenastej otworzyli ogień.
* * *
Ambasador William Sullivan znajdował się w sekretariacie, rozmawiając przez znajdujący się tam telefon z wiceministrem spraw zagranicznych Chomeiniego. Prezydent Carter zdecydował się uznać nowy, rewolucyjny rząd Iranu i Sullivan ustalał sprawę wręczenia oficjalnej noty dyplomatycznej. Gdy odłożył słuchawkę, odwrócił się i zobaczył swojego attache prasowego, Barry Rosena, w towarzystwie dwóch amerykańskich dziennikarzy. Sullivan wściekł się, bo Biały Dom wyraźnie żądał, aby decyzja o uznaniu nowego rządu została opublikowana w Waszyngtonie, a nie w Teheranie. Ambasador wezwał Rosena do gabinetu i zwymyślał go.
Rosen powiedział mu, że dwaj dziennikarze są tu po to, by wynegocjować wydanie ciała Joe Alexa Morrisa, korespondenta „Los Angeles Times”, który zginął od kuli w czasie walk o Doshen Toppeh. Sullivanowi zrobiło się głupio. Polecił Rosenowi, aby poprosił obu dziennikarzy o nieujawnianie tego, czego się dowiedzieli z przypadkowo podsłuchanej rozmowy telefonicznej ambasadora.
Rosen wyszedł. Zadzwonił telefon. Sullivan podniósł słuchawkę. Rozległ się nagły, straszliwy huk broni palnej i grad pocisków roztrzaskał okna gabinetu. Sullivan rzucił się na podłogę. Przeczołgał się przez pokój do następnego biura, gdzie spotkał się nos w nos z Charliem Naasem, swoim zastępcą, który w momencie rozpoczęcia strzelaniny prowadził spotkanie w sprawie lotów ewakuacyjnych. Sullivan miał do dyspozycji dwa numery telefonów, których mógł użyć w razie niebezpieczeństwa, aby skontaktować się z przywódcami rewolucji. Polecił teraz Naasowi zadzwonić pod jeden, a attache wojskowemu pod drugi. Ciągle leżąc na podłodze, dwaj mężczyźni ściągnęli telefony z biurka.
Sullivan wyjął krótkofalówkę i zażądał relacji z terenu ambasady od jednostek marines.
Atak broni maszynowej stanowił osłonę dla oddziału około siedemdziesięciu pięciu rebeliantów, którzy przeszli przez front muru otaczającego teren ambasady i nacierali teraz na rezydencję Sullivana. Na szczęście większość personelu znajdowała się razem z nim w budynku biurowym. Ambasador rozkazał marines wycofać się, nie używać karabinów i strzelać z rewolwerów tylko w samoobronie. Potem wyczołgał się z apartamentów na korytarz.
Przez następną godzinę atakujący zdobyli rezydencję i budynek mieszczący bar samoobsługowy. Sullivan zebrał wszystkich cywilów w pomieszczeniu sekcji telekomunikacyjnej na piętrze. Gdy usłyszał, jak atakujący rozwalają stalowe drzwi budynku, rozkazał, aby będący wewnątrz marines dołączyli do cywilów. Tam nakazał im złożyć broń na stos w kącie, a wszystkim poddać się jak najszybciej. W końcu sam dołączył do zebranych w pomieszczeniu sekcji, zostawiając na zewnątrz tylko attache wojskowego z tłumaczem. Gdy napastnicy dotarli do pierwszego piętra, Sullivan otworzył drzwi i wyszedł z podniesionymi rękoma. Inni – około stu osób – wyszli za nim. Wszyscy zostali stłoczeni w poczekalni apartamentów i zrewidowani. Doszło do jakiejś ostrej wymiany zdań między dwoma odłamami Irańczyków i Sullivan domyślił się, że ludzie ajatollaha wysłali odsiecz – przypuszczalnie w odpowiedzi na telefony Charliego Naasa i attache wojskowego – i oswobodziciele dotarli na pierwsze piętro równocześnie z atakującymi.
Nagle za oknem padł strzał. Wszyscy Amerykanie rzucili się na podłogę. Jeden z Irańczyków myślał chyba, że strzał pochodzi z wewnątrz i wściekle skierował swego AK – 47 w plątaninę ciał na podłodze.
– To było na zewnątrz! To było na zewnątrz! – wrzasnął w farsi Rosen.
W tym momencie Sullivan zorientował się, że leży obok dwóch dziennikarzy, których przedtem widział w swoim sekretariacie.
– Mam nadzieję, że dokładnie to wszystko notujecie – powiedział. W końcu zostali wyprowadzeni na podwórze, gdzie Ibrahim Jazdi, nowy wicepremier ajatollaha, przepraszał Sullivana za ten atak. Jazdi dał mu też, jako osobistą eskortę, grupę studentów, która miała być odtąd odpowiedzialna za jego bezpieczeństwo. Przywódca grupy wyjaśnił Sullivanowi, że są dobrze przygotowani do tego, aby go chronić. Doskonale znali rozkład zajęć ambasadora i jego samego, ponieważ do niedawna mieli za zadanie zamordować go.
* * *
Późnym południem zadzwoniła ze szpitala Cathy Gallagher. Dostała jakieś środki, które przynajmniej chwilowo pomogły i chciała wrócić do męża i innych w domu Lou Goelza. Joe Poche nie chciał, aby ktoś jeszcze z grupy wychodził, zależało mu też na tym, aby Irańczycy nie znali ich kryjówki. Zadzwonił więc do Gholama i poprosił go o zabranie Cathy ze szpitala oraz podrzucenie na róg ulicy, gdzie wyjdzie po nią mąż.
Przyjechała wieczorem, o jakiejś wpół do ósmej. Czuła się lepiej, ale Gholam, podwożąc ją, przekazał straszną wiadomość.
– Ostrzelali wczoraj nasze pokoje hotelowe – opowiadała Cathy. – Gholam poszedł do Hyatta zapłacić rachunek EDS i zabrać bagaże, które zostawili. Pokoje były zdemolowane, bagaże pocięte na strzępy, a wszędzie widniały dziury po kulach.
– Tylko nasze pokoje? – zapytał Howell.
– Tak.
– Czy dowiedział się, jak to się stało?
– Gdy Gholam poszedł zapłacić rachunek, dyrektor hotelu zapytał: „Kim, do diabła, byli ci ludzie? CIA?”
Najwyraźniej w poniedziałek rano, wkrótce po tym, jak ludzie EDS opuścili hotel, zajęli go rebelianci. Sterroryzowali wszystkich Amerykanów, żądając ich paszportów i pokazywali zdjęcia dwóch mężczyzn, których szukali. Ani dyrektor jednak, ani nikt inny nie rozpoznał osób na zdjęciach.
Howell zastanawiał się, co rebeliantów tak rozwścieczyło, że aż zniszczyli pokoje. Być może dobrze zaopatrzony bar Gaydena obraził ich muzułmańskie uczucia. W walizce Gaydena był też dyktafon, kilka mikrofonów z przyssawkami do podsłuchiwania rozmów telefonicznych oraz dziecięcy zestaw krótkofalówek. Rebelianci mogli uznać to za wyposażenie agentów CIA.
Przez cały dzień, za pośrednictwem służącego Goelza, który wydzwaniał po znajomych, dochodziły do Howella i Grupy „Czystych” niejasne, alarmujące doniesienia na temat tego, co działo się w ambasadzie. Sam Goelz powrócił, gdy inni jedli obiad. Po paru głębszych nie widać było, aby wiele ucierpiał na tym, że spędził sporo czasu leżąc w korytarzu na swym opasłym brzuchu. Nazajutrz wrócił do biura, a wieczorem przyszedł do domu z dobrą nowiną – loty ewakuacyjne zaczną się w sobotę, a Grupa „Czystych” poleci pierwszym z nich.
„Dadgar może to sobie inaczej wyobrażać” – pomyślał Howell.
* * *
Ross Perot w Istambule miał przerażające uczucie, że cała operacja wymyka się spod kontroli.
Dowiedział się, via Dallas, o ataku na ambasadę USA w Teheranie. Wiedział też – bo Tom Walter rozmawiał wcześniej z Joe Pochem – że Grupa „Czystych” planowała przejść jak najszybciej na teren ambasady. Ale po napadzie prawie wszystkie linie telefoniczne z Teheranem rozłączono, a jedyne czynne zostały zmonopolizowane przez Biały Dom. W związku z tym Perot nie wiedział, czy podczas ataku jego ludzie byli w ambasadzie ani też, jakie niebezpieczeństwo mogłoby im grozić, gdyby ciągle pozostawali w domu Goelza.
Niemożliwość kontaktu telefonicznego oznaczała też, że Merv Stauffer nie mógł zadzwonić do Gholama, aby dowiedzieć się, czy Grupa „Podejrzanych” zostawiła „wiadomość dla Jima Nyfelera”: czy są bezpieczni, czy też mają kłopoty. Cała załoga szóstego piętra w Dallas używała wszelkich wpływów, aby móc otrzymać połączenie przez jedną z działających linii i porozmawiać z Gholamem. Tom Walter dotarł nawet do Zarządu Poczt i rozmawiał z Rayem Johnsonem, który zajmował się rachunkami telefonicznymi EDS. Były to bardzo duże rachunki – komputery EDS w różnych częściach Stanów Zjednoczonych porozumiewały się ze sobą używając linii telefonicznych – i Johnson aż rwał się do tego, aby pomóc takiemu klientowi. Zapytał, czy telefon EDS do Teheranu to sprawa życia i śmierci. „Jak najbardziej”, brzmiała odpowiedź Waltera. Johnson usiłował uzyskać dla nich połączenie. W tym samym czasie T. J. Marquez podrywał panienkę z centrali międzynarodowej, usiłując nakłonić ją do złamania przepisów.
Perot stracił też kontakt z Ralphem Boulware’em, który miał spotkać Grupę „Podejrzanych” po tureckiej stronie granicy. Ostatnie wieści od Boulware’a pochodziły z Adany, pięćset mil od tego miejsca. Perot przypuszczał, że znajdował się on teraz w drodze, ale nie sposób było stwierdzić, jak daleko dotarł ani czy przybędzie na czas.
Większość dnia strawił na próbach zdobycia lekkiego samolotu lub śmigłowca, którym mógłby polecieć do Iranu. Nie mógł skorzystać z Boeinga 707, bo musiał lecieć nisko, szukając „Range Roverów” z wymalowanymi na dachach literami X lub A, a następnie lądować na małych, nie używanych lotniskach lub nawet drodze czy łące. Ale jak dotąd jego wysiłki potwierdzały tylko to, co Boulware powiedział mu tego ranka o szóstej – nie było szans.
Zdesperowany Perot zadzwonił do przyjaciela z Agencji Zwalczania Narkotyków i poprosił o numer telefonu jej człowieka w Turcji, myśląc, że ludzie z branży narkotykowej z pewnością będą wiedzieć, jak zdobyć lekki samolot. Człowiek z AZN, w towarzystwie innego – który, jak wywnioskował Perot, pracował dla CIA – przyszedł do hotelu Sheraton. Ale nawet jeśli wiedzieli, gdzie zdobyć samolot, żaden z nich tego nie powiedział.
Merv Stauffer wydzwaniał z Dallas po całej Europie w poszukiwaniu odpowiedniego samolotu, który można by natychmiast kupić lub wynająć i polecieć nim do Turcji. Jak na razie, jemu również się nie powiodło.
Późnym popołudniem Perot powiedział do Pata Sculleya:
– Chcę rozmawiać z najwyżej postawionym Amerykaninem w Istambule. Sculley poszedł i zrobił małe piekło w konsulacie amerykańskim, w wyniku czego o wpół do jedenastej wieczorem w swoich apartamentach w Sheratonie przyjmował konsula.
Był z nim szczery.
– Moi ludzie nie są żadnymi kryminalistami – oświadczył. – To zwykli biznesmeni, których żony i dzieci zamartwiają się teraz na śmierć. Irańczycy trzymali ich przez sześć tygodni w więzieniu, nie wysuwając żadnych zarzutów ani nie przedstawiając jakichkolwiek dowodów przeciwko nim. Teraz są wolni i usiłują wydostać się z kraju. Gdyby ich złapano, może się pan sam domyślić, że nie mieliby żadnych szans na sprawiedliwe potraktowanie. W sytuacji, jaka w tej chwili jest w Iranie, moi ludzie mogą nie dotrzeć do samej granicy. Chcę tam pojechać i znaleźć ich. Dlatego potrzebuję pańskiej pomocy. Muszę pożyczyć, wynająć lub kupić mały samolot. Czy może mi pan pomóc?
– Nie – odparł konsul. – W tym kraju posiadanie prywatnych samolotów jest sprzeczne z prawem. Z tego powodu nie ma tu w ogóle samolotów, nawet dla kogoś, kto chciałby złamać prawo.
– Ale wy musicie mieć jakiś samolot.
– Departament Stanu nie ma samolotów.
Perot był zrozpaczony. Czy miał siedzieć z założonymi rękami i nie robić nic, aby pomóc Grupie „Podejrzanych”?
– Panie Perot – odezwał się po chwili konsul. – Jesteśmy tutaj, aby pomóc obywatelom amerykańskim i spróbuję zdobyć dla pana samolot. Użyję wszelkich możliwych wpływów, ale od razu panu mówię, że szansę powodzenia są bliskie zera.
– No cóż, doceniam to. Konsul podniósł się do wyjścia.
– Jest bardzo ważne, aby moja obecność w Turcji została utrzymana w tajemnicy – powiedział Perot. – Obecnie władze irańskie nie mają pojęcia, gdzie są moi ludzie. Gdyby dowiedziały się, że jestem tutaj, mogłyby domyślić się, w jaki sposób moi ludzie wydostali się stamtąd, a to byłoby katastrofą. Proszę więc o całkowitą dyskrecję.
– Rozumiem.
Konsul wyszedł. Po kilku minutach zadzwonił telefon. Był to T. J. Marquez z Dallas.
– Perot, jesteś dziś na pierwszych stronach gazet. Perot zamarł – wszystko wyszło na jaw…
– Gubernator właśnie mianował cię przewodniczącym Komisji do Spraw Narkotyków – wyjaśnił Marquez. Perot odetchnął z ulgą.
– Przestraszyłeś mnie, Marquez. Marquez zaśmiał się.
– Nie powinieneś tego robić staremu człowiekowi – powiedział Perot. – Naprawdę mnie zaintrygowałeś, stary.
– Poczekaj chwilę, jest tu Margot – rzucił Marquez. – Chce ci tylko złożyć życzenia z okazji Dnia św. Walentego.
Perot uświadomił sobie, że jest 14 lutego.
– Przekaż jej, że jestem absolutnie bezpieczny i cały czas pilnują mnie dwie blondynki.
– Zaczekaj, powiem jej.
Minutę później Marquez wrócił do telefonu, śmiejąc się.
– Ona mówi: czyż to nie interesujące, że potrzebujesz aż dwóch, aby ją zastąpić?
Perot zaśmiał się po cichu. Tym razem wpadł. Powinien był wiedzieć, że nie ma co próbować docinać Margot.
– A swoją drogą: czy nawiązałeś kontakt z Teheranem? – spytał.
– Tak. Panienka z centrali międzynarodowej połączyła nas, ale z niewłaściwym numerem. Potem łączył nas Johnson i rozmawialiśmy z Gholamem.
– I co?
– Nic. Nie miał od nich wiadomości. Chwilowy optymizm Perota osłabł.
– O co go pytaliście?
– Tylko o to, czy są jakieś wieści, a on zaprzeczył.
– Cholera.
Perot prawie żałował, że Grupa „Podejrzanych” nie zadzwoniła, aby powiedzieć, że mają kłopoty, bo wtedy wiedzieliby chociaż, gdzie ich szukać.
Pożegnał się z Marquezem i poszedł do łóżka.
Stracił już Grupę „Czystych”, stracił Boulware’a, a teraz jeszcze przepadła Grupa „Podejrzanych”. Nie udało mu się zdobyć samolotu, którym mógłby ich poszukać. Cała operacja wzięła w łeb, a on nie mógł absolutnie nic na to poradzić. Niepewność go zabijała. Zdał sobie sprawę, że nigdy w życiu nie był jeszcze w takim stresie. Widywał ludzi załamujących się pod naciskiem, ale nigdy nie potrafił pojąć ich cierpienia, bo jemu samemu nigdy się to nie przytrafiło. Zazwyczaj stres nie rozstrajał go – prawdę powiedziawszy, pomagał mu nawet w działaniu. Ale tym razem było inaczej.