Noc Nad Oceanem - Follett Ken 20 стр.


Przez jakiś czas przysłuchiwała się niechętnie rozmowie Marka z Lulu, a potem pogrążyła się w myślach. Chyba głupio postępowała przejmując się aż tak bardzo tą podstarzałą gwiazdą filmową. Mark kochał tylko ją, Dianę. Po prostu starał się wykorzystać okazję, żeby porozmawiać o dawnych czasach. Nie powinna też obawiać się Ameryki; decyzja zapadła, kości zostały rzucone. Mervyn na pewno przeczytał już jej list. Idiotyzmem było roztrząsać wszystko na nowo z powodu jakiejś tlenionej, czterdziestopięcioletniej blondynki. Na pewno uda jej się szybko poznać amerykański styl życia, miejscowe drinki, słuchowiska radiowe i obyczaje. W krótkim czasie będzie miała więcej przyjaciół niż Mark; gdziekolwiek się znalazła, zawsze przyciągała do siebie ludzi.

Z niecierpliwością czekała na długi przelot nad Atlantykiem. Kiedy czytała o Clipperze w Manchester Guardian, wydawało jej się, że to najbardziej romantyczne przedsięwzięcie na świecie. Irlandię dzieliło od Nowej Fundlandii przeszło trzy tysiące kilometrów, których pokonanie miało zająć nieco ponad siedemnaście godzin. Będzie miała dość czasu, by zjeść kolację, położyć się do łóżka, przespać całą noc i wstać na długo przed lądowaniem. Nie uważała za stosowne zakładać tego samego nocnego stroju, w którym sypiała z Mervynem, a przed startem nie zdążyła zrobić zakupów, ale na całe szczęście zabrała piękny jedwabny szlafrok i łososiową piżamę, których jeszcze ani razu nie miała na sobie. Nawet w apartamencie dla nowożeńców nie było podwójnych łóżek – Mark sprawdził to natychmiast, jak tylko weszli na pokład – lecz jego koja będzie znajdowała się bezpośrednio nad nią. Perspektywa spędzenia nocy wysoko nad oceanem, setki kilometrów od lądu, niosła ze sobą coś niezwykle podniecającego i zarazem przerażającego. Zastanawiała się, czy w ogóle uda się jej zasnąć. Silniki nie przerwą pracy bez względu na to, czy będzie czuwała, czy też nie, ale nie uda jej się wyzwolić od czającego się głęboko w podświadomości lęku, że umilkną akurat wtedy, kiedy będzie pogrążona we śnie.

Zerknąwszy przez okno stwierdziła, że znaleźli się znowu nad wodą. Prawdopodobnie było to Morze Irlandzkie. Podobno hydroplany nie mogły wodować na otwartym morzu ze względu na fale, lecz Dianie wydawało się, że i tak w razie awarii mają znacznie więcej szans na przeżycie niż pasażerowie zwykłego samolotu.

Zaraz potem przestała cokolwiek widzieć, gdyż wlecieli w chmury. Po chwili dały się odczuć wyraźne drgania. Pasażerowie spoglądali na siebie i uśmiechali się nerwowo, a steward poprosił wszystkich, by zapięli pasy. Diana zaniepokoiła się, nie widząc w pobliżu żadnego lądu. Księżna Lavinia kurczowo zacisnęła palce na poręczy fotela, ale Mark i Lulu rozmawiali dalej, jakby nic się nie stało. Frank Gordon i Ollis Field sprawiali wrażenie zupełnie spokojnych, lecz obaj zapalili papierosy i zaciągnęli się głęboko.

– A co właściwie stało się z Muriel Fairfield? – zapytał głośno Mark. W tym samym momencie rozległ się donośny łomot i samolot raptownie zmniejszył wysokość. Diana odniosła wrażenie, że żołądek podszedł jej do samego gardła. Z sąsiedniej kabiny dobiegł krzyk któregoś z pasażerów. Sekundę później maszyna wyrównała lot.

– Muriel wyszła za milionera – odparła Lulu.

– Nie żartuj! Takie brzydactwo?

– Mark, boję się – powiedziała Diana.

Odwrócił do niej głowę.

– To nic takiego, kochanie. Zwykła dziura powietrzna.

– Myślałam, że zaraz się rozbijemy.

– Nic nam nie grozi. To bardzo częste zjawisko.

Ponownie skoncentrował uwagę na Lulu, która patrzyła przez chwilę na Dianę, jakby oczekując, że ta coś powie. Diana uciekła spojrzeniem, wściekła na Marka.

– W jaki sposób Muriel zdobyła tego milionera? – zapytał.

– Nie wiem, ale teraz mieszkają w Hollywood i inwestują pieniądze w filmy.

– Niewiarygodne!

To dobre słowo – pomyślała Diana. Jak tylko przydybie Marka gdzieś na osobności, powie mu, co myśli o jego zachowaniu.

Brak jakiegokolwiek zainteresowania z jego strony sprawił, że ogarnął ją jeszcze większy lęk. O zmroku znajdą się już nad Oceanem Atlantyckim; co będzie wtedy czuła? Wyobrażała sobie Atlantyk jako ogromną, bezkształtną pustkę, lodowato zimną i martwą, ciągnącą się tysiącami kilometrów. Według autora artykułu w Manchester Guardian jedyną rzeczą, jaką można było od czasu do czasu zobaczyć, były góry lodowe. Diana czułaby się znacznie pewniej, gdyby monotonny krajobraz urozmaicały rozrzucone tu i ówdzie wyspy. Najbardziej przerażała ją okropna pustka oceanu: nic tylko samolot, księżyc i falujące morze. Ten lęk przypominał trochę obawy, jakie wzbudzała w niej perspektywa rozpoczęcia życia w obcym kraju: w głębi duszy była przekonana, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, ale obcy krajobraz i brak jakichkolwiek znajomych punktów odniesienia działał ogromnie deprymująco.

Stawała się coraz bardziej nerwowa. Spróbowała zająć myśli czymś innym. Oczekiwała z utęsknieniem na składający się z siedmiu dań obiad, gdyż uwielbiała długie, eleganckie posiłki. Noc w łóżkach, których funkcję pełniły rozkładane fotele, zapowiadała się równie ekscytująco jak dziecięce, nocne wyprawy z namiotem do ogrodu. A po drugiej stronie Wielkiej Wody czekały na nią oszałamiające wieżowce Nowego Jorku. Jednak podniecenie wywołane podróżą w nieznane zniknęło bez śladu, pozostawiając po sobie wyłącznie strach. Diana opróżniła kieliszek i zamówiła następny, ale szampan wcale nie podziałał na nią uspokajająco. Pragnęła znowu poczuć pod stopami stały ląd. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz na myśl o tym, jak lodowate musi być teraz morze. W żaden sposób nie mogła uwolnić się od dręczącego ją strachu. Gdyby była sama, z pewnością zacisnęłaby mocno powieki i zakryła twarz dłońmi. Obrzuciła nienawistnym spojrzeniem Marka i Lulu, którzy gawędzili pogodnie, nieświadomi, jakie przechodzi tortury. Kusiło ją, by urządzić wielką scenę ze łzami lub dostać ataku histerii, ale zagryzła tylko wargi i nie pisnęła ani słowa. Wkrótce samolot wyląduje w Foynes; wreszcie będzie mogła stanąć na suchym lądzie.

Lecz zaraz potem będzie musiała ponownie wejść na pokład i odbyć długą podróż przez Atlantyk.

Jakoś nie mogła sobie tego wyobrazić.

Jeżeli nie jestem w stanie wytrzymać nawet godziny, to jak poradzę sobie z całą nocą? Chyba umrę. Ale czy mam jakiś wybór? – myślała.

Przecież nikt jej nie zmusi, żeby wróciła do samolotu.

A jeżeli nikt jej nie zmusi, to ona na pewno nie zrobi tego z własnej woli.

W takim razie, co mam robić? – zastanawiała się. – Już wiem. Zadzwonię do Mervyna.

Nie mogła uwierzyć, że jej radosny sen zakończy się w taki sposób, ale przeczuwała, że tak właśnie się stanie.

Na jej oczach Marka pożerała żywcem starsza od niej kobieta o tlenionych włosach i zbyt krzykliwym makijażu. Zadzwoni do Mervyna i powie: „Wybacz mi, popełniłam błąd, chcę wrócić do domu.”

Wiedziała, że jej wybaczy. Wstydziła się sama przed sobą tej pewności, bo przecież sprawiła mu ogromny ból, lecz mimo to wierzyła, iż weźmie ją w ramiona i będzie się cieszył z tego, że wróciła.

Tyle tylko, że ja wcale tego nie chcę – pomyślała z rozpaczą. – Chcę polecieć z Markiem do Ameryki, wyjść za niego za mąż i zamieszkać z nim w Kalifornii. Kocham go.

Nie, to tylko głupi sen. Była przecież panią Lovesey z Manchesteru, siostrą Thei, ciotką Dianą dla uroczych bliźniaczek, niespecjalnie groźną buntowniczką z kręgów prowincjonalnej śmietanki towarzyskiej. Nigdy nie zamieszka w otoczonym palmami domu z basenem. Wyszła za mąż za uczciwego, niezbyt wrażliwego człowieka, który znacznie bardziej niż nią zajmował się swoimi interesami. Większość znanych jej kobiet znajdowała się w dokładnie takiej samej sytuacji, więc zapewne było to całkowicie normalne. Wszystkie doznały pewnego zawodu, lecz zarazem powodziło im się o niebo lepiej niż tym, które poślubiły obiboków i pijaków, więc współczuły sobie nawzajem, pocieszały się, że mogło być gorzej, oraz wydawały zarobione przez ciężko pracujących mężów pieniądze w domach towarowych i salonach fryzjerskich. I nawet nie marzyły o tym, by polecieć do Kalifornii.

Samolot znowu wpadł w dziurę powietrzną, po czym natychmiast wyrównał lot. Diana walczyła z wzbierającymi mdłościami, ale z jakiegoś powodu zupełnie przestała się bać. Wiedziała już, co przyniesie jej przyszłość. Czuła się bezpieczna.

Tyle tylko, że chciało jej się płakać.

ROZDZIAŁ 10

Inżynier pokładowy Eddie Deakin traktował Clippera jak ogromną, delikatną bańkę mydlaną, którą miał nietkniętą przenieść przez Atlantyk, podczas gdy siedzący w niej ludzie powinni cieszyć się i bawić, nieświadomi, jak cienka granica dzieli ich od groźnej nocy.

Podróż była znacznie bardziej ryzykowna, niż przypuszczali, przede wszystkim ze względu na zastosowanie wielu zupełnie nowych, nie do końca sprawdzonych technologii, a także dlatego, że nocne niebo nad Atlantykiem stanowiło jeszcze dziewiczy teren, pełen zaskakujących niebezpieczeństw. Mimo to Eddiemu zawsze towarzyszyło nie pozbawione dumy przekonanie, iż doświadczenie kapitana połączone z poświęceniem załogi i niezawodnością amerykańskiego sprzętu pozwolą wszystkim dotrzeć spokojnie do domu.

Jednak podczas tej podróży dręczył go okropny strach.

Na liście pasażerów znajdował się także Tom Luther. Eddie przyglądał się przez okno wchodzącym na pokład samolotu ludziom, zastanawiając się, kto z nich ponosi odpowiedzialność za porwanie Carol-Ann, ale, rzecz jasna, nie mógł tego stwierdzić; stanowili typową zbieraninę doskonale ubranych, dobrze odkarmionych rekinów przemysłu, gwiazd filmowych i arystokratów.

Podczas przygotowań do startu udało mu się na chwilę odwrócić myśli od Carol-Ann i skoncentrować je na wykonywaniu rutynowych czynności: sprawdzaniu aparatury, uruchamianiu czterech ogromnych silników, ustalaniu składu mieszanki, regulowaniu luzu klapek chłodzenia i kontrolowaniu obrotów podczas rozpędzania maszyny. W chwili kiedy samolot osiągnął planowaną wysokość, pozostało mu jedynie zsynchronizowanie pracy silników oraz kontrola ich temperatury i składu mieszanki, następnie zaś już tylko sprawowanie ogólnego dozoru nad działaniem wszystkich mechanizmów. Wtedy natychmiast wrócił myślami do dręczącego go tematu.

Chciał koniecznie wiedzieć, co Carol-Ann ma na sobie. Czułby się odrobinę lepiej, gdyby mógł wyobrazić ją sobie w starannie zapiętym kożuchu i ciepłych butach, bynajmniej nie dlatego, że mogłaby zmarznąć – był przecież dopiero wrzesień – ale dlatego, że taki strój ukrywałby apetyczne okrągłości jej ciała. Obawiał się jednak, iż bandyci zastali ją w tak bardzo przez niego lubianej lawendowej sukience bez rękawów, nie kryjącej niemal wcale jej wdzięków. Jeszcze przez co najmniej dwadzieścia cztery godziny miała przebywać w towarzystwie brutalnych przestępców; przeszły go ciarki na myśl o tym, do czego może dojść, jeśli zaczną raczyć się alkoholem.

Czego mogli od niego chcieć, do diabła?

Miał nadzieję, że pozostali członkowie załogi nie zauważą, w jakim znajduje się stanie. Na szczęście wszyscy byli zajęci swoimi obowiązkami, a w dodatku nie tłoczyli się na tak ograniczonej powierzchni jak w większości maszyn. Pokład nawigacyjny boeinga 314 był bardzo obszerny. Duży kokpit stanowił tylko jego część. Kapitan Baker i drugi pilot Johnny Dott siedzieli za sterami na wysokich fotelach; w podłodze między nimi znajdowała się klapa prowadząca do pomieszczenia w dziobie samolotu. Za plecami pilotów można było w nocy zaciągnąć grubą zasłonę, by światło z tylnej części kabiny nie utrudniało im widoczności.

Właśnie ta część pokładu nawigacyjnego wywierała największe wrażenie. Z tyłu po lewej stronie, jeśli patrzyło się w kierunku dzioba maszyny, znajdował się dwumetrowy stół z mapami, nad którym właśnie pochylał się nawigator Jack Ashford. Obok stał mały stolik konferencyjny, przy którym mógł siedzieć kapitan, jeśli akurat nie był zajęty prowadzeniem samolotu, nieco dalej zaś umieszczono owalny właz, przez który można było dostać się do wnętrza skrzydła. Jedną z niezwykłych cech Clippera stanowiło to, że istniała możliwość dotarcia do silników w czasie lotu. Dzięki temu Eddie był w stanie dokonać ogólnego przeglądu lub prostych napraw w rodzaju usunięcia wycieku oleju bez konieczności lądowania.

Po prawej stronie, bezpośrednio za fotelem drugiego pilota, zaczynały się schody prowadzące na pokład pasażerski, dalej zaś znajdowało się stanowisko radiooperatora, czyli Bena Thompsona. Obok Bena siedział Eddie. Był zwrócony twarzą do ściany, na której umieszczono mnóstwo wskaźników oraz szereg dźwigni. Po prawej ręce miał drugi owalny właz, prowadzący do prawego skrzydła. Drzwi usytuowane w tylnej ścianie kabiny prowadziły do luków bagażowych.

Pokład nawigacyjny mierzył w sumie ponad sześć metrów długości i niemal trzy szerokości. Wyłożony miękkim dywanem, obity dźwiękochłonną wykładziną i kosztownymi tkaninami, wyposażony w skórzane fotele przewyższał komfortem wszystko, co stworzono do tej pory. Kiedy Eddie zobaczył go po raz pierwszy, pomyślał, że to jakiś żart.

Teraz jednak widział tylko pochylone plecy i skoncentrowane twarze pozostałych członków załogi. Z ulgą stwierdził, iż żaden z nich nie zorientował się, co się dzieje w jego duszy.

Rozpaczliwie pragnął dowiedzieć się jak najprędzej, dlaczego musi przeżywać ten koszmar, w związku z czym postanowił jak najszybciej dać tajemniczemu panu Lutherowi okazję, by się ujawnił i przekazał mu wiadomość. Od samego startu Eddie usiłował wymyślić jakiś powód, który pozwoliłby mu zejść na pokład pasażerski. Nic sensownego nie chciało mu jednak przyjść do głowy, więc postanowił zadowolić się dość mało prawdopodobną wymówką.

– Idę sprawdzić linki sterów kierunku – mruknął do nawigatora, po czym wstał z fotela i zbiegł po schodach. Gdyby ktoś zapytał go, dlaczego akurat w tej chwili wpadł na pomysł sprawdzenia stanu linek, odpowiedziałby, że kazał mu to uczynić wyostrzony podczas lat pracy szósty zmysł.

Nieśpiesznym krokiem szedł przez kabiny przeznaczone dla pasażerów. Nicky i Davy roznosili koktajle oraz przekąski. Pasażerowie odpoczywali lub prowadzili rozmowy w różnych językach. W saloniku grano już w karty. Eddie dostrzegł kilka powszechnie znanych twarzy, ale był zbyt zaprzątnięty myślami, by skojarzyć je ze słynnymi nazwiskami. Nawiązał kontakt wzrokowy z paroma osobami, mając nadzieję, że któraś z nich ujawni się jako Tom Luther, ale nikt się do niego nie odezwał.

Wreszcie dotarł na tył samolotu i wspiął się po drabince umocowanej do ściany obok drzwi damskiej toalety. Drabinka prowadziła do klapy w suficie, przez którą można było dostać się do pustej przestrzeni w ogonie maszyny. Dotarłby tam także górą, przez luki bagażowe.

Sprawdził linki poruszające sterami kierunku, po czym zamknął za sobą klapę i zszedł na dół. Przy drabince stał czternasto – lub piętnastoletni chłopiec, przyglądający mu się z olbrzymim zainteresowaniem. Eddie z trudem przywołał na twarz uśmiech. Zachęcony tym chłopiec zapytał:

– Czy mogę zobaczyć pokład nawigacyjny?

– Oczywiście – odparł automatycznie Eddie. Co prawda nie miał najmniejszej ochoty na to, by mu teraz przeszkadzano, ale załodze Clippera nakazano traktować pasażerów z największą uprzejmością, a poza tym dzięki temu będzie mógł choć na chwilę oderwać myśli od Carol-Ann.

– To świetnie! Dziękuję.

– Szpulnij się teraz na swoje miejsce, chłopcze. Wpadnę po ciebie za parę minut.

Chłopiec spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale skinął głową i odszedł. Eddie dopiero teraz uświadomił sobie, że „szpulnij się” jest wyrażeniem używanym wyłącznie w Nowej Anglii. Nie znali go nawet nowojorczycy, a co dopiero mówić o Anglikach.

Z powrotem szedł jeszcze wolniej, oczekując, że lada chwila ktoś go zagadnie. Jednak nic takiego nie nastąpiło, więc musiał przyjąć, że tajemniczy Mr Luther uznał za stosowne zaczekać na lepszą okazję. Eddie mógłby zapytać stewardów, gdzie siedzi człowiek o takim nazwisku, ale to na pewno wzbudziłoby ich zainteresowanie, a jemu przede wszystkim zależało na tym, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń.

Chłopiec zajmował miejsce w kabinie numer dwa, z przodu samolotu. Podróżował wraz z rodziną.

– Dobra, kolego, chodź ze mną – powiedział Eddie, uśmiechając się do rodziców. Oboje skinęli mu chłodno głowami, natomiast rudowłosa dziewczyna – przypuszczalnie siostra chłopca – obdarzyła go promiennym uśmiechem. Serce Eddiego zabiło żywiej; była piękna.

– Jak się nazywasz? – zapytał chłopca, kiedy wspinali się po kręconych schodach.

– Percy Oxenford.

– Ja jestem Eddie Deakin, inżynier pokładowy.

Dotarli do szczytu schodów.

– Większość pokładów nawigacyjnych zupełnie nie przypomina tego, co zobaczysz – poinformował Eddie Percy'ego.

– A jakie są?

– Zimne, hałaśliwe i zupełnie gołe. Sama blacha. W dodatku pełno na nich różnych ostrych krawędzi i rogów, o które bez przerwy się obijasz.

– Co robi inżynier pokładowy?

– Zajmuję się silnikami. Pilnuję, żeby zaniosły nas wszystkich do Ameryki.

– Do czego służą te wszystkie wskaźniki i dźwignie?

– Już ci mówię. Dźwignie, które tutaj widzisz, służą do regulowania liczby obrotów, temperatury i składu mieszanki. Są ich cztery zestawy, po jednym dla każdego z silników. – Uświadomił sobie, że jego wyjaśnienia są dość ogólnikowe, a chłopak wyglądał na bardzo bystrego. Postanowił okazać nieco więcej dobrej woli. – Usiądź w moim fotelu. – Percy gorliwie spełnił polecenie. – Spójrz na ten wskaźnik. Informuje nas, że temperatura głowicy silnika numer dwa wynosi w tej chwili dwieście pięć stopni Celsjusza. To trochę za blisko dopuszczalnego maksimum, które dla lotu ze stałą prędkością na ustabilizowanej wysokości ustalono na dwieście trzydzieści dwa stopnie. Trzeba go ochłodzić.

– Jak to się robi?

– Złap tę dźwignię i pociągnij ją odrobinę w dół… Już wystarczy. Otworzyłeś nieco szerzej klapki na pokrywie silnika, dzięki czemu do środka będzie mogło się dostać więcej zimnego powietrza. Zaraz zobaczysz, że temperatura zacznie spadać. Uczyłeś się fizyki?

– Chodzę do staroświeckiej szkoły – poinformował go Percy. – Mamy mnóstwo łaciny i greki, a bardzo niewiele nauk ścisłych.

Eddiemu nie wydawało się, by znajomość łaciny i greki mogła w jakiś szczególny sposób pomóc Anglii podczas wojny, ale zachował tę myśl dla siebie.

– A co robi reszta załogi?

– W tej chwili najważniejszy jest nawigator, Jack Ashford. To ten człowiek, który stoi przy stole z mapami. – Jack, ciemnowłosy mężczyzna o przyjemnych, regularnych rysach twarzy, uśmiechnął się przyjaźnie do Percy'ego. – Musi w każdej chwili wiedzieć, gdzie jesteśmy, a to nie jest łatwa sprawa, szczególnie na środku Atlantyku. Z tyłu, między lukami bagażowymi ma specjalną wieżyczkę obserwacyjną, z której za pomocą sekstansu przeprowadza pomiary położenia gwiazd.

– Jeśli chodzi o ścisłość, to jest oktant poziomicowy – wtrącił Jack.

– A co to takiego?

Nawigator pokazał mu instrument.

– Poziomica, jak sama nazwa wskazuje, informuje cię, czy trzymasz przyrząd poziomo. Potem musisz znaleźć jakąś znaną ci gwiazdę, spojrzeć przez ten otwór, złapać ją w lusterku, a następnie tak je ustawić, zmieniając nachylenie tym pokrętłem, żeby wydawało się, że gwiazda jest dokładnie na linii horyzontu. Tutaj odczytuje się kąt, który po sprawdzeniu w specjalnych tabelach da wynik, czyli twoje dokładne położenie.

– Brzmi całkiem prosto – zauważył Percy.

– I teoretycznie jest proste – odparł z uśmiechem Jack. – Problemy pojawiają się wtedy, jeśli cały czas lecimy w chmurach i podczas podróży ani razu nie uda mi się zobaczyć żadnej gwiazdy.

– Ale chyba nie można zmylić drogi, jeśli wiadomo, skąd się wystartowało, i utrzymuje się bez przerwy ten sam kierunek?

– Właśnie że można, bo często wieje wiatr, który potrafi dość znacznie zepchnąć samolot z kursu.

– Umie pan odgadnąć, jak bardzo?

– Mam na to lepsze sposoby niż odgadywanie. W poszyciu skrzydła znajduje się mała klapka, przez którą mogę wyrzucić płonącą flarę i obserwować ją uważnie, kiedy spada do wody. Jeśli zostanie dokładnie za nami, oznacza to, że wiatr nigdzie nas nie znosi, ale jeżeli zdryfuje w bok, to trzeba liczyć się z tym, że nie lecimy dokładnie tam, gdzie chcemy.

– To mi przypomina wróżenie z fusów.

Jack roześmiał się głośno.

Назад Дальше