Noc Nad Oceanem - Follett Ken 37 стр.


Cisza ciągnęła się w nieskończoność.

– Wygląda na to, że nie mam wyboru, prawda? – zapytał wreszcie Danny.

– Chyba tak.

– W porządku – bąknął niechętnie. – Poprę cię jutro, ale pod warunkiem, że ty zajmiesz się tamtą sprawą.

Niewiele brakowało, by Nancy zaczęła krzyczeć z radości. Udało się jej! Przeciągnęła Danny'ego na swoją stronę! Teraz na pewno zwycięży i firma ojca zostanie w jej rękach.

– Cieszę się, Danny… – szepnęła.

– Twój ojciec przewidział, że to będzie wyglądało właśnie w taki sposób.

Uwaga Rileya zupełnie ją zaskoczyła.

– Co masz na myśli?

– To, że wasz ojciec chciał, byście ze sobą współzawodniczyli.

Nancy wzmogła czujność, ponieważ w głosie Danny'ego dosłyszała nieszczerą nutę. Na pewno nie podobało mu się to, że był zmuszony uznać jej przewagę, i postanowił wyjść ze zwarcia z ciosem. Nie bardzo miała ochotę dać mu tę satysfakcję, ale ciekawość okazała się zbyt silna.

– O czym ty mówisz, do diabła?

– Zawsze powtarzał, że dzieci zamożnych ludzi okazują się zwykle marnymi biznesmenami, ponieważ nigdy nie zaznały prawdziwego głodu. Nie dawało mu to spokoju. Obawiał się, że roztrwonicie wszystko, co on z takim trudem osiągnął.

– Nigdy mi o tym nie mówił – odparła podejrzliwie.

– Dlatego właśnie tak wszystko zaplanował, żebyście musieli ze sobą konkurować. Przygotowywał cię do objęcia jego stanowiska, ale jednocześnie obiecał Peterowi, że to on zasiądzie w fotelu prezesa zarządu. W ten sposób sprowokował konflikt, w wyniku którego przy sterze zostanie silniejsze z was dwojga.

– Nie wierzę ci! – wykrzyknęła Nancy, lecz w głębi duszy nie wiedziała, co powinna o tym myśleć. Danny był wściekły, ponieważ dał się wymanewrować, i próbował w jakiś sposób dać upust złości, ale to wcale nie musiało oznaczać, że mówi nieprawdę. Zmroził ją nagły chłód.

– Możesz wierzyć lub nie – odparł Danny. – Ja powtarzam ci tylko to, co usłyszałem od twojego ojca.

– Obiecał Peterowi, że zostanie prezesem?

– Oczywiście. Jeśli masz jakieś wątpliwości, zapytaj swego brata.

– Jeżeli nie uwierzę tobie, tym bardziej nie uwierzę Peterowi.

– Nancy, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy, miałaś zaledwie dwa dni – powiedział Danny ze znużeniem. – Znam cię od wielu, wielu lat. Jesteś dobrym człowiekiem o twardym charakterze, tak samo jak twój ojciec. Nie chcę być twoim przeciwnikiem ani w interesach, ani w żadnej innej sprawie. Wybacz, że w ogóle poruszyłem ten temat.

Tym razem mu uwierzyła. Sprawiał wrażenie kogoś, komu jest naprawdę przykro, a to czyniło jego rewelacje znacznie bardziej wiarygodnymi. Zakręciło jej się w głowie. Przez chwilę nie odzywała się ani słowem, usiłując ponownie wziąć się w garść.

– Zobaczymy się na zebraniu zarządu – powiedział Danny.

– W porządku – wykrztusiła.

– Do widzenia, Nancy.

– Do widzenia, Danny.

Odłożyła słuchawkę.

– Mój Boże, byłaś wspaniała! – wykrzyknął Mervyn.

Uśmiechnęła się lekko.

– Dziękuję.

– Tak się do niego zabrałaś, że nie miał najmniejszej szansy! Biedak nawet się nie zorientował, kiedy…

– Och, daj mi spokój!

Na Mervyna podziałało to jak uderzenie w twarz.

– Jak sobie życzysz – powiedział lodowatym tonem.

Natychmiast pożałowała swego wybuchu.

– Wybacz mi – poprosiła, dotykając jego ramienia. – Pod koniec rozmowy Danny powiedział coś, co zupełnie wytrąciło mnie z równowagi.

– Chcesz mi to powtórzyć? – zapytał ostrożnie.

– Według niego mój ojciec celowo sprowokował konflikt między mną a Peterem, żeby firmą kierowało to z nas, które wyjdzie z niego zwycięsko.

– Wierzysz mu?

– Tak, i to właśnie jest najgorsze. Myślę, że może mieć rację. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, ale takie wyjaśnienie bardzo wiele tłumaczy.

Ujął jej rękę.

– Jesteś zdenerwowana.

– Owszem. – Pogłaskała rzadkie czarne włosy rosnące na zewnętrznej stronie jego ręki. – Czuję się jak postać z filmu postępująca według scenariusza napisanego przez kogoś zupełnie innego. Przez wiele lat byłam obiektem manipulacji i jestem z tego powodu oburzona. Nawet nie wiem, czy teraz jeszcze zależy mi na tym, by pokonać Petera i zająć jego miejsce.

Mervyn skinął ze zrozumieniem głową.

– A co chciałabyś zrobić?

Nie miała kłopotów ze znalezieniem odpowiedzi na jego pytanie.

– Chciałabym napisać własny scenariusz.

ROZDZIAŁ 20

Harry Marks był tak szczęśliwy, że prawie nie mógł się poruszyć.

Leżał w łóżku wspominając wydarzenia minionej nocy: nagły dreszcz rozkoszy wywołany pocałunkiem Margaret; obawy towarzyszące długim chwilom, podczas których zbierał się na odwagę, by przystąpić do energiczniejszych działań; zawód spowodowany łagodną, lecz zdecydowaną odprawą; wreszcie zdumienie i zachwyt, kiedy wskoczyła do jego koi niczym królik dający nura do nory.

Zacisnął mocno powieki przypomniawszy sobie, co się stało niemal natychmiast po tym, jak go dotknęła. Działo się tak zawsze, kiedy szedł do łóżka z nową dziewczyną. Nie mógł na to nic poradzić.

Wstydził się tego. Jedna z dziewcząt szydziła potem z niego i wyśmiewała się, ale na szczęście Margaret nie okazała ani odrazy, ani rozbawienia. Odniósł wrażenie, że nawet ją to podnieciło. Potem zresztą ona także miała swą przyjemność. Wprost nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu. Nie był specjalnie inteligentny, nie miał pieniędzy i nie pochodził z jej warstwy społecznej. Był zupełnym zerem, a ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Co w nim zobaczyła? To, co on zobaczył w niej, nie stanowiło żadnej tajemnicy, była piękna, urocza, miła i wrażliwa, a w dodatku miała ciało bogini. Każdy zakochałby się w niej po uszy. Ale on? Nie wyglądał jak upiór, to prawda, i wiedział, jak się ubrać, ale wyczuwał podświadomie, że dla Margaret te sprawy nie miały większego znaczenia. Po prostu coś ją w nim zafascynowało. Intrygował ją sposób życia Harry'ego, a w dodatku wiedział dużo o sprawach, które dla niej stanowiły zupełną tajemnicę – między innymi o codziennej egzystencji klasy robotniczej i świata przestępczego. Przypuszczał, że widziała w nim jakąś romantyczną postać, kogoś w rodzaju Robin Hooda, kowboja lub pirata. Była mu ogromnie wdzięczna za to, że pomógł jej wstać od stołu po kłótni w jadalni; dla niego była to drobna, zupełnie oczywista sprawa, która jednak dla niej miała wielkie znaczenie. Kto wie, czy nie tym właśnie zdobył jej serce. Dziewczęta naprawdę są bardzo dziwne – pomyślał, wzruszając w duchu ramionami. Teraz nie miało to już większego znaczenia; kiedy ściągnęli ubranie, resztą zajęły się hormony. Harry wiedział, że nigdy nie zapomni widoku jej białych piersi w przyćmionym, sączącym się przez grube zasłony świetle, piersi o tak małych i bladych sutkach, że mógł je dostrzec tylko z najwyższym trudem. Gęstwina ciemnobrązowych włosów między udami, delikatna szyja obsypana drobnymi piegami…

A teraz miał zaryzykować utratę tego wszystkiego.

Chciał ukraść biżuterię jej matki.

Żadna dziewczyna nie zbyłaby tego wzruszeniem ramion. Co prawda, rodzice Margaret byli dla niej okropni, ona sama zaś może nawet uważała, że bogactwa należące do możnych tego świata powinny zostać rozdzielone wśród biedaków, ale i tak będzie to dla niej ogromny wstrząs. Kradzież przypominała siarczysty policzek: nawet jeśli nie powodowała nieodwracalnych szkód, to niezawodnie wyprowadzała ludzi z równowagi. W tym przypadku będzie to oznaczało koniec jego romansu z Margaret.

Z drugiej strony tu, w tym samolocie, w luku bagażowym odległym zaledwie kilka metrów od jego łóżka, znajdował się Komplet Delhijski – jeden z najpiękniejszych klejnotów świata, wart prawdziwą fortunę, dzięki której on, Harry, mógłby nie mieć żadnych materialnych trosk już do końca życia.

Marzył o tym, by wziąć go do ręki, napawać oczy otchłanną czerwienią birmańskich rubinów i cieszyć palce dotykiem precyzyjnie oszlifowanych brylantów.

Ma się rozumieć, cała oprawa musiała ulec zniszczeniu, co stanowiło niepowetowaną stratę, ale kamienie ocaleją, by po jakimś czasie trafić do innego arcydzieła sztuki jubilerskiej, zdobiącego szyję żony jakiegoś milionera. A Harry Marks kupi sobie dom.

Tak, to właśnie zrobi z pieniędzmi. Kupi sobie dom na wsi, gdzieś w Ameryce, może nawet w rejonie, który nazywano Nową Anglią, gdziekolwiek to jest. Widział go już teraz: dom otoczony trawnikami i drzewami, pełen gości w białych garniturach i słomkowych kapeluszach. Po drewnianych schodach szła jego żona ubrana w strój do konnej jazdy…

Miała twarz Margaret.

Opuściła go o świcie, wyślizgnąwszy się ostrożnie z jego koi, tak by nikt jej nie zauważył. Harry patrzył w okno i myślał o niej, podczas gdy samolot leciał nad iglastymi lasami Nowej Fundlandii, by wreszcie wylądować w Botwood. Powiedziała, że zostanie na pokładzie, by zdrzemnąć się choć godzinę. Harry również nie zamierzał schodzić na ląd, lecz z całkiem innego powodu.

Przyglądał się, jak dość liczna grupa wchodzi na pokład motorówki – mniej więcej połowa pasażerów i większość załogi. Teraz, kiedy niemal wszyscy spośród tych, którzy zostali na pokładzie, byli jeszcze pogrążeni we śnie, będzie miał znakomitą okazję, by dostać się do luku. Zamki walizek i kufrów nie stanowiły dla niego żadnej przeszkody. Już wkrótce Komplet Delhijski znajdzie się w jego rękach.

Zastanawiał się jednak, czy piersi Margaret nie były najcenniejszymi klejnotami, jakich kiedykolwiek zdarzyło mu się dotykać.

Nakazał sobie wrócić myślami na ziemię. Owszem, spędziła z nim noc, ale czy zobaczy ją jeszcze, kiedy wyjdą z samolotu? Słyszał, że najbardziej nietrwałymi spośród wszystkich romansów były „przygody statkowe”; „przygody samolotowe” musiały w związku z tym być jeszcze bardziej ulotne. Margaret dążyła za wszelką cenę do tego, by wyzwolić się spod kurateli rodziców i rozpocząć niezależne życie, ale czy kiedykolwiek osiągnie ten cel? Mnóstwo dziewcząt z zamożnych domów marzyło o niezależności, lecz praktyka wykazywała, że niezmiernie trudno jest wyrzec się luksusów. Choć Margaret była w stu procentach uczciwa, to nie miała pojęcia o tym, jak żyją ubodzy ludzie; kiedy zazna ich losu, może jej się to nie spodobać.

Nie sposób było przewidzieć, jak się wtedy zachowa. Biżuteria natomiast dawała mu spokojną pewność.

Byłoby łatwiej, gdyby stanął przed prostym wyborem. Gdyby nagle zjawił się przed nim sam szatan i powiedział: „Możesz mieć Margaret albo klejnoty, ale nie obie rzeczy naraz”, Harry na pewno wybrałby Margaret. Jednak rzeczywistość była znacznie bardziej skomplikowana. Mógł zrezygnować z klejnotów, a mimo to stracić dziewczynę, lub też zdobyć i ją, i drogie kamienie.

Przez całe życie był ryzykantem. Postanowił zdobyć obie nagrody.

Wstał z łóżka. Założył kapcie i zawiązał pasek szlafroka, po czym rozejrzał się dokoła. Zarówno koja Margaret, jak i należąca do jej matki, były jeszcze zasłonięte kotarą. Pozostałe trzy łóżka – Percy'ego, lorda Oxenford i pana Membury'ego – były puste. W sąsiadującym z kabiną saloniku dostrzegł jedynie kobietę w chustce na głowie – prawdopodobnie sprzątaczkę z Botwood – opróżniającą nieśpiesznie popielniczki. Przez otwarte na oścież zewnętrzne drzwi wpadał zimny morski wiatr, owiewając odsłonięte kolana Harry'ego. W kabinie numer trzy Clive Membury rozmawiał z baronem Gabonem. Ciekawe, jaki mogą mieć wspólny temat? – przemknęło Harry'emu przez myśl. – Może fasony kamizelek? W głębi samolotu stewardzi składali łóżka, zamieniając je ponownie w otomany i fotele. W obszernym wnętrzu maszyny panowała niewyraźna, skacowana atmosfera.

Harry przeszedł na przód samolotu i wspiął się po schodach. Jak zwykle nie miał żadnego planu postępowania ani przygotowanych zawczasu wymówek, czy choćby najbardziej ogólnego pojęcia, co powinien zrobić, jeśli zostanie przyłapany. Przekonał się już wielokrotnie, że takie sięganie myślą naprzód i rozmyślanie o tym, co się stanie, jeżeli go złapią, napełnia go zbyt wielkim niepokojem. Również teraz, działając jakby od niechcenia i improwizując, był tak spięty, iż nawet oddychanie przychodziło mu z najwyższym trudem. Uspokój się – powtarzał w duchu. – Robiłeś to już setki razy. Jeśli się nie uda, na pewno coś wymyślisz, tak jak zawsze do tej pory.

Wszedł do kabiny nawigacyjnej i rozejrzał się dokoła.

Miał szczęście. Kabina była pusta. Od razu odetchnął swobodniej. Ale okazja! Spojrzawszy ku przodowi maszyny ujrzał niewielką klapę w podłodze między fotelami pilotów. Była otwarta. Zajrzał w okrągły otwór i zobaczył jednego z młodszych członków załogi zajętego mocowaniem jakiejś liny. Niedobrze. Harry cofnął szybko głowę, zanim dostrzeżono jego obecność.

Przeszedł szybko przez kabinę i otworzył drzwi w jej tylnej ścianie. Znalazł się w korytarzyku między dwoma lukami bagażowymi, pod wieżyczką obserwacyjną nawigatora, przez którą ładowano na pokład walizy pasażerów. Wybrał luk po lewej stronie, wślizgnął się do środka i zamknął za sobą drzwi. Teraz nikt nie mógł go zobaczyć, a nie przypuszczał, by ktoś z załogi miał powód, by zaglądać podczas postoju do luku.

Rozejrzał się uważnie. Łatwo mógł odnieść wrażenie, iż znajduje się w jakiejś ekskluzywnej przechowalni bagażu. Dokoła piętrzyły się kosztowne skórzane walizki, przywiązane starannie do specjalnych uchwytów w ścianach. Musiał jak najszybciej odszukać bagaż rodziny Oxenford. Nie zwlekając zabrał się do pracy.

Zadanie nie należało do łatwych. Niektóre walizy położono tak, że nie mógł dostrzec przywieszek z nazwiskami, inne zostały przywalone ciężkimi bagażami, które trudno było ruszyć z miejsca. Luk nie był ogrzewany, w związku z czym Harry zaczął trząść się z zimna w swoim szlafroku. Drżącymi, obolałymi palcami rozwiązywał liny mające zapobiec przemieszczaniu się bagaży podczas lotu. Pracował systematycznie, by nie pominąć żadnej walizki i nie tracić czasu na powtórne sprawdzanie. Zaciągał ponownie węzły najlepiej jak potrafił. Nazwiska pochodziły z całego świata: Ridgeway, D'Annunzio, Lo, Hartmann, Bazarov… Ale nigdzie nie mógł dostrzec tego, o które mu chodziło: Oxenford. Po dwudziestu minutach, podczas których sprawdził wszystkie bagaże znajdujące się w pomieszczeniu, trząsł się z zimna jak galareta. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że obiekt jego poszukiwań znajduje się w drugim luku. Harry zaklął pod nosem.

Zaciągnął ostatni węzeł i rozejrzał się uważnie; nie zostawił najmniejszego śladu świadczącego o tym, że złożył tu wizytę.

Teraz czekało go powtórzenie tych samych czynności w drugim luku. Otworzył drzwi, wyszedł na korytarzyk…

– O, cholera! Kim pan jest?

Był to ten sam oficer, którego Harry widział niedawno w dziobowej części samolotu – młody mężczyzna o piegowatej, pogodnej twarzy, w mundurowej koszuli z krótkim rękawem.

Harry doznał co najmniej takiego samego wstrząsu, ale szybko ukrył zaskoczenie. Uśmiechnął się, zamknął za sobą starannie drzwi, po czym odparł:

– Harry Vandenpost. A pan?

– Mickey Finn, drugi inżynier. Tutaj nie wolno wchodzić, proszę pana. Przestraszyłem się jak diabli. Co pan tu właściwie robi?

– Szukam mojej walizki – wyjaśnił Harry. – Zapomniałem wyjąć z niej brzytwę.

– W czasie podróży pod żadnym pozorem nie wolno wchodzić do luków bagażowych.

– Myślałem, że to nic złego.

– Przykro mi, ale przepisy są jednoznaczne. Mogę panu pożyczyć moją brzytwę.

– Bardzo pan miły, lecz przyzwyczaiłem się do swojej. Gdyby udało mi się znaleźć walizkę…

– Chętnie bym panu pomógł, ale naprawdę nie mogę. Może pan zapytać kapitana, kiedy wróci na pokład, choć jestem pewien, że powie panu to samo.

Harry uświadomił sobie z bólem serca, że musi pogodzić się z porażką. Przynajmniej na razie. Uśmiechnął się najszczerzej, jak potrafił, i odparł:

– W takim razie myślę, że skorzystam z pańskiej uprzejmości.

Jestem panu niezmiernie zobowiązany.

Mickey Finn przepuścił go w drzwiach kabiny nawigacyjnej, po czym razem zeszli po kręconych schodkach na pokład pasażerski. Co za cholerny pech – pomyślał gniewnie Harry. – Jeszcze kilka sekund i byłbym w środku. Bóg wie, kiedy nadarzy się następna okazja.

Mickey wszedł do kabiny numer jeden, a w chwilę później pojawił się z nowiutką, zapakowaną jeszcze w firmowy papier brzytwą i mydłem do golenia. Harry przyjął z podziękowaniem i jedno, i drugie. Teraz nie pozostało mu nic innego, jak się ogolić.

Wziął z kabiny podręczny bagaż i poszedł do łazienki, wciąż myśląc o birmańskich rubinach. W łazience zastał Carla Hartmanna, myjącego się energicznie przy jednej z umywalek. Harry zabrał się do golenia mydłem i brzytwą Mickeya Finna, mimo że w torbie miał własny, znakomity zestaw do golenia.

– Niespokojna noc – rzucił od niechcenia, by nawiązać towarzyską rozmowę.

Hartmann wzruszył ramionami.

– Pamiętam bardziej niespokojne.

Harry spojrzał na jego wychudzone kończyny. Uczony przypominał chodzący szkielet.

– Wierzę panu.

Na tym konwersacja się urwała. Hartmann nie był zbyt rozmowny, Harry zaś znowu pogrążył się w rozmyślaniach.

Ogoliwszy się wyjął z walizki świeżą niebieską koszulę. Rozpakowywanie nowej koszuli stanowiło jedną z drobnych, ale jakże istotnych przyjemności. Uwielbiał szelest papieru i dotknięcie dziewiczo czystego materiału. Zapiął guziki, po czym zawiązał nienaganny węzeł na jedwabnym krawacie w kolorze czerwonego wina.

Po powrocie do kabiny przekonał się, że zasłona nad łóżkiem Margaret jest w dalszym ciągu zasunięta. Uśmiechnął się lekko, wyobraziwszy ją sobie pogrążoną w głębokim śnie, z uroczymi włosami rozrzuconymi na białej poduszce. Zajrzał do salonu, gdzie stewardzi przygotowywali śniadanie; na widok świeżych truskawek z bitą śmietaną, soku pomarańczowego i szampana w srebrnych kubłach z lodem poczuł, jak ślina napływa mu do ust. O tej porze roku truskawki mogły pochodzić wyłącznie ze szklarni.

Odstawił na miejsce walizeczkę, a następnie z brzytwą drugiego inżyniera w dłoni udał się na pokład nawigacyjny, by ponownie spróbować szczęścia.

Co prawda nie zastał tam Mickeya, lecz ku swemu rozczarowaniu ujrzał innego oficera, siedzącego przy stole z mapami i dokonującego jakichś obliczeń w notatniku. Mężczyzna podniósł głowę, uśmiechnął się i powiedział:

– Witam. Czym mogę panu służyć?

– Szukam Mickeya, żeby oddać mu brzytwę.

– Znajdzie go pan w kabinie numer jeden, na samym przodzie.

– Dziękuję.

Harry zawahał się. Musiał jakoś ominąć tego człowieka, ale jak?

– Coś jeszcze? – zapytał uprzejmie oficer.

– Trudno uwierzyć, że to kabina nawigacyjna – powiedział Harry. – Bardziej przypomina jakieś biuro.

– Istotnie.

– Lubi pan latać tymi samolotami?

– Uwielbiam. Eee… Chętnie uciąłbym sobie z panem pogawędkę, ale muszę jeszcze dokończyć te obliczenia, a to zajmie mi czas prawie do startu.

Wynikało z tego, że droga do luków będzie zamknięta niemal do końca postoju. Harry z najwyższym trudem ukrył rozczarowanie.

– Przepraszam. Już mnie tu nie ma.

– Zwykle z przyjemnością rozmawiamy z pasażerami. Często spotykamy bardzo interesujących ludzi. Ale w tej chwili…

– Oczywiście. – Harry usiłował jeszcze przez chwilę coś wymyślić, ale w końcu zrezygnował. Odwrócił się i klnąc w duchu zszedł na pokład pasażerski.

Wyglądało na to, że szczęście zaczyna go opuszczać.

Oddał brzytwę i mydło Mickeyowi, po czym wrócił do swojej kabiny. Margaret wciąż jeszcze spała. Harry przeszedł przez salon i stanął na hydrostabilizatorze. Nabrał głęboko w płuca wilgotnego, zimnego powietrza. Tracę najwspanialszą okazję, jaką miałem w życiu – pomyślał gniewnie. Świadomość, że zaledwie metr lub dwa nad jego głową znajdują się klejnoty nieoszacowanej wartości, sprawiała, że czuł swędzenie na całym ciele. Mimo wszystko nie miał zamiaru rezygnować. Będzie jeszcze jeden postój, w Shediac. Wtedy stanie przed ostatnią szansą zdobycia fortuny.

Назад Дальше