– Kilka godzin temu.
– Gdzie teraz jesteś?
– W jakimś domu niedaleko… – W słuchawce rozległ się jej przerażony krzyk.
– Carol-Ann! Co się dzieje? Nic ci nie jest?
Odpowiedziała mu cisza. Rozwścieczony, wystraszony i bezsilny Eddie ścisnął słuchawkę tak mocno, że aż pobielały mu kostki palców.
Zaraz potem odezwał się ten sam męski głos, co na początku rozmowy.
– Wysłuchaj mnie bardzo uważnie, Edwardzie…
– Nie, to ty mnie posłuchaj, kupo gówna! – wrzasnął Eddie. – Jeśli zrobicie jej krzywdę, zabiję was, przysięgam na Boga! Odnajdę was, nawet jeśli zajmie mi to całe życie, i rozedrę na strzępy, rozumiesz?
Głos umilkł na chwilę, jakby obcy mężczyzna nie spodziewał się tak gwałtownego wybuchu.
– Nie zgrywaj takiego twardziela, bo jesteś trochę za daleko stąd – odparł wreszcie. Miał rację. Eddie nie mógł zupełnie nic zrobić. – Lepiej mnie wysłuchaj.
Eddie z całej siły zacisnął zęby.
– Otrzymasz instrukcje w samolocie, od człowieka nazwiskiem Tom Luther.
W samolocie! Co to mogło oznaczać? Czy ten Tom Luther będzie jednym z pasażerów? – myślał gorączkowo Eddie.
– Ale czego właściwie ode mnie chcecie?
– Zamknij się. Luther wszystko ci powie. I lepiej wypełnij co do joty wszystkie jego polecenia, jeśli chcesz zobaczyć swoją żonę całą i zdrową.
– Skąd mam wiedzieć…
– Jeszcze jedno: nie zawiadamiaj policji. To ci nic nie da. Ale jeżeli to zrobisz, zerżnę ją choćby po to, żeby zrobić ci na złość.
– Ty sukinsynu, jak cię…
Połączenie zostało przerwane.
ROZDZIAŁ 3
Harry Marks był największym szczęściarzem na świecie.
Matka zawsze powtarzała mu, że ma szczęście. Choć jego ojciec zginął w Wielkiej Wojnie, to Harry'emu została silna i zaradna matka, która zdołała go wychować. Zarabiała na życie sprzątaniem biur i przez cały okres Wielkiego Kryzysu ani razu nie straciła pracy. Mieszkali w domu czynszowym w Battersea, z jednym kranem z zimną wodą na każdym piętrze i toaletami na zewnątrz, ale mieli dobrych sąsiadów, którzy pomagali sobie nawzajem w potrzebie. Harry był obdarzony niezwykłym talentem unikania wszelkich kłopotów. Kiedy w szkole cała klasa dostawała chłostę, rózga łamała się zwykle w chwili, kiedy nauczyciel zabierał się do Harry'ego. Potrafił wpaść pod wóz zaprzężony w parę koni, po czym wstać jakby nigdy nic z ziemi bez jednego zadrapania.
Miłość do biżuterii sprawiła, że został złodziejem.
Jako dorastający chłopak uwielbiał przechadzać się zamożnymi handlowymi ulicami West Endu i gapić na wystawy jubilerów. Lśniące na czarnym atłasie brylanty i szlachetne kamienie wprawiały go w nieopisany zachwyt. Uwielbiał je dla ich piękna, lecz także dlatego, że symbolizowały życie, o jakim czytał w książkach – toczące się w obszernych wiejskich rezydencjach otoczonych rozległymi zielonymi trawnikami, gdzie piękne dziewczęta nazywające się lady Penelope lub Jessica Chumley grały całymi popołudniami w tenisa i przybiegały zdyszane na herbatę.
Zaczął nawet uczyć się zawodu jubilera, ale szybko go to znudziło, więc zrezygnował po niespełna pół roku. Naprawianie zepsutych pasków od zegarków i powiększanie obrączek tyjącym damom nie pociągało go w najmniejszym nawet stopniu. Jednak nauczył się odróżniać rubiny od czerwonych granatów, naturalne perły od pochodzących z hodowli, a także współcześnie szlifowane brylanty od starych, z dziewiętnastego wieku. Odkrył również, na czym polega różnica między ładnym a brzydkim klejnotem, między dyskretną elegancją a pozbawionym smaku przepychem. Ta ostatnia umiejętność rozpaliła jeszcze bardziej jego zamiłowanie do pięknej biżuterii i tęsknotę za stylem życia, jaki wiązał się nieodłącznie z faktem jej posiadania.
Po pewnym czasie odkrył sposób, dzięki któremu mógł zaspokoić oba te pragnienia. W tym celu należało posługiwać się dziewczętami w rodzaju Rebeki Maugham-Flint.
Poznał ją w Ascot. Przy takich okazjach poznawał wiele dziewcząt. Dzięki otwartej przestrzeni i tłumom ludzi mógł manewrować między dwiema grupami młodych miłośników koni w taki sposób, że członkowie każdej z nich uważali, że należy do drugiej. Rebeka była wysoką dziewczyną o wielkim nosie, ubraną w okropną dżersejową sukienkę i kapelusz w stylu Robin Hooda z piórem wetkniętym za wstążkę. Żaden z otaczających ją młodych mężczyzn nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, w związku z czym była ogromnie wdzięczna Harry'emu już tylko za to, że w ogóle zechciał się do niej odezwać.
Zabiegał o to, aby nawiązana znajomość nie stała się od razu zbyt zażyła, gdyż nadmierna gorliwość mogła wzbudzić niepotrzebne podejrzenia. Kiedy jednak w miesiąc później spotkał się z nią w jakiejś galerii, przywitała go jak starego przyjaciela i przedstawiła matce.
Dziewczęta o jej pozycji społecznej nie mogły, rzecz jasna, chodzić z chłopcami do kina i restauracji; takie zachowanie było odpowiednie wyłącznie dla córek drobnych sklepikarzy i robotników. Udawały więc przed rodzicami, że wybierają się gdzieś w liczniejszym gronie i, aby uwiarygodnić kłamstwo, zazwyczaj rozpoczynały wieczór od jakiegoś przyjęcia, by potem dyskretnie wymknąć się w towarzystwie swoich adoratorów. Taki układ wręcz idealnie odpowiadał Harry'emu; ponieważ nie „zalecał się” oficjalnie do Rebeki, jej rodzice nie mieli powodu, by zbadać dokładniej jego pochodzenie i nigdy nie wnikali bliżej w ogólnikowe kłamstwa o wiejskiej posiadłości w Yorkshire, ukończonej w Szkocji szkole, niedołężnej matce żyjącej w południowej Francji i zamiarach wstąpienia do Królewskich Sił Powietrznych.
Harry przekonał się, że ogólnikowe kłamstewka nie są w tym środowisku niczym niezwykłym. Opowiadali je zwykle młodzi mężczyźni wstydzący się przyznać do rozpaczliwej nędzy, mający rodziców alkoholików lub pochodzący z rodzin, które w wyniku jakiegoś skandalu okryły się hańbą. Nikt nie starał się zdemaskować tych 55 nieszczęśników przynajmniej dopóty, dopóki nie zaczęli smalić cholewek do jakiejś dobrze urodzonej panienki.
W ten sposób Harry'emu udało się utrzymać znajomość z Rebeką przez trzy tygodnie. Zaprosiła go na przyjęcie do letniego domku w hrabstwie Kent, gdzie grał w krykieta i ukradł gospodarzom sporo pieniędzy – nie zgłosili tego policji, gdyż bali się urazić gości. Zabierała go również na liczne bale, podczas których pracowicie opróżniał kieszenie i torebki. Bywając w domu jej rodziców również ukradł trochę pieniędzy, a także trochę srebrnych drobiazgów i trzy interesujące wiktoriańskie broszki, których braku matka Rebeki jeszcze nawet nie zauważyła.
Według jego zdania, w tym, co robił, nie było nic niemoralnego. Ludzie, których okradał, nie zasługiwali na swoje bogactwo. Większość z nich przez całe życie nie przepracowała ani jednego dnia, ci nieliczni zaś, którzy wykonywali jakiś zawód, dzięki znajomościom i koligacjom zyskiwali lukratywne synekury. Najczęściej byli dyplomatami, prezesami zarządów dużych firm, sędziami lub deputowanymi do Parlamentu z ramienia Partii Konserwatywnej. Okradanie ich to jak zabijanie nazistów: nie było przestępstwem, a raczej czymś w rodzaju służby publicznej.
Robił to już od dwóch lat, ale wiedział, że nic nie trwa wiecznie. Świat angielskiej klasy wyższej był co prawda rozległy, lecz miał swoje granice, i prędzej czy później musiał znaleźć się ktoś, kto go zdemaskuje. Wojna wybuchła w chwili, kiedy zaczął rozglądać się za innym sposobem życia.
Jednak bynajmniej nie zamierzał wstąpić do armii jako zwykły żołnierz. Marne jedzenie, liche ubranie, gnębienie przez przełożonych i wojskowa dyscyplina nie pociągały go w najmniejszym stopniu, a poza tym w zielonym kolorze było mu bardzo nie do twarzy. Natomiast błękit munduru Sił Powietrznych pasował jak ulał do jego oczu i bez żadnego wysiłku potrafił sobie wyobrazić siebie jako pilota. Postanowił więc zostać oficerem RAF-u. Co prawda na razie nie miał pojęcia, jak to osiągnąć, ale nie przejmował się tym zbytnio. Przecież sprzyjało mu szczęście.
Tymczasem, jeszcze przed porzuceniem Rebeki, postanowił wykorzystać ją jako przepustkę do pewnego bardzo zamożnego domu.
Rozpoczęli wieczór we wznoszącej się w Belgravii rezydencji sir Simona Monkforda, bogatego wydawcy. Harry zabawiał przez jakiś czas czcigodną Lydię Moss, cierpiącą na nadwagę córkę jakiegoś szkockiego hrabiego. Nieśmiała i samotna należała do tych dziewcząt, które najłatwiej ulegały jego wdziękom. Czarował ją przez prawie dwadzieścia minut raczej z przyzwyczajenia niż potrzeby. Potem porozmawiał przez chwilę z Rebeką, aby utrzymać ją w dobrym nastroju, po czym doszedł do wniosku, że najwyższa pora przystąpić do dzieła.
Przeprosił partnerkę i wyszedł z pokoju. Przyjęcie odbywało się w obszernym salonie na pierwszym piętrze. Wspinając się bezszelestnie po schodach poczuł przypływ adrenaliny, pojawiający się zawsze wtedy, kiedy brał się do „pracy”. Świadomość faktu, że podjął próbę okradzenia gospodarzy, oraz ryzyko schwytania na gorącym uczynku napełniały go lękiem i podnieceniem.
Dotarłszy na drugie piętro poszedł korytarzem prowadzącym ku frontowej części domu. Domyślał się, że drzwi na końcu korytarza prowadzą do głównej sypialni. Otworzył je i ujrzał duży pokój z kwiecistymi storami i zasłanym różową pościelą łóżkiem. Chciał już wślizgnąć się do środka, kiedy usłyszał skrzypnięcie otwieranych gdzieś blisko drzwi i czyjś zdumiony, ale zarazem zaczepny głos:
– Czym mogę służyć?
Odwrócił się, czując, jak napinają mu się wszystkie mięśnie. Ujrzał przyglądającego mu się ze zdziwieniem mężczyznę mniej więcej w tym samym wieku, co on. Jak zwykle, właściwe słowa pojawiły się dokładnie wtedy, kiedy ich potrzebował.
– Czy to tutaj?
– Proszę?
– Chciałem skorzystać z toalety.
Twarz młodego mężczyzny wypogodziła się.
– Ach, rozumiem. Zielone drzwi na drugim końcu korytarza.
– Uprzejmie dziękuję.
– Nie ma za co.
Harry ruszył w kierunku, z którego przyszedł.
– Uroczy dom – zauważył.
– Bez wątpienia – odparł mężczyzna, po czym zszedł piętro niżej i zniknął.
Harry pozwolił sobie na triumfalny uśmiech. Ludzie bywali czasem tacy naiwni…
Zawrócił i błyskawicznie wszedł do różowej sypialni. Kolorystyka pomieszczenia świadczyła o tym, że należało ono do lady Monkford. Pośpieszny rekonesans ujawnił sąsiadującą z sypialnią, małą garderobę, również utrzymaną w różowych odcieniach, drugą sypialnię, z fotelami obitymi zieloną skórą i prążkowaną tapetą, oraz jeszcze jedną garderobę, należącą z całą pewnością do mężczyzny. Harry przekonał się już dużo wcześniej, że małżeństwa z wyższych klas najczęściej sypiały osobno. Na razie jeszcze nie był pewien, czy działo się tak dlatego, że byli bardziej wstrzemięźliwi niż pospólstwo, czy też może po prostu czuli się zobligowani do wykorzystania możliwie wielu pomieszczeń w swoich ogromnych domach.
W garderobie sir Simona stała ciężka mahoniowa szafa i taki sam sekretarzyk. Harry wysunął górną szufladę sekretarzyka. Wewnątrz, w niewielkiej, wykonanej ze skóry szkatułce, znajdowało się mnóstwo wymieszanych bez ładu i składu szpilek, łańcuszków do zegarków i spinek do mankietów. Większość nie odznaczała się wielką wartością artystyczną, ale fachowe spojrzenie Harry'ego wyłowiło bezbłędnie parę uroczych złotych spinek z małymi rubinami. Nie zwlekając schował je do kieszeni. Obok szkatułki leżał portfel z miękko wyprawionej skóry zawierający około pięćdziesięciu funtów w pięciofuntowych banknotach. Harry wziął dwadzieścia funtów i poczuł się bardzo rad z siebie. Tylko spokojnie – pomyślał. – Większość ludzi musi przez dwa miesiące tyrać w śmierdzącej fabryce, żeby tyle zarobić.
Nigdy nie kradł wszystkiego. Zniknięcie zaledwie kilku drobiazgów wywoływało wątpliwości. Ludzie często myśleli, że położyli je gdzieś indziej albo pomylili się przeliczając poprzednim razem pieniądze w portfelu, i nie zgłaszali kradzieży na policję.
Zamknąwszy szufladę przeszedł do sypialni lady Monkford. Kusiło go, żeby zniknąć z łupem, który już zdobył, ale postanowił zaryzykować i zostać kilka minut dłużej. Kobiety kupowały zwykle znacznie lepszą biżuterię niż ich mężowie. Lady Monkford mogła mieć na przykład szafiry. Harry uwielbiał szafiry.
Wieczór był ciepły, więc okno stało otworem. Wyjrzawszy przez nie ujrzał mały balkon otoczony balustradą z kutego żelaza. Szybkim krokiem wszedł do garderoby i usiadł przy toaletce, po czym wysunął po kolei wszystkie szuflady, znajdując kilka szkatułek i tac z biżuterią. Przeglądał je pośpiesznie, nasłuchując, czy nie rozlegnie się skrzypnięcie otwieranych drzwi.
Lady Monkford nie miała dobrego gustu. Była ładną, choć chyba dość mało zdecydowaną kobietą, i wybierała – ona lub jej mąż – rzucające się w oczy, ale mało wartościowe klejnoty. Perły były źle dobrane pod względem wielkości, broszki wielkie i niegustowne, kolczyki toporne, a bransolety wręcz jarmarczne. Harry doznał głębokiego rozczarowania.
Właśnie zastanawiał się nad w miarę atrakcyjnym wisiorkiem, kiedy usłyszał, jak otwierają się drzwi sypialni.
Zamarł w bezruchu z żołądkiem skręconym w ciasny supeł. Myśli przelatywały mu przez głowę jak błyskawice.
Jedyna droga ucieczki z garderoby prowadziła przez sypialnię.
Było jeszcze małe okno, ale szczelnie zamknięte. Wątpił, czy udałoby mu się otworzyć je wystarczająco szybko, a co ważniejsze, cicho. To samo odnosiło się do szafy.
Z miejsca, w którym siedział, nie widział drzwi sypialni. Usłyszał, jak się zamykają, potem zaś rozległo się ciche kobiece kaszlnięcie i odgłos kroków, stłumiony grubym dywanem. Nachylił się nieco w stronę lustra i przekonał się, że widzi w nim znaczną część sypialni. Lady Monkford szła w kierunku garderoby. Nie było czasu nawet na zamknięcie szuflad.
Oddychał szybko i płytko. Mięśnie napięły mu się ze strachu, ale już nieraz znajdował się w podobnych sytuacjach. Odczekał jeszcze chwilę, starając się uspokoić oddech i oczyścić umysł, po czym zerwał się z miejsca, szybkim krokiem wszedł do sypialni i wykrzyknął:
– Coś takiego!
Lady Monkford stanęła jak wryta na środku pokoju, przycisnęła dłoń do ust i pisnęła cichutko.
Zasłona zatrzepotała w szeroko otwartym oknie. W tym samym momencie Harry doznał olśnienia.
– Coś takiego! – powtórzył, celowo nadając głosowi zdumione brzmienie. – Przed chwilą widziałem, jak ktoś wyskakiwał przez to okno!
– Co pan ma na myśli? – zapytała lady Monkford, odzyskawszy głos. – I co pan robi w mojej sypialni?
Harry podszedł do okna i wychylił się przez nie.
– Już zniknął – oznajmił.
– Proszę odpowiedzieć mi na pytanie!
Harry nabrał głęboko powietrza w płuca, jakby starając się uporządkować myśli. Lady Monkford była mniej więcej czterdziestoletnią, trwożliwą kobietą; jeżeli zachowa spokój, powinien sobie z nią poradzić. Uśmiechnął się szeroko, przyjmując postawę wyrośniętego chłopca, uganiającego się bez przerwy za piłką po boisku, i zaczął roztaczać przed nią swój czar.
– To najbardziej niezwykła rzecz, jaką w życiu widziałem – oświadczył. – Szedłem właśnie korytarzem, kiedy otworzyły się drzwi i z tego pokoju wystawił głowę jakiś podejrzany typek. Cofnął się, jak tylko mnie zobaczył. Wiedziałem, że to pani sypialnia, bo zajrzałem tu, kiedy szukałem łazienki. Zastanowiło mnie, czego on tu chce, bo nie wyglądał na służącego, a z całą pewnością nie był też żadnym z gości. Wszedłem więc, żeby go o to zapytać, ale ledwo zdążyłem otworzyć drzwi, on wyskoczył przez okno. Zajrzałem do garderoby – dodał, przypomniawszy sobie o powysuwanych szufladach. – Wygląda na to, że interesowała go pani biżuteria.
Wspaniale to rozegrałem – pomyślał z uznaniem. – Powinienem występować w radiu.
Lady Monkford przyłożyła dłoń do czoła.
– Och, co za okropna historia! – jęknęła słabym głosem.
– Myślę, że powinna pani usiąść – powiedział troskliwie Harry, podsuwając jej małe, obite różowym materiałem krzesełko.
– Pomyśleć tylko, że gdyby go pan nie spłoszył, zastałabym go, kiedy tu weszłam! Obawiam się, że zaraz zemdleję. – Chwyciła rękę Harry'ego i ścisnęła ją mocno. – Jestem panu ogromnie wdzięczna.
Harry powstrzymał cisnący mu się na usta uśmiech. Znowu mu się udało.
Zastanawiał się intensywnie, co począć dalej. Nie chciał, żeby kobieta narobiła zbyt wielkiego zamieszania. Najlepiej gdyby udało mu się ją przekonać, żeby zachowała całą rzecz w tajemnicy.
– Proszę nie mówić Rebece, co się stało. Jest bardzo nerwowa, a po takim wstrząsie przychodziłaby do siebie co najmniej przez tydzień.
– Tak samo jak ja – odparła lady Monkford. – Tydzień albo i dłużej. – Była zbyt przejęta, by uświadomić sobie, że umięśniona, potężna Rebeka z pewnością nie należy do nerwowych, łatwo wpadających w histerię osób.
– Chyba będzie pani musiała wezwać policję, ale to zepsuje całe przyjęcie… – ciągnął Harry.
– O mój Boże, to byłoby okropne! Czy naprawdę musimy ich wzywać?
– Cóż… – Harry starał się ukryć satysfakcję. – To zależy od tego, jak wiele zdołał zabrać ten rzezimieszek. Może zechciałaby pani sprawdzić?
– Tak, zaraz to zrobię.
Dla dodania otuchy Harry uścisnął jej rękę i pomógł wstać z krzesła. Weszli we dwójkę do garderoby. Na widok pootwieranych szuflad kobieta jęknęła głośno. Usiadła na krześle podsuniętym przez Harry'ego i zajęła się przeglądaniem biżuterii. Po chwili powiedziała:
– Nie wydaje mi się, żeby zabrał zbyt wiele.
– Widocznie spłoszyłem go, zanim zdążył zabrać się na dobre do dzieła – zauważył Harry.
Lady Monkford w dalszym ciągu sortowała naszyjniki, bransolety i broszki.
– Też tak mi się wydaje. Jak to dobrze, że pan się zjawił!
– Skoro więc nic nie zginęło, nie musi pani nikogo zawiadamiać.
– Z wyjątkiem sir Simona, ma się rozumieć.
– Oczywiście – zgodził się Harry, choć w gruncie rzeczy uważał akurat odwrotnie. – Powie mu pani zaraz po przyjęciu. Dzięki temu przynajmniej on będzie się dobrze bawił.
– Znakomity pomysł – odparła z wdzięcznością.
Wszystko odbyło się tak, jak sobie tego życzył. Poczuł ogromną ulgę. Postanowił wykorzystać sytuację i zniknąć.
– Myślę, że powinienem zejść na dół – oświadczył. – Zostawię panią samą, by mogła pani dojść do siebie. – Nachylił się szybko i pocałował ją w policzek. Zaskoczona lady Monkford zarumieniła się jak uczennica. – Była pani bardzo dzielna – szepnął jej do ucha, po czym wyszedł.
Z kobietami w średnim wieku rozmawia się znacznie łatwiej niż z ich córkami – pomyślał, idąc w kierunku schodów. W wiszącym w korytarzu lustrze dostrzegł swoje odbicie; zatrzymał się, poprawił krawat i uśmiechnął się triumfalnie.
– Prawdziwy diabeł z ciebie, Haroldzie – mruknął.
Przyjęcie zbliżało się do końca. Kiedy Harry wszedł do salonu, natychmiast dopadła go zirytowana Rebeka.
– Gdzie byłeś tak długo?
– Rozmawiałem z naszą gospodynią – odparł. – Wybacz mi. Nie sądzisz, że powinniśmy już wyjść?
Opuścił rezydencję Monkfordów z dwudziestoma funtami i spinkami lorda w kieszeni.
Na placu Belgravii zatrzymali taksówkę i kazali się zawieźć do restauracji na Piccadilly. Harry uwielbiał dobre restauracje; sztywno nakrochmalone serwetki, lśniące szklanki, jadłospisy po francusku i usłużni kelnerzy dawali mu wspaniałe poczucie zamożności. Jego ojciec nigdy nawet nie widział wnętrza takiego lokalu. Matka, być może – jeśli akurat zatrudniono ją do sprzątania. Zamówił butelkę szampana, wybierając z karty win gatunek, o którym wiedział, że jest dobry, ale nie nazbyt drogi.
Na początku, kiedy zaczął zapraszać dziewczęta do restauracji, zdarzyło mu się popełnić kilka błędów, ale szybko się uczył. Niezłym sposobem było w ogóle nie otwierać menu, tylko powiedzieć: „Mam ochotę na solę, znajdzie się jakaś?” Wówczas kelner podsuwał mu kartę, w której było napisane jak wół: Sole meuniere, Les goujons de sole avec sauce tartare oraz Sole grillee. Widząc jego wahanie, mówił zazwyczaj: „Pozwolę sobie polecić goujons, sir.” W ten sposób Harry dość szybko nauczył się francuskich nazw najczęściej spotykanych potraw. Zauważył także, że nawet stali bywalcy ekskluzywnych restauracji często pytają kelnera o angielskie nazwy niektórych dań. Nie wszyscy zamożni Anglicy znali francuski. Od tamtej pory za każdym razem, kiedy zjawiał się w eleganckim lokalu, prosił o przetłumaczenie nazwy jednej potrawy, dzięki czemu po dość krótkim czasie radził sobie z menu lepiej niż większość jego rówieśników. Wina również nie nastręczały żadnych problemów. Kelnerzy zwykle byli bardzo zadowoleni, jeśli proszono ich o radę, a poza tym i tak nie oczekiwali od młodego człowieka znakomitej orientacji w tej dziedzinie. Cała sztuka polegała na tym – zarówno w restauracji, jak i w życiu – by zachowywać się możliwie najswobodniej, nawet jeżeli wcale się tak nie czułeś.