[email protected]ść w sieci - Вишневский Януш Леон 21 стр.


Teraz powiedział.

Kim miała bulimię.

Wtedy, w połowie lat osiemdziesiątych, dla przybysza z Polski sło­wo «bulimia» kojarzyło się z nazwą egzotycznego kwiatu i Jim musiał mu długo tłumaczyć, co oznacza naprawdę. Kim po każdej dobrej kola­cji musiała wyjść i tej kolacji po prostu się pozbyć. Szła do toalety, sprawdzała jej wygląd i gdy stwierdziła, że jest czysta i przytulna, robi­ła to tam. Bo Kim mogła wymiotować tylko w estetycznych, eksklu­zywnych toaletach. Ponadto robiła to z największą przyjemnością po wystawnych i dystyngowanych kolacjach z winem i świecami. Jeśli to­aleta nie spełniała jej oczekiwań, brała taksówkę lub samochód z parkingu i jechała do siebie, do wykwintnej willi w Garden District przy Charles Avenue i robiła to u siebie, we własnej łazience, po czym wra­cała do Jima.

Jim opowiadał mu, że dla Kim to bardzo erotyczne przeżycie. Wy­miotując, doznawała seksualnej satysfakcji. Kim reagowała na spełnie­nie seksualne płaczem – ze szczęścia – i skutkiem tego właśnie wracała do stolika z rozmazanym makijażem i rozmarzona. To, co działo się przy stoliku po tym, jak ona to zrobiła, było więc niczym innym, jak przytula­niem się kobiety do kochanka zaraz po miłosnym akcie. Jim to wiedział i odwzajemniał się jej czułością, której nigdy nie okazywał jej w innych okolicznościach. W takim momencie był dla niej najczulszym facetem na «zaraz po». Dawał jej to, o czym marzy większość kobiet, a czego nie­wiele tylko doznaje. Ponadto prawie zawsze dawał jej to przy dobrym winie, przy świecach i z muzyką w tle. Nie miało znaczenia, że przeważ­nie ona płaciła rachunki, chociaż to Jim ją zapraszał. Jim ją tą teatralnie egzaltowaną i przesadzoną czułością zniewalał, o czym doskonale wie­dział, był bowiem inteligentnym manipulantem od momentu, gdy zauwa­żył, że kobiety najbardziej przywiązują się do mężczyzn, którzy potrafią ich słuchać, okazywać im czułość i doprowadzać je do śmiechu.

To zniewolenie było dość wyrafinowanym fragmentem układu, któ­ry skonstruowali sobie w trakcie tego związku, ale tak naprawdę Jim uzależniał od siebie Kim czymś zupełnie innym. Wiedział, jak zdobyć dobrą kokainę, i wiedział doskonale, jak działa i co zrobić, żeby działa­ła jeszcze lepiej. Małe molekuły jej chemicznej struktury najszybciej dostają się do krwi przez błonę śluzową, dlatego większość ludzi apli­kuje ją sobie przez nos.

Ale najwięcej błony śluzowej u kobiet jest oczywiście w pochwie.

Są tam kilometry kwadratowe błony śluzowej, przez którą może wniknąć wszystko o masie cząsteczkowej zbliżonej do kokainy. Jim wiedział o tym doskonale. Czasami, gdy był w łóżku z Kim, celowo opóźniał wejście w nią do momentu, gdy ona sycząc ze zniecierpliwie­nia, gryzła jego ucho i sama prosiła go o to. Wtedy Jim, gdy miał aku­rat dosyć kokainy w kieszeni spodni lub w szufladzie nocnego stolika, otwierał mały plastikowy woreczek z proszkiem i tuż przed wejściem w nią, pieczołowicie rozprowadzał kokainę na swoim członku. Wie­dział, że kokaina działa znieczulająco. Dlatego też podczas czekania w niej rejestrował o wiele mniej sygnałów od swojego prącia i potrafi! czekać, nie obawiając się, że mimo ogromnego podniecenia utraci kon­trolę i minie punkt, spoza którego nie ma już powrotu dla mężczyzny.

Poruszając się w niej cały czas, musiał odczekać około dwóch mi­nut, co dla większości mężczyzn, jak pokazują statystyki, jest proble­mem. Kim tymczasem przeżywała te swoje niezwykłe pierwsze dwie minuty, które dla większości kobiet są jednocześnie ostatnie, po czym dostawała prawdziwy kick i, według Jima, który uwielbiał poetycko i kiczowato przesadzać, «przenosiła się nagle na inną planetę, w zupeł­nie inny wymiar absolutnie niezmierzalnej rozkoszy».

I chociaż prawda jest taka, że Kim zapewniała to sobie głównie dzięki swojej błonie śluzowej, chemicznym właściwościom oraz ma­łym rozmiarom molekuły kokainy, to i tak była święcie przekonana, że zawdzięcza to wyłącznie miłości Jima.

Gdy Jim mu to opowiedział, zaczął zastanawiać się, czy on też kie­dyś będzie miał tyle odwagi.

I tyle kokainy.

Ale to było trzy miesiące temu.

Teraz nienawidził Jima. Za tę niewierność.

Usiadł za swoim biurkiem i z wściekłością wyrwał z komputera kla­wiaturę, na której Jim pozostawił te dwa woreczki z białym proszkiem dla niego oraz klucz do kajdanek i rzucił wszystko na stertę kartonów i segregatorów pod oknem.

Po piętnastu minutach wściekłość mu minęła i chciał wrócić do pracy, ale nie mógł. Wstał, podszedł do okna i zabrał się do wyciągania klawia­tury ze sterty. W pewnym momencie kątem oka zauważył woreczek z proszkiem w samym rogu, przy obtłuczonej kamiennej doniczce z wy­schniętą palmą, którą regularnie zapominał podlewać. Sięgnął po niego, potem zdjął ze ściany starą fotografię, tę samą, której ostatnim razem użył Jim, usiadł na podłodze, wysuszył szkło płomieniem zapalniczki, położył fotografię na podłodze i wysypał zawartość woreczka na ciepłą jeszcze powierzchnię. Wstał i z szuflady biurka wyjął maszynkę do golenia, którą trzymał tam, odkąd zdarzało mu się spędzać tutaj całe noce. Odkręcił śrub­ki mocujące żyletkę w maszynce i wydobył ją na zewnątrz. Wrócił pod okno i zaczął nieudolnie uderzać jej ostrzem w kupkę białego proszku na szybce. Nie minęła nawet minuta, gdy poczuł, że drętwieje mu ręka.

Jak Jim mógł tłuc w ten proszek piętnaście minut bez przerwy? – pomyślał.

Był pewien, że i tego Jim nie nauczył się w Harvardzie, tylko w wię­zieniu w Baton Rouge.

Nagle żyletka przesunęła się w jego palcach, poczuł ból i duża kro­pla krwi spadła na biały proszek rozsypany na szkle.

Czerwona kropla powoli i majestatycznie wsiąkała w śnieżnobiałą kokainę na szybie. Przez kilka sekund patrzył na to oczarowany.

Nagle zdał sobie sprawę, że popełnia błąd. Przecież to nie krew ma być w kokainie, tylko kokaina we krwi!

Szybkim ruchem oddzielił tę część proszku, która nie zetknęła się jeszcze z krwią, uformował dwie podłużne kreski, wyciągnął banknot z portfela, zwinął go w rurkę, wsunął jej koniec w nos i wciągnął gwał­townie jedną kreskę proszku. Przez chwilę nachylał się nad fotografią i widząc odbicie swojej twarzy ze sterczącym z nosa banknotem, za­śmiał się, rozbawiony. Po krótkim wahaniu wciągnął także drugą kre­skę białego proszku. Następnie oparł się wygodnie plecami o stertę kar­tonów i śledził leniwie, jak mijają zmęczenie i wyczerpanie pracą, nerwowość i rozczarowanie ostatniej godziny. Wracała świeżość.

Mózg znowu dał się oszukać. I ciało też.

Jim, gdyby tutaj był, miałby znowu rację.

Było mu dobrze.

Teraz był już najzwyczajniejszym w świecie ćpunem.

Nikt nie zaprosił go tym razem do stołu. Sam sobie wysypał, sam sobie pokroił i sam sobie to przepuścił przez błonę śluzową. Tego już nie można tłumaczyć tym, że się «chciało raz spróbować, aby wiedzieć, jak to jest». On już wiedział, jak to jest. Właśnie dlatego to robi.

Zaczynał rozumieć szympansa ze spektakularnego eksperymentu, o którym czytał ostatnio w prasie naukowej.

Przywiązany do fotela, podłączony kablami do elektrokardiografu, elektroencefalografii oraz miernika ciśnienia tętniczego szympans mógł, uderzając łapą w żółty guzik będący końcówką dozownika, wstrzykiwać sobie roztwory różnych narkotyków: LSD, heroiny, mor­finy, amfetaminy, cracku i wielu innych, łącznie z kokainą. Po pewnej liczbie uderzeń szympans osiągał swoisty stan nasycenia i przestawał uderzać, popadając w rodzaj narkotycznego snu, letargu, narkozy lub euforii.

Poza jednym jedynym wyjątkiem.

Przy dozowniku z kokainą walił w żółty guzik tak długo, aż puls rósł mu do ponad czterystu uderzeń na minutę, dostawał migotania komór serca i zdychał.

Z łapą na żółtym guziku.

Skąd on to znał?

Jak to skąd?!

Z Mazowsza, Podkarpacia, Pomorza i Kujaw na przykład.

Tylko że to nie były szympansy, nikt nie podłączał ich do elektrokar­diografu, a związek chemiczny nie był kokainą i oficjalnie nazywał się roztworem wodnym etanolu, nieoficjalnie zaś gorzałą. Ponieważ ten zwią­zek chemiczny nie był aż tak szkodliwy, tracili przytomność bez migota­nia komór, ale «łapę na żółtym guziku» też trzymali do samego końca.

Myślał o tym szympansie bez większego lęku czy niepokoju. Nie miał najmniejszego powodu. Oceniał, że uzależnienie od narkotyku tak czystego jak kokaina nie następuje po kilku wzięciach. Wiedział wprawdzie, że kokaina zabija mózg o wiele subtelniej niż młot pneu­matyczny, ale mimo to nie miał żadnych obaw. Jego mózgowi na razie było z kokainą wyjątkowo po drodze. Teraz tak jakoś się po prostu zda­rza, że zamiast kofeiną czasami cuci się kokainą. Niedługo wróci do Polski i pozostanie mu roztwór wodny etanolu. Poza tym, o czym wszyscy wiedzą, szympansy odpadły z peletonu w tym wyścigu ewolu­cji i może tłuką w ten guzik, bo brakuje im paru ważnych genów.

Czuł znowu świeżość, miał jasny umysł; zmęczenie minęło. Uwiel­biał pracować w tym stanie świeżości, entuzjazmu i przy tych szalo­nych pomysłach kłębiących się w jego głowie. Podniósł się szybko z podłogi, zabrał klawiaturę, wrócił do biurka i połączył z komputerem.

Nagle zadzwonił telefon.

Jacek. Poznał jego głos natychmiast.

Nawet nie próbował przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz rozma­wiali z sobą.

To nie miało absolutnie żadnego znaczenia.

Zawstydzony swoją bezradnością, bezsilny i zdesperowany, Jacek opowiadał mu o Ani.

Zadzwonił do niego o czwartej nad ranem z Polski po kilku latach od ich ostatniej rozmowy i opowiedział, że jego ośmioletnia córka Ania ma białaczkę i umiera. Tak po prostu mu opowiedział.

Nawet nie prosił o pomoc. Bo Jacek, odkąd go znał, zawsze miał kłopoty z proszeniem.

Opowiedział mu to w taki sposób, jak gdyby chciał to mieć po pro­stu za sobą.

Nie wie do dzisiaj, dlaczego, ale słuchając go i wypytując o szcze­góły, nabierał przekonania, że uda mu się pomóc. To pewnie przez tę kokainę. Był przecież ważny i miał zawsze rację.

A od czasów Natalii wiedział o białaczce wszystko.

Jak mógł nie wiedzieć? Jego Natalia, gdyby miała więcej szczęścia, umarłaby na białaczkę.

Gdyby nie umarła wcześniej.

Odłożył słuchawkę. Był wstrząśnięty tym, co usłyszał. Wyłączył komputer i postanowił wrócić pieszo do domu. Idąc pustą o tej porze St. Charles Street, myślał o przeznaczeniu. Był prawie pewny, że przezna­czenie to wymysł i przesąd. Bóg ma za dużo ważnych spraw na głowie, aby ustalać przeznaczenie całego tego mrowiska ludzi. Poza tym nie ma takiego przeznaczenia, które uśmierca ośmioletnie dziecko. Gdy wcho­dził do domu, w pokoju Jima świeciło się światło. Ucieszył się. Potrze­bował teraz rozmowy jak niczego innego na świecie.

Delikatnie zapukał, wszedł, nie czekając na zaproszenie, i bez żad­nych wstępów zapytał:

– Jim, jak myślisz, ile może kosztować przeszczep szpiku kostnego tutaj, w Tulane? Ona ma osiem lat, jest w Polsce i może przeżyć jeszcze ze trzy miesiące. To córka mojego przyjaciela.

Jim zareagował tak, jak zawsze reagował na ważne i istotne pyta­nia: zatopił się na chwilę w swoich myślach. Tym razem trwało to znacznie dłużej niż zazwyczaj. Nagle wstał z łóżka, podszedł bardzo blisko do niego i powiedział:

– Słuchaj, ja mało wiem o tym szpiku. Podejrzewam, że szpik kost­ny jest w kościach. Poza tym nie wiem nic na ten temat. Jeśli się na to umiera, to znaczy, że to jest drogie. W Ameryce wszystko, na co się umiera, a można nie umrzeć, jest drogie. Popatrz, jakimi autami jeździ i gdzie mieszka ojciec Kim i jak każdego roku rosną i podnoszą się pier­si matki Kim. Nie ma żadnego znaczenia, czy to kosztuje 100, czy 300 tysięcy. Za dużo, aby mieć. Ty nawet nie widziałeś takich pieniędzy. Ja widziałem, ale nigdy nie były moje. Nie pozwolimy jednak, aby ta mała umarła tylko dlatego, że urodziła się nie w tym kraju, co trzeba. W po­niedziałek ty staniesz przed rektoratem w Tulane z plakatem. Ja z takim samym plakatem usiądę na samym środku Bourbone Street. Dzisiaj jesz­cze zadzwonimy do radia tutaj, w Nowym Orleanie. Przy zbiórce pienię­dzy reklamy są zawsze najdroższe. Oni na pewno pomogą. Przed i po spotach o tamponach wsadzą nowe, o umierającej na białaczkę niewin­nej dziewczynce z komunistycznej Polski. Ta firma od tamponów na pewno z wdzięczności się dołoży. Jutro, a w zasadzie to już dzisiaj, jest niedziela. Pójdziesz do kościoła, opowiesz księdzu o wszystkim. Idź do tego, gdzie przychodzi wielu turystów. Oni, gdy się wzruszą, dają więcej na tacę. Miejscowi w tym kościele to głównie czarni. Oni nie mają pie­niędzy, a poza tym białaczka im się rasistowsko kojarzy. W poniedzia­łek Kim pójdzie do Student Union i wyjdzie dopiero gdy obiecają jej, że zorganizują kwestę na campusie. I napisz do wszystkich, którzy są w twoim zespole. Zadzwoń do tego geniusza z Harvardu. Białaczka to też geny. On ma na to pieniądze. Musi tylko to dobrze zaksięgować. Słu­żysz im mózgiem. Mózg dobrze funkcjonuje, gdy dusza jest spokojna. Za spokój duszy trzeba płacić. On to wie. Jest stąd. Tutaj prawo do spo­koju duszy wpisane jest w poprawki do konstytucji. Poza tym zadzwoń do polskiej ambasady. Niech skontaktują się z Tulane. Lekarze zawsze lubią, gdy proszą ich o coś ważni, ale zdrowi ludzie, szczególnie z amba­sad. I nawet nie myśl, że nie zbierzemy tej kasy.

Słuchając Jima, przejmował stopniowo tę jego pewność, entuzjazm i wiarę w siebie. To «zbierzemy» było jak wyznanie przyjaźni. Pomy­ślał, że przeznaczenie jednak istnieje. Inaczej nie spotkałby Jima w swoim życiu.

Gdy wrócił do swojego pokoju, miał gotowy plan. Położył się w ubraniu na wytartej skórzanej kanapie przed telewizorem i czekał na świt. Był podniecony. Nie mógł doczekać się poranka, aby zacząć dzia­łać. Nagle usłyszał szmer przy drzwiach pokoju. Ktoś wsunął białą ko­pertę w szparę przy podłodze. Wstał, podniósł ją i otworzył. Pomiędzy banknotami tkwiła mała, wyrwana z zeszytu kartka.

Dla Ani — Jim.

Ze wszystkiego, co działo się w trakcie następnych dwóch niesamo­witych tygodni, zarejestrował na całe życie tylko kilka zdarzeń. Pamię­ta, że zupełnie przestał bywać w wynajmowanym pokoju i przeniósł się na stałe do swojego biura, pisał setki listów, odwiedził prawie wszyst­kie większe firmy w Nowym Orleanie, kwestował w kościołach, auto­busach, restauracjach, sklepach i klubach nocnych. Zetknął się zarówno ze wzruszającą solidarnością, jak i odrażającą obojętnością.

Wiedział na pewno, że Ania może przyjechać, gdy pewnego wie­czoru, mniej więcej tydzień od rozpoczęcia akcji, zadzwonił do niego ojciec Kim i powiedział:

– Wszyscy moi lekarze i wszystkie pielęgniarki przeprowadzą tę operację bez honorarium. Ponadto skontaktowałem się z moim przyja­cielem w Biurze Imigracyjnym w Waszyngtonie i załatwiłem dla tej małej obietnicę wizy. Jutro zaczniemy poszukiwania dawcy szpiku. Ba­zą danych dawców w Minneapolis – a tylko tam można coś znaleźć, jak pan wie – opiekuje się mój doktorant. Podałem mu już dokładną cha­rakterystykę antygenu tkankowego Ani. Powinniśmy mieć dawcę w ciągu trzech dni. – Umilkł, a po chwili dodał: – Moja córka podziwia pana. Nawet pan nie wie, jak panu zazdroszczę.

Trzy tygodnie później stał na lotnisku i patrzył, jak pracownica LOT-u pcha wózek inwalidzki, na którym siedziała zupełnie łysa, prze­rażona dziewczynka w spranym bawełnianym dresie. Miała ogromne zielone oczy, była przeraźliwie chuda i przytulała do siebie małego pajacyka w czerwonym kubraczku i kapeluszu.

To była Ania.

Podszedł do niej i przedstawił się.

– Mam na imię Ania. A to jest Kacper – powiedziała, wskazując na pajaca. – Mama powiedziała, że pan może coś zrobić, abym nie umarła.

Stanął jak wryty. Nie wiedział, co powiedzieć. Zebrał wszystkie si­ły, aby nie pokazać, że połyka łzy.

Nie rozstawała się z Kacprem nigdy. Spała z nim, rozmawiała. Tu­liła go czule do siebie, gdy płakała z tęsknoty. Ten szmaciany pajac na­gle stał się dla niej symbolem wszystkiego, co łączyło ją z przeszłością, rodzicami i z tym, co rozumiała, a co kojarzyło się jej z bezpieczeń­stwem i domem w Polsce. Pielęgniarki z Tulane opowiadały mu, że na­wet zamroczona narkozą, tuż przed operacją, przytulała go z całej siły do siebie i tylko z trudem wyciągnęły go z jej zaciśniętych, sinych od ukłuć igły i niewyobrażalnie chudych rączek.

Назад Дальше